Requiem dla snu
(Requiem for a Dream)
Darren Aronofsky
‹Requiem dla snu›

Opis dystrybutora
Film opowiada historię czwórki bohaterów - dealera narkotyków, jego dziewczyny, najlepszego kumpla oraz matki, która rozpaczliwie chce schudnąć. Każde z nich ma marzenia, które próbuje zrealizować. Gdy im się to nie udaje, uciekają w świat używek, sięgają po substytut szczęścia, po narkotyki. To film o walce z nałogiem, a nie tylko o młodych ludziach walczących z narkotykami, jest analizą zjawiska uzależnienia.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje

Filmy – Publicystyka

Utwory powiązane
Niechby już po tym filmie Aronofsky nie zrobił niczego innego. Nie musi. Sekwencje montażowe z „Requiem…” to elementarz kina współczesnego, a każde studium uzależnienia w sztuce, bez jego uwzględnienia byłoby kalekie. Sensualne, mocne przeżycie, dalekie od chwytów naturalistycznych. Jak zwykle powierzchowna akcja stała się dla reżysera pretekstem do wycieczki formalnej, jednej z najważniejszych dla kina ostatniej dekady. Podejrzewam, że wszystko, na co w przyszłości widzowie i krytycy filmów Aronofsky’ego będą narzekać, dostało tu idealny kontekst, formę i dawkę.
Nie będę ukrywał, że w takim samym stopniu mnie zmęczył, co zafascynował. To must-see, film, który każdy (no, może poza epileptykami) powinien zobaczyć, lecz w moim przypadku na jeden raz. W przeciwieństwie do genialnego soundtracku, do którego nawet dziś potrafię wrócić, kiedy mam deprechę. Co jeszcze? Znakomita Burstyn, bardzo dobra Connelly, lecz przede wszystkim szacun dla Aronofsky’ego za wyciśnięcie jakimś cudem z Marlona Wayansa tak świetnej roli dramatycznej. Mimo wszystko, pozostając przy zbliżonej tematyce – „Trainspotting” ruszył mnie bardziej.
Filmowe łup w głowę. Tak mi się kojarzy po latach „Requiem…” i mimo że nie pamiętam szczegółów, wciąż siedzi w mojej czaszce kilka scen z tego filmu, do dziś wspominam poruszające ekshibicjonizmem kreacje Burstyn i Connelly. Powiedziałem sobie dawno temu, że nie zbezczeszczę zdjęć Matthew Libatique’a seansem na ekranie telewizora i wciąż czekam na moment, kiedy dorobię się domowego projektora. „Requiem dla snu” jest w pierwszej piątce filmów, które rozdziewiczą ten sprzęt.
KS – Kamila Sławińska [9]
Seans jest doświadczeniem emocjonalnym porównywalnym jedynie z czołowym zderzeniem z rozpędzonym pociągiem: niewiele znam osób, które odważyły się obejrzeć „Requiem” więcej niż raz. Jednak fenomenalne połączenie niesamowitej klasy aktorstwa i odważnej, nie stroniącej od eksperymentu reżyserii, jakiej mieliśmy prawo oczekiwać od twórcy „Pi”, sprawia, że film Aronofsky’ego zapamiętuje się nie tylko jako porażającą opowieść o pułapkach nałogu, ale i jako niesamowite doświadczenie artystyczne. Nie ma tu ani jednej słabej roli, nawet Marlon Wayans zaskakuje niesamowitą siłą wyrazu; Burstyn i Connely pokazują klasę o wiele większą niż w kreacjach, za które dostały Oskara. Eksperymentalne chwyty zupełnie nie zaciemniają przekazu całości – nawet wręcz przeciwnie: mroczna wizja z powieści Shelby’ego staje się jeszcze bardziej przejmująca i aktualna w tym nowatorskim, nowoczesnym i pozbawionym łatwego moralizowania ujęciu. Zdjęcia Libatique’a, śmiały montaż Rabinovitza, a zwłaszcza piękna muzyka Mansella w powalającej interpretacji Kronos Quartet zapadają w pamięć może nawet bardziej niż losy bohaterów, zbyt tragiczne, by wspominać je często bez szkody dla zdrowia psychicznego.
Dziwna fascynacja tym filmem trochę mnie dziwi. Temat nieprzyjemny, reżyser z undergroundu, a wszyscy oglądają i chwalą. Doszło nawet do tego, że utwór Kronos Quartet – motyw przewodni ścieżki dźwiękowej do filmu – pojawił się ostatnio w reklamie. I choć podoba mi się w tym filmie prawie wszystko: aktorstwo, zdjęcia, montaż no i muzyka, to jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie tędy droga. Aronofsky połączył wszystkie elementu tak, że „Requiem dla snu” ogląda się jak jeden wielki narkotyczny drive. No właśnie „narkotyczny drive”, a „life is life”. „Requiem dla snu” jest jednym wielkim, efektownym – nierzadko efekciarskim – teledyskiem, który jakoś niepotrzebnie uwzniośla temat. To cierpienie ludzi, którzy krążą wokół Needle Park, uchwycone w „Narkomanach”, jest, mimo upływu lat, najbardziej przejmującym obrazem narkotycznego uzależnienia. U Schatzberga dramatem bowiem było samo życie, u Aronofskiego jest nim jedynie jego wizualizacja.
MW – Michał Walkiewicz [9]
„Kino na gazie” ma swoich sztandarowych przedstawicieli i przedstawicielki: Jerry’ego Schatzberga, Lili Fini Zanuck, Danny’ego Boyle’a. Narkomani z ich filmów za początkowy wzlot płacą bolesnym upadkiem. Jednak w finale „Requiem…” nie słyszymy fałszywych obietnic, a bohaterowie nie mają kaca moralnego. Im dalej od ostatniego seansu tego współczesnego horroru (a oglądam go podejrzanie często), tym mocniej przemawiają do mnie racjonalne argumenty: wtórność, przerost formy nad treścią, gra na emocjach. Kiedy oglądam go po raz kolejny, reżsyeria Aronofsky’ego, muzyka Mansella, zdjęcia Libatique’a i montaż Rabinowitza umieszczają mnie na okołoziemskiej orbicie. Dziewczyna ciosa mi kołki na głowie za platoniczne uczucie do Jennifer Connelly, ale cóż mogę poradzić: jedna jest wybitna, druga, ilekroć ją widzę na ekranie, wybitna mi się wydaje.
KW – Konrad Wągrowski [8]
Mocne, drapieżne i mądre, a na pewno prekursorskie w ukazywaniu wyniszczających nałogów na ekranie. Nie podejmuję się porównywać z „Trainspotting”, to jednak estetycznie rzeczy odmienne, obie pozycje obowiązkowe dla każdego kinomana. W „Requiem dla snu” nie jest najważniejsza świetna rola Ellen Burstyn, nie szokujące sceny, agresywny montaż – najważniejsze jest narastające tempo tego filmu, kapitalnie uosabiające szaleństwo do jakiego doprowadzani są bohaterowie, mające wą niesamowitą kumulację w ostatniej pół godzinie filmu.