Różowa Pantera
(The Pink Panther)
Shawn Levy
‹Różowa Pantera›

WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Różowa Pantera |
Tytuł oryginalny | The Pink Panther |
Dystrybutor | CinePix |
Data premiery | 24 lutego 2006 |
Reżyseria | Shawn Levy |
Zdjęcia | Jonathan Brown |
Scenariusz | Len Blum, Steve Martin |
Obsada | Steve Martin, Kristin Chenoweth, Henry Czerny, Kevin Kline, Beyoncé Knowles, Emily Mortimer, Roger Rees, Jean Reno, Jason Statham |
Muzyka | Christophe Beck |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | USA |
WWW | Strona |
Gatunek | komedia, kryminał |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Opis dystrybutora
Podstępny inspektor Dreyfus poszukuje człowieka, który zajmie się śledztwem w sprawie kradzieży legendarnego diamentu znanego jako ′Różowa Pantera′. Policjant, który ma się tym zająć, ma być kompletnym idiotą, który nie poradzi sobie ze sprawą i tym samym pozwoli Dreyfusowi zabłysnąć, kiedy on sam rozwiąże zagadkę kradzieży diamentu. Wybór Dreyfusa pada na inspektora Clouseau.
Teksty w Esensji
Filmy – Publicystyka

Utwory powiązane
Nie rozumiem, dlaczego Konrad porównuje ten film do „Nagiej broni”, bo jedyne co je łączy (poza tym, że główna postać to policjant, ale na tej zasadzie można też porównywać z „Siedem”…), to skłonność bohaterów do psucia wszystkiego wokół (są nawet jawnie zerżnięte sceny – z rowerzystą, z akwarium, z wazami etc.). Nie ma tu natomiast absurdu, nie ma znakomitych gierek słownych i przede wszystkim nie ma Lesliego Nielsena, genialnie odgrywającego idiotę „na poważnie”. To raczej film podobny do „Johnny’ego Englisha” (który też był dla Konrada, nie wiedzieć czemu, nową wersją „Nagiej broni”). Jak tam Rowan Atkinson, tak i tu Martin odgrywa idiotę w sposób zidiociały, przy czym jest jeszcze bardziej irytujący od Brytyjczyka poprzez zbudowanie całej roli nawet nie na fhancuskim, a na flancuskim akcencie. I o ile mogę jeszcze zdzierżyć taką konwencję w filmie animowanym (Pazura jako leniwiec Sid w „Epoce lodowcowej”), to w aktorskim – w dodatku w tak drętwym, wysilonym wykonaniu – już nie. Wyszedłem z kina podczas sceny z hamburgerem – pierwszy raz w życiu nie z pokazu prasowego, a z seansu, za który zapłaciłem.
WO – Wojciech Orliński [7]
Dziwią mnie komentarze typu "a gdzie wyrafinowanie pierwowzoru". Pierwowzór też był durny. Blake Edwards był chałturnikiem a Peter Sellers geniuszem, który nie kontrolował własnego talentu i jego gra też bywała nierówna. W oryginalnym cyklu zdarzały się filmy słabsze od tego.
Szikaka straszna. Mawia się "niech się wstydzi ten, kto widzi" i ja się wstydziłem. Za Martina się wstydziłem. Za Reno się wstydziłem. Za Kline'a się wstydziłem, a nawet za Mortimer i Stathama się wstydziłem. Takiego poziomu żenady dawno nie oglądałem, a zdarza mi się oglądać mnóstwo żenujących filmów. W starej "Różowej Panterze" też się przewracali, nawet Chaplin czy ostatnio Anna Faris się przewracali, ale oni potrafią robić to tak, żeby było śmiesznie. Steve Martin zdolności w tym kierunku nie odziedziczył, a na pewno się ich nie nauczył. W ogóle Martin jest jednym z tych aktorów, którego fenomenu nigdy nie rozumiałem, przy czym fenomen Sandlera rozumiem i bez problemu go uznaję. Wracając jednak do samego filmu. Zabawne momenty są tutaj dokładnie trzy – cameo Clive'a Owena, taniec Jeana Reno i "azjatyckie rozwiązanie całej intrygi" – a poza nimi tylko czarna plama.
KŚ – Kamil M. Śmiałkowski [6]
No, nie było źle. Oczywiście kudy im do Sellersa, ale tańczący Reno dorównuje poziomem oryginalnym Edwardsom i kilka żartów mnie rozchichotało dość wyraźnie (np. hamburger i Clive O.). A poza tym ostatnio więcej było porządnych bąków w animacjach niż w filmach fabularnych, więc cieszę się, że Martin broni honoru aktorów.
KW – Konrad Wągrowski [5]
Jak to zwykle bywa z takimi produkcjami, najbardziej szkodzi im porównywanie do pierwowzoru. Cóż, Steve Martin nie jest Peterem Sellersem, a sam film operuje jednak nieco prostszym rodzajem humoru niż klasyczne różowe pantery (choć nie przesadzajmy, produkcje Blake'a Edwardsa nie należały przecież nigdy do zbyt wyszukanych). Ale jeśli się o tym zapomni, można otrzymać po prostu nieco słabszą wersję "Nagiej broni", czyli zwariowaną komedię o głupkowatym policjancie. Na minus trzeba zapisać zbytnie przeładowanie banalnymi żartami polegającymi na tym, że bohaterowi z ręki wypada coś, czyniąc wokół wielkie szkody, ale wśród powodzi mniej lub bardziej śmiesznych dowcipów, jest wystarczająco dużo wywołujących wesołość (oczywiście u mniej wybrednego dla komedii widza, do jakich najwyraźniej się zaliczam), aby nie uznać seansu za stracony. No i jako bonus kapitalne cameo Clive'a Owena.