Omen
(The Omen)
John Moore
‹Omen›

Opis dystrybutora
Bohaterem historii jest Amerykanin, którego syn umiera tuż po narodzinach. Mężczyzna w trosce o swoją żonę nieświadomą śmierci nowonarodzonego dziecka, wyraża zgodę na adopcję innego noworodka, Damiena, który od tej pory będzie wychowywany w luksusach godnych arystokraty. Małżonkowie nie wiedzą jednak, że Damien przyszedł na świat o bardzo specyficznej porze - szóstej godziny, szóstego dnia, szóstego miesiąca...
Teksty w Esensji
Filmy – Publicystyka

Utwory powiązane
Film nie tak zły, jak można by przypuszczać, ale dobry też wcale. Jonathan Sela popisał się zadziwiająco ładnymi zdjęciami, Liev Schreiber – mimo iż pozbawiony gwiazdorskiego sznytu Gregory’ego Pecka – zagrał przekonująco, a Mia Farrow i David Thewlis zapewnili mu godny support. Cóż jednak po tym, skoro nie udało się w nowym „Omenie” podrobić największych atutów oryginału: „satanistycznego” klimatu, oskarowej muzyki Jerry’ego Goldsmitha i niepokojącej roli Harveya Stephensa jako Damiena. Zamiast tego otrzymujemy kilka efekciarskich trików rodem z serii „Oszukać przeznaczenie”, sztampowy soundtrack od Marco Beltramiego oraz irytującą rolę jakiegoś drętwego gnoja, który na syna szatana pasuje mniej więcej tak jak poseł Gosiewski na Janosika.
KS – Kamila Sławińska [3]
Jeden pomysł trafiony w dziesiątkę (obsadzenie Mii Farrow w roli guwernantki z piekła rodem - co za miły postmodernistyczny żarcik, ładne mrugnięcie do widza obeznanego z historią horroru!) niestety wiosny nie czyni. Pomimo wszelkich starań bardzo cenionego przeze mnie Lieva Schreibera i dość ładnych zdjęć Jonathana Sela, film w każdej minucie udowadnia, że nie warto było go robić od nowa. Ludzkość wyhodowała sobie przez ostatnie trzydzieści lat tyle nowych, obiecujących lęków i fobii, których dostrzeżenie mogłoby wzbogacić i uatrakcyjnić dzisiejszą wizję nadejścia Antychrysta - a tymczasem scenarzyści Omenu anno 2006 napisali go tak, jakby ciągle najstraszniejszą znaną dzisiejszemu człowiekowi rzeczą był czarny rottweiler! Szczególnym zgrzytem jest muzyka: nagrodzona Oscarem genialna kompozycja Goldsmitha z wersji z 1976 roku potrafiła przestraszyć nawet bez sugestywnych obrazów, którym towarzyszyła - a w najnowszym remake’u nie tylko nie podkreśla obrazu, ale irytuje swą miałkością i przez to przeszkadza w odbiorze. Nie wspominając już, że zombiowaty bachor-naleśnik w roli Damiena skandaliczny.
Może i nowa wersja "Omenu" była niepotrzebna, bo w treści prawie wcale nie różni się od pierwowzoru. Jest to jednak film powalający swoją warstwą techniczną i dlatego warto go obejrzeć. Remaki tego typu są zatem bardziej hołdem i w pewnym sensie restauracją pierwszej wersji, niż próbą jej zdystansowania. Pokazanie, jak wyglądałby kultowy klasyk, gdyby zrobiono go właśnie teraz. A wyglądałby wyśmienicie. Niesamowity jest w nowym "Omenie" montaż dźwięku, muzyka i zdjęcia. Jonathan Sela (prawdopodobnie za namową Johna Moore'a) wyraźnie wzoruje się na zdjęciach Taka Fujimoto z "Szóstego zmysłu". Chodzi głównie o symbolikę kolorów. U Shyamalana czerwony oznaczał obcowanie ze śmiercią, natomiast tutaj znaczy samą śmierć. W pewnym momencie Sela przesadza i czerwień wręcz rozlewa się na cały ekran, ale kilka scen ogrywa perfekcyjnie. Czerwień ujawniająca się przy uderzeniu pioruna przed śmiercią ojca Brennana albo wkomponowanie do białej łazienki krwistoczerwonego szlafroka Julii Stiles. Nowa wersja od starej odstaje tylko atmosferą. Historii nie ogląda się z tak wielkim niepokojem, choć – i to mnie bardzo zaskoczyło – ogląda się ją z niesłabnącym napięciem. Niech nawet wszyscy mówią, że ten remake był niepotrzebny, to nie przyznam im racji. On był potrzebny, żebym ja (i pewnie kilku innych) mogło się dobrze bawić przez te dwie godzinki.
KW – Konrad Wągrowski [4]
Another pointless remake. Nie spodziewałem się niczego wielkiego po remake'u starego, niezłego horroru, ale nie spodziewałem się również, że pomysłem na nowy film będzie skopiowanie wersji z lat 70. praktycznie scena po scenie (z innymi aktorami i w nieco innych sceneriach). Nie ma tu praktycznie żadnego odejścia od pierwowzoru - jedynym co twórcy wnoszą do filmu, jest mały kościelny prolog i kilka nieco kiczowatych scenek snów Julii Stiles, wykorzystujących ograne motywy horrorowego straszenia. Poza tym można w notatniczku odhaczać - urodziny, samobójstwo niani, ksiądz przebity iglicą, rottweilery na cmentarzu etc. etc. Trudno mi powiedzieć więc, czy film miał jakiś klimat, skoro w każdej scenie doskonale wiedziałem, co się wydarzy za chwilkę. Momentami bardzo ładne zdjęcia, ale w całości wyraźnie widać, że jedynym powodem powstania filmu była zbliżająca się data 06.06.06.