Śluby panieńskie
Filip Bajon
‹Śluby panieńskie›

Opis dystrybutora
Adaptacja klasycznej komedii autorstw Aleksandra Fredry. Historia dwóch panien Anieli i Klary, które założyły, że nigdy nie wyjdą za mąż, za to będą dręczyć mężczyzn swą obojętnością. Klara nie daje żadnych szans Albinowi, Aniela czyni to samo z Gustawem. Wreszcie ten ostatni wpada na plan, jak zdobyć kobietę swego serca, a przy okazji pomóc zrozpaczonemu Albinowi.
Utwory powiązane
Filmy

BH – Błażej Hrapkowicz [1]
„No tak, Fredro…stare to, mówią wierszem, wszystko sztuczne, trzeba coś wymyślić… no, tego, uatrakcyjnić… hmmm… WIEM! każemy aktorom gadać przez komórki (za Fredry ich nie było, czaicie?), pokażemy plan i to, że kręcimy, zrobimy trochę ujęć panoramicznych, żeby było widowiskowo i będzie super zabawnie i z dystansem, pokażemy, żeśmy nie w ciemię bici”. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby podstawą filmu Bajona – zamiast scenariusza – były takie gryzmoły w brudnopisie. Jak babcię kocham, ten film właśnie tak wygląda. Absolutnie żadnego pomysłu na inscenizację Fredry, żadnej sensownej perspektywy, tylko bałagan i pałętający się przed kamerą wykonawcy, którymi Bajon albo nie pokierował albo dał im sprzeczne wskazówki. Fatalne Żmuda-Trzebiatowska i Cieślak dąsają się i szarogęszą, klepiąc tekst bez ładu i składu; Więckiewicz wygląda, jakby miał się w każdej chwili roześmiać; Szyc w ogóle nie wie, co zrobić z postacią; Stuhr, który wypada najlepiej, dobrze czuje tekst i jako jedyny tworzy zalążek bohatera – na więcej nie pozwala mu jednak scenariusz, wróć, brudnopis Bajona. Z autotematycznych zagrywek nie wynika NIC, pomijając już litościwie fakt, że to, co Bajon sprzedaje z miną odkrywcy, kino przerobiło kilka dekad temu. Na deser tęgie dowcipasy o Prozacu. Koniec i bomba, kto obejrzał, ten trąba.
UL – Urszula Lipińska [3]
Nadeszła żenująca chwila, żeby się przeprosić z „Tatarakiem”. Trzeba przyznać, że Wajdzie przeplatanka Iwaszkiewicza ze współczesnością wyszła zgrabnie i lekko, zaś Bajonowi to samo z Fredrą poszło ciężko i czerstwo. Owo okrzyczane ukazanie aktualności magnetyzmu serc pozostało raczej deklaratywnym. Akurat to, że gdzieś mignie komórka, a gdzieś indziej tatuaż odwołuje się do niskich instynktów skojarzeniowych. To nie jest żadne tam odświeżenie przesłania, to tak naprawdę bardzo płytki chwyt kogoś, kto zamiast zastanowić się nad ożywieniem fredrowskich wartości, dylematów czy fraz, puścił do widza oko. To pójście na łatwiznę, niegodne dobrego reżysera. Na resztę filmu pomysł był rozjechany, co widać choćby w rytmie aktorstwa. Więckiewiczowi i Stuhrowi kostium nie zawadza i grają współczesnymi środkami, co raz po raz wyrywa film z nudnego otępienia, Szyc gra pół na pół, z czym, o dziwo, nie wybiega przed szereg, ale nieźle działa w tym męskim towarzystwie. O paniach, żeby im krzywdy nie zrobić, najgrzeczniej będzie powiedzieć, że są i sprawnie podają swoje kwestie.
Filmowe pójście na łatwiznę. Komórki w rękach fredrowskich bohaterów, przebitki na plan filmowy i dialog o prozaku to nie jest uwspółcześnianie komedii sprzed lat. Że można to zrobić twórczo, nie gubiąc humoru (bo z filmu wyparował, niestety), pokazał kilka lat temu w teatrze Grzegorz Jarzyna. Dobór obsady też się filmowi nie przysłużył – w swoich rolach męczą się straszliwie zwłaszcza panie – Marta Żmuda Trzebiatowska i Anna Cieślak.