Drzewo życia
(Tree of Life)
Terrence Malick
‹Drzewo życia›

Opis dystrybutora
Jack żyje wraz z dwójką braci oraz rodzicami w szczęśliwym domu. Rodzice otaczają go opieką i troską, a świat wydaje się być dla niego wspaniałym miejscem. Do tego z pozoru idealnego świata zaczynają jednak docierać mroczne aspekty życia takie jak choroba, cierpienie i śmierć. Chłopak zaczyna swoją drogę wiodącą ku dorosłości i przekonuje się, że w miejsce sielanki i beztroski przychodzi mu zmierzyć się z labiryntem dorosłego życia. Jack staje się zagubioną duszą w nowoczesnym świecie. Jedynym sposobem na wydostanie się z pułapki będzie znalezienie odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania o sens wiary i powód naszej egzystencji. Będzie to wymagało podróży do najodleglejszych miejsc w czasie i przestrzeni – miejsc, w których nie był jeszcze nikt.
Teksty w Esensji
Filmy – Recenzje

Filmy – Publicystyka

Filmy – Wieści

Utwory powiązane
Kosmiczne dziwo. Momentami okropne, momentami zachwycające, być może najbardziej niewygodny film do punktowej oceny, jaki kiedykolwiek powstał. Ale jeśli macie ochotę na herbatkę ze Stwórcą – seans obowiązkowy.
BH – Błażej Hrapkowicz [7]
„Drzewo życia” ma wielkie momenty. Drugi akt – czyli niemal cały film – podoba mi się bardziej niż „Nowy wspaniały świat”. Ale kosmogoniczna rama w kolorach tapet do Windowsa – kicz niesamowity – czyni z tego filmu ambitną porażkę. Dlaczego więc śmiech wiązł mi w gardle? Bo to film tak śmiały, bezkompromisowy i odważny, a przy tym tak ujmująco naiwny, że poczułem duży szacunek do Malicka. „Drzewo życia” jest jak katolicka msza, gdzie opłatek nie symbolizuje ciała Chrystusa – on JEST ciałem Chrystusa. Kino autorytarne w narzucaniu „boskiego porządku”, bardzo tradycjonalistyczne i patriarchalne, ale na swój sposób niesamowite.
MO – Michał Oleszczyk [6]
Frustrujący przypadek filmu zawierającego tak najlepsze, jak i najgorsze sceny w dorobku reżysera – i to ramię w ramię! Kosmiczny prolog to czyste National Geographic (z kroplą disnejowskiego CGI), ale wiele późniejszych scen zabrało mnie w te same rejony zachwytu, które odwiedziłem wcześniej tylko raz, przy „Cienkiej czerwonej linii” – i do których nikt poza Malickiem chyba nie ma klucza.
W tej pretensjonalności jest metoda! Szkoda, że większość krytyków na dźwięk tego słowa umywa ręce od uznania i czerwonym pisakiem wystawia dopa.
Panie Arturze, zauważyłem, że Pańskim pretensjonalnym i lakonicznym podejściu do recenzji też odnalazł Pan metodę...