Jeśli już zawiesiliście oko na tytule i macie zamiar zrezygnować z lektury, bardzo Was proszę, nie róbcie tego. To nie jest kolejna recenzja dla kretynów. Poważnie. Wiem, co teraz pomyśleliście. Manipulant namawia do czytania, bo chce niniejszym tekstem zająć czołowe miejsce w statystykach. Albo po prostu nie chcecie wejść z czystej przekory, boście naród polski. Doskonale zdaję sobie sprawę, że można stokroć milej spędzić czas niż na czytaniu tej recenzji. Spacer z dziewczyną, wypad do kina czy przeglądanie stron z gołymi Szwedkami. Ale...
DVD: Ale jazda!
[Bob Gale „Ale jazda!” - recenzja]
Jeśli już zawiesiliście oko na tytule i macie zamiar zrezygnować z lektury, bardzo Was proszę, nie róbcie tego. To nie jest kolejna recenzja dla kretynów. Poważnie. Wiem, co teraz pomyśleliście. Manipulant namawia do czytania, bo chce niniejszym tekstem zająć czołowe miejsce w statystykach. Albo po prostu nie chcecie wejść z czystej przekory, boście naród polski. Doskonale zdaję sobie sprawę, że można stokroć milej spędzić czas niż na czytaniu tej recenzji. Spacer z dziewczyną, wypad do kina czy przeglądanie stron z gołymi Szwedkami. Ale...
Bob Gale
‹Ale jazda!›
EKSTRAKT: | 90% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ale jazda! |
Tytuł oryginalny | Interstate 60 |
Dystrybutor | Monolith Video |
Reżyseria | Bob Gale |
Zdjęcia | Denis Maloney |
Scenariusz | Bob Gale |
Obsada | Kurt Russell, Gary Oldman, Chris Cooper, Amy Smart, James Marsden, Wayne Robson, Michael J. Fox, Christopher Lloyd, Ann-Margret, Deborah Odell, Melyssa Ade, John Bourgeois, Roz Michaels, Amy Stewart, Amy Jo Johnson, Rebecca Jenkins, Ted Ludzik |
Muzyka | Christophe Beck |
Rok produkcji | 2002 |
Kraj produkcji | Kanada, USA |
Czas trwania | 116 min |
Parametry | Dolby Digital 5.1; format 1,85:1 |
WWW | Strona |
Gatunek | fantasy, komedia, przygodowy |
EAN | 5902619123789 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Właśnie, ale. Zastanawialiście się czasem, czy aby nie przegapiliście tzw. filmu swojego życia? Przez przypadek, bo kiedy zaczęliście coś oglądać i zapowiadało się interesująco, wysiadł prąd. Przez pomyłkę, bo weszliście w kinie nie do tej sali projekcyjnej co trzeba. Przez kobietę, bo trudno skupić się na filmie podczas uprawiania seksu oralnego. A najczęściej przez szatańskie pomioty, bardziej znane jako tłumacze. Pamiętam jak kiedyś o mały włos nie obejrzałbym znakomitego „She’s gotta have it” Spike’a Lee, gdyż zacna TVP puściła go późną porą pod tytułem „Nola, mężczyźni i seks”, sugerującym raczej erotyczną komedię niż obyczajowy dramat. Przykłady można by mnożyć (do dziś dnia zachodzę w głowę, dlaczego „Juice” Dickersona funkcjonował swego czasu w wypożyczalniach jako „Miasto aniołów 2”, skoro z oryginalnym „Miastem aniołów”, tanią kopanką z Olivierem Grunerem, nie miał nic wspólnego). Ale my nie o tym.
Zapewniam, iż powyższy akapit wcale a wcale nie powstał wyłącznie w haniebnym celu wydłużenia recenzji (nie, nie mam problemów natury emocjonalnej, wydłużanie recenzji nie rekompensuje mi braku tego, czego przedłużeniem ponoć bywa samochód u macho’s). Serio, nie leję wody. Cel był w tym takowy, by uświadomić Wam, jak wiele możecie stracić, gdy, bacząc na głupiutki tytuł, olejecie „Ale jazdę!”. Powiem więcej. Jeśli nie kupicie tego filmu, być może przegapicie film swego życia bądź chociaż jeden z ulubionych (nie, nie jestem agentem żadnego sklepu z DVD).
U mnie „Ale jazda!” plasuje się w ścisłej czołówce, a z początku wzdrygałem się na samą myśl o zakupie. Pierwszy raz natknąłem się na ów tytuł w Empiku, po czym, wziąwszy za jakąś marną kserokopię „American Pie”, odłożyłem. Historia jednak pokazała, że „Interstate 60”, tak bowiem brzmi oryginalna nazwa filmu, był mi przeznaczony.
Dnia pewnego zawitał do mnie kolega i z tajemniczym uśmiechem obwieścił, że ma coś dla mnie. Adrenalina skoczyła, bowiem byłem święcie przekonany, że oto przybywa posłaniec z newsem, iż wybrano mnie na nowego szefa Polsatu. Niestety, to nie był dzień rezygnacji Solorza, czas Ibisza jeszcze nie dobiegł końca (ale jakby co, to petycje na maila proszę). To był dzień „Interstate 60”. Obejrzałem, zachwyciłem się i teraz Was usilnie próbuję nakłonić.
Wyjaśnijmy coś sobie jednak. To nie jest film dla wszystkich. To nawet nie jest film dla większości z Was. Pociąg do takiego kina trzeba mieć we krwi. Dlatego, by ograniczyć nieco ilość bluzgów płynących w mym kierunku po zakupie tegoż dzieła i rozczarowaniu się, postaram się w miarę logicznie wyłuszczyć, komu „Interstate 60” jest pisany.
Przede wszystkim, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, dużym dzieciom. Tym nieszkodliwym fanatykom, co to dobrze już po 30-tce będąc, zaczytują się w „Spider-manie”, potrafią jeszcze niekiedy oddać się fantazjom, mają marzenia i przedkładają magię kina nad najbardziej nawet sprawne rzemiosło. Optymistom i idealistom wierzącym w przeznaczenie. Zagubionym nastolatkom szukającym sensu życia. Osobom stojącym właśnie na przysłowiowym rozstaju dróg. Wreszcie, mniej górnolotnie, fanom bajek w rodzaju „Powrotu do przyszłości”. Nieprzypadkowo zresztą piję do filmu Zemeckisa, bowiem obie produkcje łączy postać Boba Gale’a, scenarzysty „Powrotu...” i zarazem scenarzysty/reżysera „Ale jazdy!”. Gale nie jest jedynym spoiwem między tymi filmami, ponownie, choć tym razem na krótko zetkniemy się z Michaelem J. Foxem (cameo) i Christopherem Lloydem (drugi, może trzeci plan). Palmę pierwszeństwa dzierży tu Cyklop z „X-Menów”, czyli James Marsden. Dzierży poprawnie, bardzo sympatyczny chłopak, ale nie do niego cały ten show należy. To, co wyprawiają panowie Gary Oldman (jako O. W. Grant, ktoś w rodzaju spełniającego życzenia dżina) i Chris Cooper (Bob Cody, opętany obsesją mówienia prawdy), to już wyższa szkoła jazdy. W obsadzie jeszcze m.in. Amy Smart, Ann-Margret i Kurt Russell, by jednak nie psuć zabawy, nie zdradzę w jakich rolach.
Sam film opowiada historię młodzieńca szukającego swego miejsca we Wszechświecie, który pod wpływem ingerencji magii wyrusza w podróż autostradą międzystanową nr 60, która, de facto, nie istnieje. Podczas tej swoistej przejażdżki napotyka na swej drodze różne osobliwe postacie i odwiedza zadziwiające miejsca (np. miasto, gdzie wszyscy mieszkańcy to prawnicy, miasto, gdzie pewien mocny narkotyk jest zalegalizowany etc.). Daleko jednak temu obrazowi do przyjemnej, acz błahej fantastyki. Pod płaszczykiem onirycznej komedii i przygodowego kina drogi kryje się tu bowiem zaskakująco mądry film. Pełna błyskotliwych nawiązań, inteligentna satyra, obśmiewająca dominujący dziś pragmatyzm i przyziemność, biurokrację, fałsz i zakłamanie, karierowiczostwo, nietolerancję i inne współczesne plagi. Czasem jest to kpina rubaszna (genialna scena z przydrożną nimfomanką), czasem smutna („i rak płuc może mieć swoje dobre strony”), ale zawsze urzekająca. Dajcie się uwieść i Wy.
Dodatki (10%)
Ludzie od dystrybucji najwyraźniej nie są docelowymi odbiorcami tej czarującej bajki. Śmiem twierdzić, że to pesymistycznie nastrojeni do świata imbecyle i buraki. Na awersie okładki napisali, że w filmie grają Bill Paxton i Harvey Keitel, co jest wierutną bzdurą. Zaś na tylniej stronie wypisali, iż dodatkowo na płycie znajduje się menu główne i wybór scen. Ponury, nie śmieszny żart.
