Esensja ogląda: Grudzień 2012 (DVD i BR) [Simon West „Niezniszczalni 2”, Jerzy Kawalerowicz „Jerzy Kawalerowicz. Kolekcja”, Olaf de Fleur Johannesson „Siła wyższa” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Jak zwykle w naszym przeglądzie DVD tytuły nie gorsze niż w przegladzie kinowym. Koniec roku był czasem wydawania tegorocznych hitów na płytach, a my nadrabialiśmy i oglądaliśmy – i mamy dla Was garść recenzji takich filmów jak „Niezniszczalni 2”, „Dom w głębi lasu”, „Merida Waleczna”, „Nietykalni” czy „Dziedzictwo Bourne’a”. Nie zabraknie także paru słów o boksie filmów Jerzego Kawalerowicza.
Esensja ogląda: Grudzień 2012 (DVD i BR) [Simon West „Niezniszczalni 2”, Jerzy Kawalerowicz „Jerzy Kawalerowicz. Kolekcja”, Olaf de Fleur Johannesson „Siła wyższa” - recenzja]Jak zwykle w naszym przeglądzie DVD tytuły nie gorsze niż w przegladzie kinowym. Koniec roku był czasem wydawania tegorocznych hitów na płytach, a my nadrabialiśmy i oglądaliśmy – i mamy dla Was garść recenzji takich filmów jak „Niezniszczalni 2”, „Dom w głębi lasu”, „Merida Waleczna”, „Nietykalni” czy „Dziedzictwo Bourne’a”. Nie zabraknie także paru słów o boksie filmów Jerzego Kawalerowicza.
Simon West ‹Niezniszczalni 2›WASZ EKSTRAKT: 80,0 (0,0) %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Niezniszczalni 2 | Tytuł oryginalny | The Expendables 2 | Dystrybutor | Monolith Video | Data premiery | 13 grudnia 2012 | Reżyseria | Simon West | Zdjęcia | Shelly Johnson | Scenariusz | Richard Wenk, Sylvester Stallone | Obsada | Jason Statham, Bruce Willis, Sylvester Stallone, Liam Hemsworth, Arnold Schwarzenegger, Jean-Claude Van Damme, Jet Li, Chuck Norris, Dolph Lundgren, Randy Couture | Muzyka | Brian Tyler | Rok produkcji | 2012 | Kraj produkcji | USA | Cykl | Niezniszczalni | Czas trwania | 98 min | Gatunek | akcja, przygodowy, thriller | EAN | 5907561135231 | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Jarosław Loretz [80%] Ten film jest tak głupi, kiczowaty i pełen absurdalnych scen, że aż świetnie się go ogląda. Wystarczy niezbyt mocno się zastanawiać nad tym, co akurat wyczyniają bohaterowie, i dać się ponieść wartkiej, pełnej szalonych fajerwerków fabule, a uśmiech sam wypełza na usta. Szczególnie że Stallone poszedł po rozum do głowy i rozbudował role Schwarzeneggera i Willisa, a do kompletu dorzucił Chucka Norrisa w absolutnie klasycznym emploi oraz Jean-Claude’a Van Damme’a w roli zdecydowanie nietypowej, bo czarnego charakteru. Furda tam, że w niektórych scenach logika aż kwiczy ze zgrozy, a wśród onelinerów trafiają się takie, co by można nimi było kuć żelazo. Rzecz się ogląda, i to dobrze. Znacznie lepiej niż pierwszy film, który tak naprawdę był nudnawy, średnio zabawny i po prostu nijaki. Z niecierpliwością czekam na odsłonę numer trzy. Konrad Wągrowski [60%] „Niezniszczalni 2” są oczywiście lepsi od pierwszej części, bo na szczęście Stallone oddał reżyserię Simonowi Westowi, który wybitnym twórcą nie jest, ale „Con Air” mu się przynajmniej udał. Dzięki temu mniej tu koszmarnych filozoficznych rozważań samego Slya, a także sceny akcji są dużo lepiej nakręcone niż w „Niezniszczalnych” pierwszych. Co nie zmiania faktu, że film spełnia się wyłącznie jako gatunkowy żart, bo jako dzieło filmowe nie broni się zupełnie (fabuła szczątkowa, postaci Trencha i Bookresa z punktu widzenia dramaturgii są bez sensu). Ale jako żart dla miłośników kina akcji z lat 80., których rozbawi pomysł, że Chuck Norris, Arnold Schwarzenegger, Sylvester Stallone i Bruce Willis napieprzają się z Jean-Claudem van Damme’em, sprawdza się całkiem dobrze. Bo jednak gęba mi się szczerzyła, gdy Arnie mówił, że on tu wróci, a Willis się wkurzał, żeby już nie wracał. No i finałowa rozpierducha też zostawia po sobie wrażenie całkiem miłej rozrywki. Ja jednak na trójkę już nie czekam – co za dużo, to niezdrowo. Rozumiem, że Stallone chce mieć jakąś emeryturę, a powiedzmy sobie szczerze, niczego lepszego już raczej nie wymyśli. Lepsze to niż „Rambo 5”. Jakub Gałka [70%] Po nierównej pierwszej części, w której sentymentalna pierwsza połowa nieprzystawała do kiepskiego kina akcji w drugiej, Stallone (a właściwie Simon West, któremu Sly przekazał reżyserski stołek, co okazało się bardzo dobrym posunięciem) zmienił trochę podejście. Sequel już nie bawi się w tak otwarte nawiązywanie do historii poszczególnych aktorów, a już z pewnością nie w odtwarzanie klimatu kina akcji lat 80. „Niezniszczalni 2” to ostra, energetyczna jazda z górki, nie tylko bez trzymanki, ale i bez sanek, roweru czy innego pojazdu, który symbolizowałby jakąkolwiek logikę napędzającą akcję. Ale to nic, bo jak napisał obok Jarek Loretz: ten film jest tak kiczowaty, że aż fajny. I nie, nie „tak zły, że aż dobry” (bo realizacyjnie sequel jest zdecydowanie lepszy), tylko właśnie kiczowaty (z kiepskimi dialogami na czele), w pewnym sensie kampowy, świadomie nieprzejmujący się logiką. Ogląda się to naprawdę zaskakująco dobrze, choć trochę szkoda, że rzecz początkowo planowana jako hołd/nawiązanie do filmów sprzed 30 lat zamieniła się w zwyczajny cyrk z emerytami w roli głównej. Anna Kańtoch [70%] Reklamowo mi ten film jako odświeżenie konwencji nastoletniego slashera – i w sumie jest to poniekąd to, choć kiedy już widz załapie, na czym polega główna idea (a następuje to bardzo szybko) „Domek…” nie oferuje już jakichś specjalnych niespodzianek. Niemniej, całość jest zgrabna, z pomysłem i sympatyczna – o ile można tak powiedzieć o filmie, w którym w pewnym momencie flaki fruwają po całym ekranie. Aha, i nie do końca kupuję wyjaśnienie, dlaczego to wszystko musiało się odbywać akurat w tak strasznie skomplikowany sposób, niemniej nie jest to dzieło, które by się chciało rozliczać z prawdopodobieństwa, więc niech tam. Konrad Wągrowski [80%] Nie da się juz w dzisiejszych czasach nakręcić slashera na serio (w domyśle – by widz się bał), a jeśli się próbuje, to wychodzi nuda. Świetnie, że pojęli to twórcy „Domu w głębi lasu”, bo udała im się wariacja na temat gatunku dużo lepsza i dużo fajniejsza niż „Krzyk” Wesa Cravena. Film oczywiście nie straszy za specjalnie, ale bawi doskonale, zwłaszcza dla osób dobrze znających konwencję, a i potrafi zaskoczyć. A finałowy pochód potworów to frajda dla oka niemożebnma – aż ma się ochotę co chwilę wciskać stopklatkę, by próbować odgadywać do jakich klasycznych stworów są nawiązaniem. Ach, i jeszcze przezabawne rozwiązanie wątku japońskiego! Zabawa dla miłośników gatunku naprawdę wyborna. Jakub Gałka [80%] Pixar nie musi już niczego udowadniać, eksperymentować z formą, zmieniać konwencję – wystarczy, że będzie robił bardzo dobre filmy. Taka właśnie jest „Merida": nie ma tu nowatorstwa „WALL-E” czy nietypowego bohatera jak w „Odlocie”. Pixar co prawda znów eksploruje nową tematykę, której nie przerabiał (przygodowa fantasy w scenerii średniowiecznej Szkocji), ale w tej otoczce serwuje dość typową historię o dojrzewaniu. Ale, że serwuje ją w znakomitym wydaniu (świetna animacja, dobrze oddane stereotypowe charaktery, fajny klimat fantasy) to śledzenie przygód rudowłosej, krnąbrnej nastolatki jest jak zawsze ogromną przyjemnością. Choć oczywiście chciałoby się, by w przyszłości kultowe studio nie ograniczało się do kolejnych sequeli swoich przebojów i zachowawczych produkcji. Jakub Gałka [60%] A miało być tak pięknie: sprawdzona formuła, doskonale dobrany aktor i przyzwoity zwiastun. Ale nie, twórcy czwartej części „Bourne’a” dryfują nie mogąc się zdecydować, czy chcą zrzynać z filmów z Damonem, czy jednak wymyślać coś swojego. Z trylogii „ukradli” sceny akcji (pościgi samochodowe) i część fabuły (przewijają się takie postacie jak Pamela Landy), ale motorem napędowym uczynili nieco inną, dość słabo zarysowaną potrzebę bohatera (a przez to trudną do zrozumienia – i identyfikacji), a w ramach urozmaicenia zamiast dżungli miejskiej zachodniego świata, zaserwowali widzom gros akcji w leśnej głuszy, albo w egzotycznej Azji. Efektem jest dziwny misz-masz: ni to „Bourne”, ni to zupełnie inny film. Nawiązania do przygód Jasona B. i łączenie fabuł wydaje się zrobione na siłę tak, by można było podpiąć film do serii, a przygody Aarona Crossa z powodu motywacji tej postaci i scenerii w jakiej się rozgrywają zwyczajnie nie wciągają. Zwłaszcza, że Tony Gilroy jako scenarzysta może i włożył coś od siebie w trylogię z Damonem, ale na stołku reżyserskim przy czwartej części niespecjalnie sobie radzi, serwując widzom dłużyzny zarówno przy scenach akcji (przeciągnięty do granic możliwości i sensu finałowy pościg) jak i w spokojniejszych momentach. „Tożsamość Bourne’a” była wyznacznikiem nowego kina akcji – „Dziedzictwo” jest już tylko bladym cieniem tego nowatorskiego podejścia. Jarosław Loretz [80%] Muszę uczciwie przyznać, że odwagą zaimponowali mi tak Duńczycy, którzy film zrobili, jak i dystrybutor, który poważył się puścić go swego czasu do naszych kin. Bo historia, tylko z wierzchu udająca animowaną bajkę fantasy, absolutnie nie jest przeznaczona dla nieletniego odbiorcy, a i wielu pełnoletnich, zwłaszcza tych bardziej sztywnych i ponurych, może doprowadzić do mdłości, epatując prawdziwym zatrzęsieniem żartów opartych na seksie, i to żartów często mocno zakręconych i balansujących na krawędzi dobrego smaku, że za przykład podam choćby homoseksualne zakusy elfa czy długą sekwencję, kiedy to możemy obserwować poczynania niewidzialnego bohatera za pośrednictwem jego dyndających, jak najbardziej widzialnych jaj (bo na nie już nie starczyło eliksiru). To prawda, sama animacja od strony technicznej wystrzałowa nie jest, a i fabuła nie zachwyca oryginalnością (nieudacznik pokonujący swoje słabości i stający się herosem), ale cała reszta po prostu powala. Ci masochistyczni wojownicy w skórzanych, ćwiekowanych strojach, te proste przyjemności barbarzyńskiego ludu odzianego jedynie w skórzane stringi, to pocieszne plemię blondynek w bikini, to zatrzęsienie smaczków (alkohol 110%, cudacznie powyginane zwłoki ofiar wojowniczki, nad wyraz jasne odnośniki do „Władcy Pierścieni”) – tu naprawdę jest co odławiać i z czego rechotać. Trzeba jednak postawić sprawę jasno: ani to film dla dzieci, ani dla tych, co uważają się za osoby pruderyjne. Ta jazda naprawdę jest bez trzymanki. Krystian Fred [20%] Dziś prawdziwych skandalistów już nie ma. To miała być wałbrzyska odpowiedź na „Brokeback Mountain”, czyli nie stroniący od kontrowersji film o miłości ograniczonej przez społeczeństwo. W wariancie polskim jest nią miłość kazirodcza. Jeszcze przed premierą pewien portal poświęcony grzmiał, że „Bez wstydu” jest kolejną nihilistyczną cegiełką rzuconą pod budowę Sodomy i Gomory nad Wisłą. Na szczęście, nasze sumienia pozostaną nienaruszone. Zły film, nawet chwytający się obyczajowego tabu (są jeszcze takie?) nie jest w stanie wywołać żadnych sporów. Jedyny możliwy panel dyskusyjny po seansie mógłby odbywać się pod hasłem: „Konsumpcja lodów pistacjowych jako zaproszenie do rozważań o bycie”. A największą kontrowersją związaną z tym filmem jest to, że grupa ekspertów z PISF pozwoliła na dofinansowanie tak słabego scenariusza. Papier zniesie wszystko, widzowie – znacznie mniej. Dialogi rodem z ulubionego serialu pokolacyjnego Polaków, postacie niewiarygodne psychologicznie, sięganie po ograne rozwiązania fabularne, karykaturalna obserwacja społeczna (Polacy oczywiście faszyści kontra Romowie czyli tańce, śpiewy i kradzież dywanu) itd. Z minuty na minutę brniemy w coraz głębsze bajoro skrajności. Tak trudny temat, tym bardziej że poświęcony nieakceptowanej przez miażdżącą większość społeczeństwa formie zażyłości, wymaga przede wszystkim wyważenia i zbalansowania emocji. Rezultat tym bardziej smutny, że w projekt zaangażowały się postacie z pierwszej ligi polskiego kina: Mateusz Kościukiewicz i Agnieszka Grochowska (odtwórcy głównych ról), Paweł Mykietyn (muzyka) i Andrzej Wajda (opieka artystyczna). Szczególnie irytujący jest Kościukiewicz, któremu przyszło grać młodszego, niż jest w rzeczywistości, co zaowocowało eskapadą idiotycznie infantylnych (choć niezamierzenie zabawnych) min i zachowań. Nie ma co się dziwić. Z tak patologicznego scenariusza nie mogło wyniknąć nic dobrego. Tylko aktorów żal. Krystian Fred [70%] Kampania prezydencka po amerykańsku, czyli celebrity show. Lincolnów w dzisiejszych czasach nie znajdziecie. Współczesny wyborca potrzebuje przede wszystkim gwiazdy, która nie jest niczym innym jak produktem wykreowanym przez sztab specjalistów od wizerunku. Bo nie ważne co pomoże krajowi, ważne to, co pomoże wygrać. Biorąc pod uwagę jakość kandydatur i ich medialną otoczkę, to wybory coraz bardziej zbliżają się w stronę esemesowych głosowań na tańcząco-śpiewającą gwiazdę. Bohaterką wyprodukowanego przez HBO filmu jest Sarah Palin, republikańska kandydatka na wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, startująca u boku Johna McCaina w wyborach z 2008 roku. Nominację uzyskała jednak nie ze względu na kompetencje, a przede wszystkim dlatego, że medialnie była dobrą odpowiedzią na sukces wizerunkowy Obamy. Pierwsza w historii kobieta sprawująca funkcję gubernatora Alaski, matka pięciorga dzieci z czego najmłodsze choruje na zespół Downa, przedsiębiorcza gospodyni domowa – to wszystko sprawiło, że stała się dla wielu Amerykanów osobą godną zaufania i reprezentującą grupę, którą nikt wcześniej się nie interesował. Wszystko pięknie, tylko że Palin była kompletnie nieprzygotowana do zasiadania na fotelu wiceprezydenta. Sporym problemem dla sztabu wyborczego była jej żenująca nieznajomość realiów polityki gospodarczej i międzynarodowej, co zaowocowało serią kompromitujących wpadek. Wielkim plusem filmu jest jednak unikanie rysowania karykatury pani gubernator, co byłoby niezwykle łatwym zabiegiem, jeśli weźmiemy pod uwagę jej skłonności do kompromitacji. Roachowi udało się stworzyć wizerunek wyważony i rzetelny, bez uciekania się do jednoznacznych ocen, próbujący uchwycić znacznie więcej z życia Palin, niż nieprzychylne jej media. O tym, że kampania wyborcza nie jest niczym innym jak reality show nie trzeba nikogo przekonywać. I filmów na ten temat było całkiem sporo. Obraz Roacha zwraca jednak uwagę na niebezpieczeństwo, jakie kryje się za marketingiem politycznym. Fachowcy od wizerunku są w stanie wypromować na jedno z najważniejszych stanowisk w państwie dobrego aktora, ale nie zawsze odpowiedzialnego przywódcę. A to w przypadku USA może przynieść katastrofalne skutki. Świetnie zagrana (w roli Palin – Julianne Moore) i opowiedziana historia, nagrodzona pięcioma statuetkami Emmy. A w dodatkach DVD: materiały o kampanii wyborczej widzianej oczami dziennikarzy i politologów. Krystian Fred [80%] Największy sukces francuskiego kina ostatnich lat. Sparaliżowany w wyniku wypadku milioner Philippe (François Cluzet) zatrudnia jako opiekuna czarnoskórego emigranta Drissa (Omar Sy). A ten diametralnie zmienia dotychczasowe życie przykutego do wózka krezusa. Nie specjaliści od pedagogiki, nie licencjonowani dobroczyńcy a bezpretensjonalny i bezpośredni beneficjent państwowego programu socjalnego potrafił nadać kolorytu życiu Philippe’a, który przed przybyciem Drissa, powoli wtapiał się w muzealne otoczenie swojego domu, stawał się eksponatem, na który trzeba chuchać i dmuchać. Driss przerywa stan wymuszonej empatii, tym samym, daje znacznie więcej, niż wymagało od niego stanowisko opiekuna – daje prawdziwą przyjaźń. I co ciekawe, nawet od człowieka ulicy, bez wykształcenia i tzw. dobrego gustu, arystokrata może wiele się nauczyć. „Nietykalni” dotykają wielu bolesnych aspektów życia (niepełnosprawność, wykluczenie społeczne, śmierć bliskiej osoby), lecz robią to z tak niesamowitą lekkością i swobodą, że cały negatywny ładunek emocjonalny zostaje zniwelowany. Duża w tym zasługa rozbrajająco bezpretensjonalnego Drissa, którego prostoduszność i otwartość pozwala nabrać oczyszczającego dystansu do każdej dziedziny życia. W czasach, w których media epatują pesymistycznymi obrazkami, „Nietykalni” przywracają wiarę w człowieka i, co najważniejsze, robią to bez nachalnego dydaktyzmu i silenia się na ckliwość. Doskonały duet aktorski rozbraja szczerym i krzepiącym humorem, który nastraja pozytywnie i jest doskonałą odtrutką na szeroko rozumiany kryzys. Zwłaszcza, że inspiracją dla filmu stały się prawdziwe wydarzenia. Nic dziwnego, że film okazał się międzynarodowym sukcesem. Czyżby francuska odpowiedź na „W stronę morza”? W dodatkach: wywiad z pierwowzorem Drissa, Marokańczykiem Abdele Sellou. Jerzy Kawalerowicz ‹Jerzy Kawalerowicz. Kolekcja›Jerzy Kawalerowicz BOX Krystian Fred [100%] Nieoceniona w promocji filmowego dziedzictwa narodowego Telewizja KINO POLSKA wydała kolejny box, tym razem z czterema dziełami Jerzego Kawalerowicza. Zestaw tym bardziej cenny, że dla młodocianych bibliofobów nazwisko reżysera kojarzy się głównie z ekranizacją ich szkolnej lektury „Quo vadis” – czyli z obutymi w adidasy Rzymianami biegającymi na tle łatwopalnych marmurów z tektury. A jest to zdecydowanie zawężony i niesprawiedliwy obraz reżyserskiego potencjału Kawalerowicza. Doskonałą odtrutką na nieudaną ekranizację Sienkiewicza jest fenomenalny „Faraon” (1966), nasza niepodważalna chluba narodowa. W końcu niewielu zachodnich widzów spodziewało się, że z jakiegoś dalekiego kraju, gdzie komunistyczne niedźwiedzie patrolują ulice, wyjdzie film, który pod względem realizacyjnym śmiało mógłby konkurować z epickimi produkcjami Hollywoodu. Dlatego też nie dziwi fakt, że „Faraon” doczekał się nominacji do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego (przegrał rywalizację z „Kobietą i mężczyzną” Claude’a Leloucha). Jednak oprócz wizualnego rozmachu (hipnotyzujące zdjęcia Jerzego Wójcika, które nabrały jeszcze większej sugestywności po cyfrowej rekonstrukcji) film jest donośnym głosem w dyskusji o miejscu religii – czy bardziej jej dostojników – w strukturach władzy. Wpływ na życie jednostki narzuconych lub świadomie zaakceptowanych norm religijnych to temat „Matki Joanny od Aniołów” (1960). W tej adaptacji opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, miłość jest żywiołem naturalnym, nad którym nawet ideologiczne kajdany nie są w stanie zapanować. Film wywołał protest Watykanu na Festiwalu w Cannes, co dla niektórych już jest najlepszą rekomendacją. O potrzebie miłości opowiada także „Pociąg” (1959), w którym stłoczeni pasażerowie wciąż poszukują spełnionego uczucia. Za to w „Austerii” (1982) – adaptacji powieści Juliana Stryjkowskiego – ukazano bogatą kulturę galicyjskich Żydów, nad którą krąży widmo Zagłady. Filmy Kawalerowicza charakteryzują się niezwykle precyzyjną narracją, która nie zostawia zbyt szerokiego pola do interpretacyjnych szarż. To jednak nie umniejsza ich artystycznego potencjału. W pozornie komercyjnych gatunkach (kryminał, horror, epopeja historyczna) umieszczone są głębokie i wciąż aktualne prawdy o naturze człowieka i jego emocjonalnym zwichnięciu. Szczególnie interesująco prezentują się role kobiece (Lucyna Winnicka, Anna Ciepielewska, Barbara Brylska, Krystyna Mikołajewska, Liliana Komorowska), które w filmach Kawalerowicza zawsze kipią seksem, i to niezależnie od tego, czy ubrane w gustowną garsonkę, habit czy prześwitującą egipską kreację. Panowie może nie aż tak ponętni, ale również reprezentują pierwszą aktorską ligę: Leon Niemczyk, Zbigniew Cybulski (dla którego ostrzeżenia filmowego konduktora z „Pociągu” okazały się ponuro prorocze), Mieczysław Voit, Franciszek Pieczka, Wojciech Pszoniak i Jerzy Zelnik. Wielkie kino nie tylko dla snobów. W dodatkach: dokument o Kawalerowiczu „Whisky z mlekiem”, którego tytuł odnosi się do ulubionego drinka reżysera. Olaf de Fleur Johannesson ‹Siła wyższa›WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Siła wyższa | Tytuł oryginalny | Stóra planið | Reżyseria | Olaf de Fleur Johannesson | Zdjęcia | Rune Kippervik | Scenariusz | Ómar Örn Hauksson, Olaf de Fleur Johannesson, Rune Kippervik, Stefan C. Schaefer, Mick Skolnick | Obsada | Pétur Jóhann Sigfússon, Ingvar Eggert Sigurðsson, Eggert Þorleifsson, Ilmur Kristjánsdóttir, Michael Imperioli, Benedikt Erlingsson, Stefan C. Schaefer, Jóhann G. Jóhannsson, Erpur Eyvindarson | Muzyka | Pavel E. Smid | Rok produkcji | 2008 | Kraj produkcji | Islandia | Czas trwania | 90 min | Gatunek | komedia | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Siła wyższa (2008) Sebastian Chosiński [70%] Trzydziestosiedmioletni dzisiaj islandzki reżyser Olaf de Fleur Johannesson zaczął karierę w 2004 roku od realizacji filmów dokumentalnych, już rok później spróbował jednak swych sił w fabule. „Siłę wyższą”, będącą jego trzecim obrazem pełnometrażowym, nakręcił przed czterema laty. To typowy film niezależny – zrealizowany za niewielkie pieniądze, w którym główne role zagrali przyjaciele i znajomi autora. Za podstawę scenariusza posłużyła nieznana w Polsce książka Thorvaldura Thorsteinssona, który zresztą dopomógł w adaptacji własnego dziełka. Bohaterem filmu Johannessona jest David Valgeirsson – mężczyzna mniej więcej trzydziestoletni, który dźwiga na swoim sumieniu niezwykle ciężkie brzemię. Będąc dzieckiem, bawił się ze swoim bratem przed domem; nagle chłopiec wybiegł na ulicę i wpadł prosto nad nadjeżdżające volvo, którego kierowca, zorientowawszy się, co się stało, odjechał z miejsca zdarzenia. Lata później David wciąż nie potrafi poradzić sobie z ciężarem wspomnień. Jest życiowym nieudacznikiem – jego związek z Julią to katastrofa, a praca dla lokalnego mafiosa Magnusa, na zlecenie którego ściąga długi, częściej kończy się łomotem aniżeli odzyskaniem pieniędzy szefa. Wszystko zmienia się w momencie wymuszonej przeprowadzki, ponieważ we właścicielu nieruchomości, od którego wynajmuje mieszkanie, starym nauczycielu Haraldzie, David rozpoznaje – a przynajmniej tak mu się wydaje – mężczyznę odpowiedzialnego za śmierć brata. Chcąc się teraz na nim zemścić, wymyśla skomplikowaną intrygę, dzięki której przyrządzi jeszcze drugą pieczeń na tym samym ogniu – awansuje w hierarchii mafijnej. „Siła wyższa” Johannessona zakwalifikowana została jako komedia; jeśli tak, to należałoby dodać – komedia wyjątkowo gorzka, w sposób ironiczny opowiadająca o ludziach przegranych. I nie chodzi tu jedynie o głównego bohatera; do grona „przegranych” należałoby bowiem zaliczyć również i Haralda, i Magnusa, i przyjaciół Davida z pracy – Wolfiego oraz Snatiego. Nie mówiąc już o pani Valgeirsson, która wciąż żyje w oderwaniu od rzeczywistości, rozpamiętując straconego syna. I jak tu się śmiać z takiej… komedii? 
|