Jednym z telewizyjnych filmów, które tajemniczym zrządzeniem losu trafiły u nas na płyty DVD, jest „Hydra”. Szczęśliwie jej seans nie jest jakimś szczególnie traumatycznym przeżyciem…
Wąż zwany Hydrą
[Andrew Prendergast „Hydra” - recenzja]
Jednym z telewizyjnych filmów, które tajemniczym zrządzeniem losu trafiły u nas na płyty DVD, jest „Hydra”. Szczęśliwie jej seans nie jest jakimś szczególnie traumatycznym przeżyciem…
Andrew Prendergast
‹Hydra›
EKSTRAKT: | 30% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Hydra |
Dystrybutor | IDG |
Data premiery | 8 października 2010 |
Reżyseria | Andrew Prendergast |
Scenariusz | Peter Sullivan |
Obsada | George Stults, Dawn Olivieri, Michael Shamus Wiles, Alex McArthur, Texas Battle, Polly Shannon, James Wlcek, Ricco Ross |
Muzyka | Chuck Cirino, Gregory Tripi |
Rok produkcji | 2009 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 94 min |
Gatunek | akcja, fantasy, przygodowy |
EAN | 5907583193264 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Co prawda okładka filmu kusi wizerunkiem stwora z mordy podobnego do Aliena, ale inaugurująca seans plansza producenta – Cinetel – stawia sprawę jasno: jeśli trafi się tu dreszcz grozy, to jedynie ten wynikający z niedostatków budżetu, Cinetel bowiem specjalizuje się w kanadyjskim i amerykańskim chłamie tłuczonym pęczkami na rynek telewizyjny. Filmy mają na ogół absurdalną fabułę, marne dialogi, cięte z celofanu postaci, a przede wszystkim straszą tandetnymi, komputerowymi efektami specjalnymi. Nie inaczej jest w „Hydrze”, aczkolwiek ta przynajmniej daje się oglądać.
Na tropikalnej wyspie, na której panuje pogoda zależna od ujęcia kamery (albo jest sino i przewalają się morskie bałwany, albo świeci słońce, tworząc w siąpiącym z konewki deszczu jedna za drugą piękne tęcze), grupa badaczy odkrywa jaskinię z mitologiczną Hydrą. Hydra nie jest jednak rodzajem smoka, ani nawet jaszczurki, a po prostu trzygłowym wężem, któremu znudzony spec od efektów powtykał w każdą z paszcz szeregi zębisk pożyczonych od głębinowych ryb. Trzech dżentelmenów niemal natychmiast zostaje rozszarpanych i pożartych, dziewczę zaś, uciekające filmowym truchtem (wymaga na tyle wolnego biegu, żeby kamerzysta zdołał nadążyć z obracaniem kamery), dociera na plażę w sam raz, aby ujrzeć tonący statek, który przywiózł ekipę na wyspę. Tonący błyskawicznie, rufą w dół, na głębinie może pięciometrowej, bo cały „dramat” rozgrywa się nie więcej niż trzydzieści metrów od brzegu wyspy. Dodajmy, że wyposażonej w piękną, płaską, piaszczystą plażę.
Mimo że początek można uznać za solidne potknięcie w sztuce filmowej, producentom żal się zrobiło wtopionej kasy i ostatecznie zostawili go jako rozbiegówkę historii, oddzieloną od rdzenia fabuły wyciemnieniem i napisami początkowymi. Zaraz po nich następuje restart intrygi, czyli perypetie czterech osób (znów trzech facetów i kobieta) zamkniętych w ładowni bezsensownie dużego masowca. Niestety, restart jest niewiele lepszy jakościowo, a otwierają go najprawdziwsze dialogowe cegły, dodatkowo dociążone przez tłumacza (np. //- To jakieś więzienie? – Na łodzi? Byłem w więzieniu. To co innego//).
Wkrótce okazuje się, że cała czwórka zaliczyła już kiedyś bliższy kontakt ze służbami penitencjarnymi i obecnie stanowić będzie zwierzynę łowną dla grupki bogaczy. Bogacze, śmiertelnie znudzeni morską podróżą, zostali ongiś dotknięci osobistymi tragediami, więc polowanie oprócz czystej rozrywki ma im przynieść również swego rodzaju rekompensatę moralną. Ma być formą wymierzenia sprawiedliwości innym, będącym akurat pod ręką przestępcom, zbyt łagodnie potraktowanym – przynajmniej w mniemaniu organizatorów polowania – w stosunku do popełnionych czynów. Łowy zaś mają się odbywać na sporej, bezludnej wyspie – oczywiście tej z Hydrą.
I tu zaczynają się kłopoty – tak bohaterów, jak i widza. Bohaterów – bo Hydra nie lubi obcych na swoim terenie i zaczyna wyżerkę od dwóch wysłanych na rekonesans marynarzy. Po czym zjada dwóch kolejnych, którzy ekspediowali „zwierzynę” na ląd, aczkolwiek najwyraźniej ma kłopot z konsumpcją archeolożki, truchtającej sobie niezmordowanie po wyspie od napisów początkowych. Kłopoty widza biorą się natomiast stąd, że co i rusz trafiają się różne kwiatki. Na przykład – bogacze. To, że faktycznie są bogaczami, trzeba wziąć na wiarę, bo ani z zachowania, pełnego niepewności i sztucznej nonszalancji, ani z ubioru, na który składają się przypadkowe łachy wyciągnięte z podręcznego magazynku kostiumów, nie sposób uznać ich za ekscentryków, którzy mogliby zapłacić lekką ręką po 10 milionów dolarów na pysk za przyjemność polowania na braci w rozumie. Chwilę niezdrowej radości przynosi też scena, w której rozerwany właśnie na kawałki delikwent… krzyczy ze zgrozy. W przełyku Hydry. Jako oddzielona od korpusu głowa.
Jak by nie było, grupka więźniów dostaje dobę na aklimatyzację na wyspie. Stery przejmuje były marine, wprowadzając w życie plan skonstruowania szeregu pułapek i pokazując, że bronią może być cokolwiek, na przykład kamień. Odkrywcze, prawda? Po czym bierze przygodny kamień, podejrzenia podobny do kawałka betonu, odłupuje z niego mały fragment i – w ramach prezentacji – zacina się nim głęboko w dłoń. Na szczęście lewą, ale nadal – fundując sobie być może jakąś infekcję, a do tego zmniejszając sprawność w sytuacji zagrożenia życia. Z drugiej strony – uszkodzenie dłoni i tak nie ma większego znaczenia, bo nasz marine robi za klasycznego wyrozumiałego szefa, swój wkład w pracę ograniczając do częstowania podwładnych cennymi radami i sowitego rozdawania kiwnięć głową i pochwał, podczas gdy towarzysze niedoli w pocie czoła strugają kamulcami różne sidła i zaostrzone paliki, szykując ufortyfikowaną linię obrony. W „najniższym punkcie wyspy”, czyli na jakimś wzgórzu. Z planem akcji starannie wydzierganym – też zapewne kamieniem – na kawałku kory. Z drobniutkimi, cyzelowanymi napisami objaśniającymi. Bo drapanie patykiem po piasku najwyraźniej było postrzegane w 2009 roku jako passé.
Żeby było bardziej niedorzecznie, cała scena rozgrywa się w zadbanym parku, takim klasycznym, być może nawet miejskim. Zasypanym jesiennymi liśćmi. Na tej tropikalnej wyspie, niezamieszkanej i w zasadzie nigdy przez ludzi nie odwiedzanej.
W przyswajaniu fabuły nie pomaga też muzyka. Na ogół wtapia się w tło, ale niekiedy wyskakuje z tak pompatyczną frazą, że momentalnie odciąga uwagę od tego, co się dzieje na ekranie. Albo zagrywa zawadiacką nutą, prawie że westernową, z drżącym flecikiem, zahaczając rytmem o produkcje Bondowskie. Po czym daje nura w nieznośnie melancholijną plumkaninę rodem z tańszych gier komputerowych.
Co ciekawe, przy tym wszystkim „Hydra” jakoś dramatycznie nie odstaje in minus od peletonu telewizyjnych produkcji SF i fantasy. Owszem, efekty ma niezbyt urodziwe, a scenografię wątpliwą, wliczając w to krzycząco świeże skorupy greckich naczyń, ale akcja rączo gna do przodu, postaci są wyraziste, a i o romansie nie zapomniano. Film, mimo że tani i niemądry, ogląda się więc w miarę przyzwoicie.

Z jednym zarzutem muszę się nie zgodzić- statek tonący 5-10 metrów od brzegu. Znam miejsca nadmorskie, gdzie przy wydawałoby się pięknej szerokiej plaży będzie płycizna, tymczasem te 5 metrów od brzegu jest urwisko na 100-150 metrów w głąb.