Pierwszy „Gatunek” był świetnie zrealizowany, mimo że niezbyt przy tym mądry. Drugi prezentował się już znacznie, znacznie gorzej, choć nadal przyjemnie się go oglądało, co głównie było zasługą atrakcyjnej Natashy Henstridge. Natomiast podczas seansu „Gatunku 3” nieprzyjemnie uciska świadomość tracenia czasu nadaremno. A przecież to nie koniec sagi – za granicą jest już dostępna kolejna odsłona, „Species: The Awakening”…
Obcy chłopcy
[Brad Turner „Gatunek III” - recenzja]
Pierwszy „Gatunek” był świetnie zrealizowany, mimo że niezbyt przy tym mądry. Drugi prezentował się już znacznie, znacznie gorzej, choć nadal przyjemnie się go oglądało, co głównie było zasługą atrakcyjnej Natashy Henstridge. Natomiast podczas seansu „Gatunku 3” nieprzyjemnie uciska świadomość tracenia czasu nadaremno. A przecież to nie koniec sagi – za granicą jest już dostępna kolejna odsłona, „Species: The Awakening”…
Tak to już jest, że filmy, które odniosą sukces, często obrastają w kontynuacje. Pal licho, jeśli są to kontynuacje zasługujące na dystrybucję kinową, coraz częściej jednak są one – ze względu na fatalną jakość wykonania – wstydliwie upychane na rynku DVD. Tak też się stało z trzecią częścią „Gatunku”, która dzięki nędznemu budżetowi i wynikającej z tego kiepskiej realizacji rozczarowuje na całej linii.
Już na samym początku, po wyjątkowo szpetnych napisach, kiedy na ekranie pojawia się jadący wojskowy ambulans, daje się zauważyć brak pieniędzy, jaki odczuwali twórcy „Gatunku 3”. Zdjęcia są niedoświetlone, miejscami zaskakująco ziarniste i często – przy szybszym ruchu – tracą ostrość. Dzięki temu nawet Natasha Henstridge, której rola nie jest zbyt rozbudowana i ogranicza się w sumie do zestawu konwulsyjnych podrzutów ciałem, wygląda tutaj średnio atrakcyjnie, co – zdawałoby się – jest po prostu niemożliwe. Podobnie rozczarowują efekty specjalne, wyczuwalnie słabszej jakości niż w poprzednich częściach.
Jednak tym, co najbardziej drażni, jest scenariusz. Niepotrzebnie skomplikowany, pełen zabójczych dla fabuły niedopowiedzeń, przeładowany drewnianymi, niejednokrotnie bezsensownymi dialogami i zaopatrzony w koszmarny wewnętrzny monolog przeplatany retrospekcyjnymi scenami. Bo oto do Amelii, córki Eve (która ożyła w ambulansie wyłącznie po to, by urodzić dziecko – po prostu rewelacja), zaczynają ściągać z Ameryki mutanci, których – jak się nagle okazuje – jest tam po prostu zatrzęsienie. Nie wiadomo, kto ich tylu napłodził, jak przeżyli tyle czasu mimo zabójczych wad genetycznych (z fabuły wynika, że rozpadają się fizycznie bodaj po paru tygodniach życia), ani czemu muszą ściągać z dalszych części kraju, skoro mieszanie DNA człowieka i obcego odbywało się mniej więcej w rejonie Los Angeles. Wszyscy jednak zamierzają kopulować z Amelią, by przedłużyć istnienie „swojego” gatunku (to znaczy nie wiadomo którego, bo każde z nich jest inną mieszanką). Swoje plany odnośnie do Amelii ma też akademicki wykładowca, gorący zwolennik zachowania każdego gatunku, jaki tylko na Ziemi w danej chwili istnieje (włącznie z Amelią), reagujący histeryczną wręcz wściekłością na samą myśl o ewentualnej eliminacji takiego – dajmy na to – wirusa ospy.
Jak można się z powyższego opisu zorientować, aktorom ciężko było zbudować wiarygodne postaci na podstawie tak skrojonego skryptu. Oczywiście mogliby się przyłożyć, dać z siebie wszystko, ale gaże również chyba nie były zadowalające, bowiem mało kto w tym filmie przejmuje się swoją rolą. Szczególnie drażni postać asystenta profesora. Uczelniany prymus, mimo że daleko mu jeszcze do dyplomu, najwyraźniej jest jednym z najlepszych na świecie genetyków, a także fizyków termojądrowych – wszystko robi od ręki, niczego nie musi się uczyć ani poznawać. Co ciekawsze, jest najwyraźniej młodzieńcem nawykłym do rozmaitych okropieństw i widoku śmierci, bo żadne trupy, walające się po podłodze flaki czy kałuże ciepłej jeszcze krwi w najmniejszym stopniu go nie peszą. Prawdziwy podziw budzi nonszalancka wręcz beztroska, z jaką chłopak zabiera się do cięcia na kawałki, pakowania w worki na śmiecie i przewożenia do profesorskiego domu pokiereszowanego zewłoku mutanta, któremu z rozpękłego brzucha wylały się zwoje macek. Z podobnym spokojem pozbywa się później ciała dziekana, a także jego auta. Żeby zaś było zabawniej, w rolę uczelnianego geniusza wcielił się Robin Dunn, grający ongiś w „Szkole uwodzenia 2” rolę – uwaga – uczelnianego geniusza. Szczerze mówiąc – mam pewne trudności w rozróżnieniu obu tych kreacji, mimo że w sumie nie powinny być do siebie podobne, jako że „Szkoła uwodzenia 2” jest prostą, bezkrwawą komedyjką, a „Gatunek 3” fantastyką na pograniczu horroru.
A skoro nie sposób brać na poważnie „Gatunku 3”, to nie trzeba się już krygować i spokojnie można parsknąć śmiechem w momencie, kiedy morderczy obcy walczy gryząc po łydkach, profesor usiłuje zagazować obcych chlorowodorem w swoim szczelnym laboratorium, w którym zieje wielka dziura w dachu, obcy nachylają się nad zaworem wypuszczającym gaz, żeby się upewnić, że to gaz, a Amelia, posiadająca obce odruchy i obce priorytety jest przeświadczona, że nie powinna się rozmnażać, bo zagraża to ludzkiej rasie. Uwadze polecam też moment narodzin Amelii (brzuch Evy wypucza się w coś w rodzaju wielkiego fallusa) oraz ucieszną scenę w elektrowni, kiedy aktorzy wespół z kamerzystą trzęsą się udając, że cała budowla wpadła w wibracje.
„Gatunek 3” zaskakująco często ociera się o dno i momentami jako żywo przypomina produkcje amatorskie, co jest zadziwiające zważywszy na zatrudnionych aktorów (nie jest to przecież szesnasty garnitur) i na cykl, do którego należy. Żeby więc nie psuć sobie dobrych wspomnień o poprzednich częściach, proponuję unikać kontaktu z tym „filmem”.
A tak zupełnie na marginesie – interesującym fenomenem jest plącząca się po sieci piracka kopia czwartej części „Gatunku”, zaopatrzona w profesjonalnie wykonaną polską ścieżkę językową. A filmu przecież nie ma w sprzedaży. Ba! Nie ma go nawet w zapowiedziach! Czyli nie wiadomo – spodziewać się go kiedyś w Polsce na DVD, czy jednak nie? Bo – mimo że film jest lepszy od części trzeciej cyklu - może komuś w ostatniej chwili odwidziało się w ogóle wprowadzać ten tytuł na krajowy rynek?
