Zdawałoby się, że Vincenzo Natali, który włamał się na salony pomysłowym „Cubem” i podtrzymał swoją markę wyrafinowanym „Cypherem”, nie jest w stanie nakręcić filmu słabego. Chłopak zebrał się jednak w sobie i stworzył „Wielkie nic”. Dosłownie i w przenośni.
Zniknięta fabuła w nieistniejącej komedii
[Vincenzo Natali „Wielkie nic” - recenzja]
Zdawałoby się, że Vincenzo Natali, który włamał się na salony pomysłowym „Cubem” i podtrzymał swoją markę wyrafinowanym „Cypherem”, nie jest w stanie nakręcić filmu słabego. Chłopak zebrał się jednak w sobie i stworzył „Wielkie nic”. Dosłownie i w przenośni.
Vincenzo Natali
‹Wielkie nic›
A miało być tak różowo. Ogólny zamysł mówił o historii dwóch nieudaczników, którzy nie radzą sobie w życiu codziennym. Jeden wzbrania się przed wychodzeniem z domu i kontaktuje się z ludźmi wyłącznie przez telefon, drugi zaś, otwarty na ludzi, tryska energią i pomysłami, tylko że z różnych powodów raz za razem ponosi klęski. Gdy pewnego dnia masa krytyczna życiowych niepowodzeń zostaje przekroczona, cały świat nagle znika, zaś bohaterowie – wraz z wiekową, sypiącą się kamieniczką – lądują na oślepiająco białej, pustej płaszczyźnie, czyli tytułowym Wielkim Nic.
Jako że film wyszedł spod ręki Vincenzo Natalego, należałoby oczekiwać świeżych pomysłów i zakręconej fabuły. Problem w tym, że ciężko uznać motyw wymazana całego świata za coś błyskotliwego i szczególnie godnego uwagi. Owszem, sytuacja taka może nie była dotąd przesadnie często eksploatowana, ale podobne funkcje pełniła jakakolwiek zagłada – najczęściej o podłożu atomowym. Bo i tu, i tu chodzi przecież o wyeksponowanie samotności bohaterów, o pokazanie ich wzajemnych interakcji i zachowań w obliczu wyludnionego świata. Ale jeśli w filmach katastroficznych na ogół miało to jakiś głębszy sens, to w „Wielkim nic” do niczego – prócz bardziej dokładnego obnażenia głupoty bohaterów – to nie służy. Ot, nie ma świata, i tyle. Bawmy się w durniów dalej.
Skoro więc nie ma tu głębszej myśli, a fabuła jest wyjątkowo nieskomplikowana (w sumie streściłem ją w pierwszym akapicie), to siłą rzeczy uwagę trzeba skierować na prowadzone przez parę nieszczęśników zmagania z życiem. A jako że to o nich głównie jest ten film, i to ich perypetie mają budzić u nas śmiech, pojawia się podstawowe pytanie – czy Natali rzeczywiście sądził, że kręcąc komedię o parze facetów nie radzących sobie z codziennymi problemami, błyśnie talentem i podbije serca widzów? Przecież takich filmów było już na pęczki, i to jeden od drugiego głupszy, bo trend obśmiewania czyjejś nieporadności jest po dziś dzień niezwykle silny w Ameryce. Z ostatnich lat wystarczy wspomnieć – i to biorąc pod uwagę wyłącznie filmy o durniach połączonych w swego rodzaju pary – „Głupiego i głupszego”, „Stary, gdzie moja bryka?” czy
„Zawiść”. Wszystkie mniej lub bardziej ordynarne, bzdurne i najczęściej średnio zabawne.Jak to więc jest, że podobne filmy nakręcone w Europie są na ogół zrobione z zauważalnie większym taktem? Że nie budzą takiego niesmaku? Dlaczego twórcy ze Starego Kontynentu potrafią wlać nieco ciepłych uczuć w opowiadaną historię i śmiać się nie tyle z intelektualnych niedostatków bohaterów, ile z sytuacji, w jakiej się znaleźli, a Amerykanie tego nie potrafią? Czemu produkcje z Hollywood tak chętnie żerują na najniższych instynktach? Jeśli sięgnąć pamięcią do bardzo ciepłego, norweskiego „
Ellinga”, czy nieco słabszych, ale nadal całkiem przyzwoitych, duńskich „Zielonych rzeźników” i brytyjskiego „
Wysypu żywych trupów”, to w jaskrawy sposób uwidoczni się różnica podejścia do tematyki. Szkoda, że nie ma żadnych stowarzyszeń, które – wzorem organizacji seksualnych i kolorowych mniejszości – walczyłyby o dobry wizerunek nieudaczników w kulturze popularnej. Bo wychodzi na to, że są oni ostatnią grupą społeczną, z której można sobie do woli robić jaja.
W świetle powyższego spostrzeżenia można zauważyć, że Natali zrobił ogromny krok wstecz w stosunku do swoich poprzednich produkcji. Unikając dotąd amerykańskich klisz, między innymi dlatego, że kręci filmy w Kanadzie i pewne sztywne koncepcje i ogólnie pojęta polityczna poprawność go nie obowiązują, z własnej, nieprzymuszonej woli spłycił historię, być może mając nadzieję odnieść większy sukces na rynku. Jego surrealizm z „Wielkiego nic” jest prymitywny, ciężki, walący między oczy. Wręcz można zacząć się zastanawiać, dlaczego jest zwany surrealizmem, skoro „Wielkiemu nic” tak strasznie daleko do prawdziwie surrealistycznych „Brazil”, „Delicatessen” i „Hotelu Splendide”. Podobnie zresztą jest z humorem. Każdy greps jest odrobinę zbyt przeciągnięty, przefajnowany albo wręcz chybiony. Bywa, że scenka jest zabawna, ale ciągnie się bitą minutę, z czasem coraz mocniej wkurzając i niwecząc efekt. Co gorsza, wiele z tych dowcipów jest klasycznie amerykańskich, jak choćby wdepnięcie w dół z gnojówką czy spadnięcie z biurka podczas demontażu przyklejonego do sufitu krzesła (wciąż nie rozumiem idei takich zabaw). Jest też parę „dowcipasów” zwyczajnie niesmacznych, jak choćby bezsensownie rozciągnięta anegdota (szczęśliwie, że podawana z drugiej ręki) o psie robiącym „laskę”. Amerykanów może ten typ humoru rzeczywiście śmieszy, jednak widzów z reszty świata stawia przed wyborem – brnąć dalej w farsę, czy jednak wyłączyć odtwarzacz.
Szczęśliwie od strony technicznej ciężko zarzucić temu filmowi coś konkretnego. Vincenzo Natali jest zbyt solidnym fachurą, żeby pozwolić sobie na jakieś fuszerki w tej kwestii. „Wielkie nic” ma dobre zdjęcia, porządne udźwiękowienie, a efekty specjalne nie budzą absolutnie żadnych zastrzeżeń. Nie można się również przyczepić do aktorstwa, bo znani z „Cube” David Hewlett i Andrew Miller (autystyk) zadowalająco przykładają się do swoich ról, choć można odnieść wrażenie, że maniera ich gry jest dostosowana raczej do kreskówek, niż do filmu aktorskiego. W sumie jednak fachowe wykonanie wszystkich tych elementów zostało zmarnowane na prymitywny, ubogi treściowo i zwyczajnie głupi film. Nie ma się więc co dodatkowo czepiać rozmaitych kwiatków w polskim tłumaczeniu (jak choćby „Nie otwieraj!”, gdy bohater mówi „Don’t answer!” patrząc na dzwoniący telefon). Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Natali wróci na pierwotnie obraną ścieżkę i przestanie eksperymentować z barbaryzacją fabuły pod gusta prymitywnej publiczki. Od takich filmów jest cała masa innych reżyserów.
