Żegnaj, BudKamila Sławińska Nie będę – nie potrafię - pisać o karierze Brando, jego wielkich rolach, jego ekscentrycznych wyskokach ani bliskich mu ludziach, którym przyszło płacić słoną cenę za ekscesy jego nieokiełznanej natury. Z tysiąca pismaków, którzy pospieszyli, by zabłysnąć odbitym światłem jego gasnącej gwiazdy, na pewno ktoś zrobi to lepiej. Wszystko, co wiem, to że skończyła się nieodwołalnie pewna epoka, i dopiero ta która nadchodzi, uświadomi mi, co utraciliśmy z tą zakończoną już, którą uosabiał Brando.
Kamila SławińskaŻegnaj, BudNie będę – nie potrafię - pisać o karierze Brando, jego wielkich rolach, jego ekscentrycznych wyskokach ani bliskich mu ludziach, którym przyszło płacić słoną cenę za ekscesy jego nieokiełznanej natury. Z tysiąca pismaków, którzy pospieszyli, by zabłysnąć odbitym światłem jego gasnącej gwiazdy, na pewno ktoś zrobi to lepiej. Wszystko, co wiem, to że skończyła się nieodwołalnie pewna epoka, i dopiero ta która nadchodzi, uświadomi mi, co utraciliśmy z tą zakończoną już, którą uosabiał Brando. ![]() Jest coś kompletnie absurdalnego w zawodzie aktora: idea zarabiania na życie udawaniem innych ludzi niejako wymusza traktowanie tych, którzy poświęcają się tej osobliwej profesji, jednocześnie z politowaniem i pewną obawą. Obawą zaledwie, nie lękiem; zawsze jest przecież scena lub ekran, których dające się łatwo określić granice odgradzają nas, widzów, od niebezpiecznego żywiołu wykreowanej przez aktora - sprytnego oszusta - wymyślonej osobowości. Kłamstwo kończy się, kiedy zabłysną światła i można spokojnie pójść w swoją stronę, myśląc sobie: to tylko film. Aktorów nie traktuje się zbyt poważnie - by nie powiedzieć pogardliwie. Kiedy umiera aktor, zapominamy o nim jeszcze szybciej niż o jego ostatnim występie, jak gdyby była to śmierć podrzędnego rodzaju, niegodna poważnych epitafiów zarezerwowanych dla mężów stanu, noblistów i przewodników duchowych. Kiedy umiera aktor, prawie żałujemy, że zwyczaj chowania kuglarzy poza granicami cmentarza wyszedł dawno z mody: jak gdyby aktorzy umierali tylko po to, by zrobić miejsce dla nowych aktorów. Wiadomość o takiej śmierci to zwykle zaledwie dodatek na szarym końcu informacyjnych serwisów. W deszczowe piątkowe popołudnie 2 lipca nowojorskie radio WNYC przerwało na moment program i podało, że Marlon Brando nie żyje. I niespodziewanie, wbrew oczekiwaniom i zwyczajom naszej cynicznej epoki, drżał głos spikera, który czytał tę wiadomość. Być może zrozumiał on w tym momencie – jak i wielu z tych, co usłyszeli - że umarł nie tylko znany aktor. Umarło aktorstwo w stylu, jaki Brando reprezentował. Dopiero puste miejsce po Marlonie uświadomi widzom, krytykom i producentom i całej reszcie, że to jakby cały gatunek stworzeń zniknął z powierzchni ziemi z tym ostatnim dinozaurem, reliktem wymarłego gatunku, o który nie dbaliśmy wystarczająco, gdy jeszcze była na to pora. Może powinien był umrzeć wcześniej. Dołączyłby wtedy, jak Valentino i Dean, do grona tych hollywoodzkich legend, o których nikt nigdy nie śmie powiedzieć złego słowa. Pamiętano by go z czasów, kiedy był piękny jak młody bóg, a Pauline Kael (nie mniej legendarna) pisała o nim: „Marlon Brando - amerykański bohater”. Tymczasem od dobrych dwudziestu lat żył niewdzięcznym życiem zapomnianego bożyszcza – wbrew własnej woli raczej dostarczając sensacji brukowcom niż poruszając serca krytyków i widzów. Ci sami, którzy niegdyś płakali ze wzruszenia oglądając go w jego najlepszych rolach, teraz rozwodzili się nad jego tuszą, osobistymi tragediami, pogarszającą się sytuacją materialną. A im więcej przybywało widzów, którzy nigdy nie widzieli „Na nabrzeżach” czy „Tramwaju zwanego pożądaniem”, tym mniej było takich, co widzieli w tabloidowych plotkach coś niestosownego. ![]() Kilka miesięcy temu znajomy opowiedział mi anegdotkę: redakcja pewnego pisma filmowego zapytała losowo wybraną grupę czytelników, czy zainteresował by ich artykuł poświęcony karierze Brando. Losowo wybrani czytelnicy odpowiedzieli, że wolą czytać o znanych aktorach... Natychmiast zrobiło mi się żal tych, co tak napisali: najwyraźniej nie mieli okazji obejrzeć żadnej z wielkich kreacji Marlona. Biedactwa. Nie zaznali aktorstwa z czasów, kiedy „być aktorem” oznaczało więcej, dużo więcej niż „wyglądać dobrze na okładkach kolorowych tygodników”. Mogli stanąć oko w oko z dinozaurem, kiedy był jeszcze olbrzymim, przerażającym w swoim pięknie żywym fenomenem. Teraz zostanie im zaledwie pokaz wyblakłych slajdów w muzeum. Za co kochano Brando? Chyba najbardziej za niepojęty wdzięk człowieka, który w dupie ma, co inni o nim myślą. Grał tak, jak żył: bezczelnie, na całość, bez granic, z odwagą graniczącą z obłędem, czasem wręcz ocierając się w swej ekscentrycznej śmiałości o śmieszność. Wchodził na scenę czy na plan filmowy i po prostu grał - w sposób, w jaki nikt nie śmiał grać przed nim ani nawet po nim: niemal bez żadnego wysiłku, a jednak boleśnie prawdziwie, nie upiększając ani nie łagodząc nawet tych aspektów ludzkiej natury, które budzą u widzów zakłopotanie i panikę. Ta sama Kael, która pierwsza dostrzegła jego wielkość, pisała o doświadczeniu obserwowania go na teatralnej scenie we wczesnych latach kariery: Zażenowana jego zachowaniem, spuściłam wzrok – i dopiero kiedy młody człowiek, z którym przyszłam, chwycił mnie za ramię i rzekł – Zapamiętaj tego faceta! - zrozumiałam, że [Brando] przez cały czas grał. Najlepszy był w momentach, kiedy cały kadr należał tylko do niego. Jak w tej scenie z „Ojca Chrzestnego”, kiedy w zakładzie pogrzebowym stoi nad zmasakrowanym ciałem syna i mówi: Co oni zrobili z moim chłopcem... Albo jak w „Czasie Apokalipsy”, gdy czyta wiersz Eliota w niemal zupełnej ciemności. Albo w „Tramwaju…”, gdy stoi pod balkonem i wrzeszczy „STELLAA!”, jak gdyby chciał wykrzyczeć płuca ze swojego atletycznego ciała. Kto raz to widział, nie zapomni: w kreacjach Brando tkwi siła, jaką mają tylko geniusze i szaleńcy. I znowu Kael miała rację: w kogokolwiek się wcielał, w jakim by nie grał filmie, był zawsze jakby zbyt wielki do roli, którą mu powierzono: jego niepojęty, wręcz przerażający talent wystawał z roli jak przerośnięty muskuł z za małego ubrania. Efekt był czasem komiczny raczej niż przejmujący – zwłaszcza w ostatnich filmach, w jakich zagrał na granicy żałosnej autoparodii. Czy to znaczy, że przestał być wielki? Wolę myśleć, że to kino zmalało. W epoce filmów zorientowanych na akcję, olśniewające efekty specjalne, kosztowną produkcję aktor taki jak Brando stał się anachronizmem, jak rzeźbiony kominek w domu z centralnym ogrzewaniem. ![]() Nie będę – nie potrafię - pisać o karierze Brando, jego wielkich rolach, jego ekscentrycznych wyskokach ani bliskich mu ludziach, którym przyszło płacić słoną cenę za ekscesy jego nieokiełznanej natury. Z tysiąca pismaków, którzy pospieszyli, by zabłysnąć odbitym światłem jego gasnącej gwiazdy, na pewno ktoś zrobi to lepiej. Wszystko, co wiem, to że skończyła się nieodwołalnie pewna epoka, i dopiero ta która nadchodzi, uświadomi mi, co utraciliśmy z tą zakończoną już, którą uosabiał Brando. Kim był naprawdę? Nie dowiemy się już, mimo, że zapewne pośmiertne biografie wyrosną jak grzyby po deszczu. Być może był kimś w rodzaju dyktatora z „Jesieni patriarchy” Gabriela Garcii Marqueza, którego bardzo chciał zagrać w filmie i nie zdążył: jednocześnie potworem i bogiem, niszczycielem cudzych żyć i budowniczym legendy, która karze wierzyć, ze w kinie chodzi o coś więcej, niż o łatwą rozrywkę. Z pewnością był buntownikiem z milionem powodów, którego pamiętać się będzie jako genialnego wariata – niedzisiejszy egzemplarz, nijak nie pasujący do konformistycznego hollywoodzkiego światka, gdzie nawet bunt ma dziś swoje ściśle określone reguły. Kiedy go zabrakło, stało się jasne, że nie będzie można mówić o nim bez używania wielkich - może zbyt wielkich - słów. Może dlatego zawstydzone gazety umieszczają pośmiertne notki o nim na szóstej stronie: w wieku ironii słowa takie jak „geniusz” czy „piękno” nie wyglądają dobrze w nagłówku na okładce. Jedynie na pierwszej stronie powieści można, jak Marquez, napisać beż żenady i bez ironicznego cudzysłowu zdanie, które byłoby świetnym – i zasłużenie gorzkim - epitafium i dla zmarłego fikcyjnego dyktatora, i dla największego aktora, jakiego kiedykolwiek widziało kino: Pod koniec tygodnia sępy wdarły się przez balkony do pałacu prezydenckiego, uderzeniami dziobów rozszarpały oczka drucianych siatek w oknach, skrzydłami poruszyły czas zastały wewnątrz i w poniedziałek o świcie miasto zostało obudzone z wiekowego letargu ciepłym i świeżym podmuchem wielkiego zmarłego i zgniłej wielkości. [1] MARLON BRANDO (1924-2004) ![]() 3 sierpnia 2004 [1] Gabriel Garcia Marquez, Jesień Patriarchy, przeł. Carlos Marrodàn Casas, Muza SA, Warszawa 2002 |
Zawsze pojawia się pewna niezręczność, gdy marchew mrugnie do nas okiem.
więcej »Oto pierwsza porcja recenzji na tegoroczne jesienne wieczory.
więcej »W drugiej części wyreżyserowanego przez Andrzeja Zakrzewskiego spektaklu „Stirlitz” słynny sowiecki agent, w Polsce znany głównie z powieści „Siedemnaście mgnień wiosny” Juliana Siemionowa, musi nie tylko wysłać łącznika z arcyważną wiadomością z Berlina do Berna w Szwajcarii, ale również uniknąć śmiertelnie groźnej pułapki, jaką zastawia na niego szef Gestapo Heinrich Müller.
więcej »Warzywny dramat
— Jarosław Loretz
Międzygwiezdne fotele w natarciu
— Jarosław Loretz
Peregrynacje wyssane z palca
— Jarosław Loretz
Podróże międzygwiezdne de luxe
— Jarosław Loretz
E.T. wersja hard
— Jarosław Loretz
Ogrodowy nielot
— Jarosław Loretz
Mumii podejście drugie
— Jarosław Loretz
Mumia z gwiazd
— Jarosław Loretz
Pracownik idealny
— Jarosław Loretz
Niech się mury… drzewią?
— Jarosław Loretz
Rok 2008 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2007 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Magiczna latarnia
— Kamila Sławińska
Rok 2006 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2005 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Rok 2004 w USA (w telegraficznym skrócie)
— Kamila Sławińska
Krótkie jest piękne
— Kamila Sławińska
Filmowe Naj... 2003
— Kamila Sławińska
Krew i woda
— Kamila Sławińska
Columbine to my
— Kamila Sławińska