Kamera, akcja, styl: Najlepiej ubrani reżyserzyReżyser to niełatwy zawód. Trzeba umieć użerać się z ludźmi i na każdym kroku forsować swoją wizję. Tym reżyserom, którzy mają styl jest łatwiej, bo wystarczy na nich spojrzeć, żeby powiedzieć: O tak, ten facet wie, co robi.
Łukasz GrędaKamera, akcja, styl: Najlepiej ubrani reżyserzyReżyser to niełatwy zawód. Trzeba umieć użerać się z ludźmi i na każdym kroku forsować swoją wizję. Tym reżyserom, którzy mają styl jest łatwiej, bo wystarczy na nich spojrzeć, żeby powiedzieć: O tak, ten facet wie, co robi. Prestiż – Christopher Nolan Dawno już nie było takiego reżysera jak Christopher Nolan, który z powodzeniem łączyłby tradycję z nowoczesnością. Anglik przywrócił wiarę w inteligentne kino hollywoodzkie (trylogia Mrocznego Rycerza) i dowiódł, że oryginalne pomysły są wciąż w cenie (Incepcja). Rzadziej wspomina się o zasługach Nolana w kwestii reżyserskiej etykiety, a są one niemałe. To on przełamał, zapoczątkowaną przez Spielberga modę na niechlujne brody i bejsbolówki. Niezależnie od tego, czy kręci kameralny thriller, czy megaprodukcję, na planie zawsze pojawia się w nieskazitelnie białej koszuli, garniturze, a gdy pogoda tego wymaga i w płaszczu. Nolan to ideał – utalentowany, skromny, w dodatku świetnie ubrany. Podobnie, jak inny Anglik, który przybył do Ameryki, wyznaczać nowe standardy kina, radzi sobie świetnie. Hitchcock, bo to o nim mowa, zbudował potęgę amerykańskiego kina, dziś z powodzeniem jego dzieło kontynuuje Nolan. Obaj dżentelmeni są wybitnymi rzemieślnikami w najlepszym tego słowa znaczeniu; perfekcjonistami w każdym calu – od nogawek po kołnierzyk koszuli. Wes Anderson kręci filmy szczególne. Do tego stopnia, że amerykańscy krytycy ukuli termin „Adersonian”, aby w jakiś sposób okiełznać inność kina Andersona. „Andersonowski”, cóż to znaczy? Trudno powiedzieć, łatwiej pokazać: Andersonowskie są pączki faszerowane gęsią wątróbką z „Fatastycznego Pana Lisa”, łódź Steve′a Zissou z „Podwodnego życia ze Stevem Zissou”, beret Maxa Fischera. Ale najbardziej „Andersonowski” jest sam Wes Anderson. Mógłby z powodzeniem wystąpić we własnym filmie. Niczym by się nie wyróżniał spośród ekstrawaganckich postaci, które zamieszkują jego uniwersum. Reżyser „Moonrise Kingdom” ma szczególną słabość do jednolitych kostiumów – strój zwykle podporządkowuje jednej barwnej dominancie. Ten zabieg z powodzeniem stosuje również w swoich filmach: Chad Tenenbaum i jego synowie paradują w identycznych dresach, załoga Steve′a Zissou ubrana jest w jednakowy sposób. Wszyscy tak do siebie podobni a jednocześnie diametralnie inni. Strój Andersona jest ekstrawagancki, choć w istocie nie ma w nim nic ekstrawaganckiego. Tym, co go wyróżnia jest kolor. To on buduje nastrój, jest clue Andersonowskiego stylu. Na pytanie, co oznacza „Andersonowski”, należałoby, więc raczej odpowiedzieć: Andersonowski jest błękit morza w „Podwodnym życiu ze Stevem Zissou”, czerwień beretu Maxa Fischera, pomarańczowa łuna nad horyzontem w „Fantastycznym Panie Lisie”. Nie zmienia to jednak faktu, że najbardziej Andersonowski jest wciąż sam Anderson. Ostatnią rzeczą, z jaką kojarzy się David Lynch jest rutyna, a mimo to, gdy popatrzeć na to jak się ubiera, jest to pierwsze słowo, jakie przychodzi do głowy. Trudno go przyłapać ubranego w coś innego niż w czarny garnitur i białą koszulę. Aż dziw bierze, że taki oryginał, ubiera się w tak banalny sposób. W tym szaleństwie jednak jest metoda. Czarny garnitur może być tylko czarnym garniturem, ale nie jest. U reżysera „Blue Velvet” przecież nic nie jest tym, czym się wydaje. Lynch może nosić się zwyczajnie, ale uważny obserwator szybko dostrzeże w jego wyglądzie anomalie. Włosy! Jego włosy zdają się żyć własnym życiem, raz układają się jak pociągnięcia pędzla na obrazach Van Gogha, innym razem przywodzą na myśl japońskie drzeworyty. Są z zupełnie innej bajki niż cała „reszta” Lyncha. Człowiek traci poczucie rzeczywistości proporcjonalnie do swojego wzrostu – głowa jest już tylko satelitą, którą reszta ciała utrzymuje w jednym miejscu. Ciało jest zwyczajne, głowa nad-zwyczajna. Głowa jest najbardziej oryginalną częścią Davida Lyncha. Nie tylko z uwagi na jej zawartość. Garnitur ma uśpić naszą czujność. Lynch chce nas przekonać, że jest zwyczajnym facetem, który potrafi oddzielić życie od sztuki. Nic bardziej mylnego – David Lynch j e s t dziełem sztuki. Jego czarny garnitur przypomina łodygę, na końcu której wyrasta egzotyczny kwiat, który stara się sięgnąć nieba. Choć, znając Lyncha, w tej metaforze przyznałby sobie rolę larwy, która pnie się w górę po łodydze. Spike Lee nie uznaje nowofalowej filozofii, według, której na planie zdjęciowym to reżyser jest najważniejszą personą, a skończone dzieło jest jego i tylko jego autorstwa. Na dowód tego swoje filmu podpisuje „Spike Lee Joint”. Swoistym rozwinięciem tej filozofii jest garderoba reżysera, która sprawia wrażenia, jakby każda jej część należała do kogoś innego. Lee jest znany z tego, że nie przebiera w słowach, więc żarty na bok. Tym bardziej, że trudno mu cokolwiek zarzucić pod względem smaku. Ma dużą słabość do ubrań i butów Nike, ale nie ma mentalności polskiego dresa, żeby go za to ganić. Lee ubiera się jak lubi, kręci takie filmy, jakie chce i chętnie podyskutuje z kimś, kto się z tym nie zgadza. Reżyser „25 godziny” reprezentuje styl, który w Polsce nie miał szans się rozwinąć. Dres już chyba zawsze będzie kojarzył się z osiedlowymi osiłkami i gangsterami z bożej łaski. Tymczasem w Ameryce taki dres coś znaczy: był i jest do dziś istotnym elementem kultury Afroamerykanów. Czarni szczególnie upodobali sobie odzież sportową, ponieważ była tania i mieściła się w szarej strefie dress code′u purytańskiej Ameryki. Lee paradując w dresie i butach Nike daje tym samym wyraz kulturowej odrębności Afroamerykanów. Dla nas dres to symbol biedy, w Ameryce jeszcze do niedawna cieszył się podobnym statusem, aż Afroamerykanie wzięli sprawy we własne ręce i już nikt nie śmieje się z dresu i pary najkaczy. Z bohaterem „Osiem i pół” utożsamia się praktycznie każdy reżyser. – Jego troski są naszymi troskami – mówią zgodnym chórem filmowcy na całym świecie. Gdyby jeszcze tylko wyglądali jak on… Nie jest tajemnicą, że Guido to w rzeczywistości sam Fellini. Reżyser w pewnym momencie swojego życia popadł w kryzys twórczy i aby go przełamać nakręcił „Osiem i pół”. Marcello Mastroianni, który wcielił się w główną rolę, starał się naśladować Felliniego. Trudno dziś osądzić, ile jego postać ma w sobie z reżysera „La Strady”, jeśli chodzi o sposób poruszania się lub gestykulację. Pewnym jest, że filmowy Gudio ubiera się tak samo jak Fellini – czarny garnitur i biała koszula były znakiem rozpoznawczym włoskiego reżysera. Problem Guida polegał na tym, że nie potrafił przyznać się do błędu, pycha pchała go w stronę katastrofy. O ironio, ubrany był przy tym nader skromnie, z wyjątkiem kapelusza, który dodawał mu łobuzerskiego uroku. Lubił chować się za ciemnymi okularami. Trudno powiedzieć, czy bardziej obawiał się słońca, czy wzroku innych. Fellini na planie filmu pojawiał się w identycznym stroju. Gdyby nie tusza, która odróżniała go od smukłego Mastroianniego, można było go pomylić z aktorem. Nieprzypadkowo „Osiem i pół” opowiada o przenikaniu się życia i sztuki. Guidowi próby pożenienie rzeczywistości z fantazją nie przyniosły nic dobrego. Być może zamiast kręcić filmy, powinien zostać krawcem? Włoską modę cechuje bowiem idealna równowaga – to sztuka dla życia. Guida jednak by to nie zadowoliło, bo marzył o życiu dla sztuki. |
Z całym szacunkiem, ale za tego bękarta deck shoes i chukka, którego Anderson ma na nogach, należy mu się co najwyżej karny kutas, a nie nazywanie "jednym z najlepiej ubranych reżyserów ;)
Tak jest, zaczynamy od slajdów, ale w przygotowaniu już dział plotek o gwiazdach i przeglądy internetowych memów.
Po prostu myśleliśmy, że ze względu na przeładowanie tekstu obrazkami (istotnymi!) będzie łatwiej je rozdzielić, ale... mówiszimasz.
Brakuje jeszcze krzykliwego tytułu w rodzaju "Co oni na siebie włożyli???!!! ZOBACZ!!!" lub "Oni oszaleli! Hollywood w szoku!". Obficie szafować należy również słowami-kluczami typu "tragedia", "masakra" czy "horror". W końcu jakoś czytelnictwo trzeba podnieść po przerwie w dostawie ;)
Tego rodzaju teksty zostawiamy sobie na ranking najgorzej ubranych. Potem liczymy oczywiście na ranking najlepiej rozebranych.
Cóż, dopiero teraz skomentuję bo mi dech zaparło i lekko posiniałem a potem osłabłem z wrażenia. Właściwie to miałem już przygotowane jako kolejne argumenty groźby w rodzaju porwania członków rodzin Redakcji albo chociaż jakiegoś przykucia się do drzewa. A tu paczpan, nie dość że błyskawiczna reakcja i groźby muszę zachować na kiedy indziej, to nawet sugestię 5x2 => 2x5 zachowali. No no.
Nie sądziłem, że takie rzeczy się zdarzają. Dziękuję. Zupełnie inaczej się to czyta, przynajmniej mnie. Zwłaszcza, że artykuł ciekawy. A ja może naprawdę jestem przewrażliwiony ale coraz powszechniejsze slajdowanie mnie dobija.
Dzisiaj aż trudno w to uwierzyć, ale peerelowska kinematografia kompletnie zmarnowała popkulturowy potencjał tkwiący w postaci wykreowanego przez Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego oficera MO Stefana Downara. Był on bohaterem kilkudziesięciu „powieści milicyjnych”, a na ekranie pojawił się zaledwie raz – w będącej adaptacją „Gościa z Londynu” zrealizowanej w ramach Teatru Sensacji „Kobra” „Śmierci w samochodzie”.
więcej »Gdy pojawia się zagrożenie, należy wejść do małego, ciemnego, w miarę szczelnie zamkniętego pomieszczenia. Nic nie szkodzi, jeśli na zewnątrz będzie wystawać tyłek. Strusie tak robią i nie narzekają.
więcej »Beczka bezpieczeństwa
— Jarosław Loretz
Pomsta na ufokach
— Jarosław Loretz
Zupa jednak wyszła za słona
— Jarosław Loretz
Ogień domowy
— Jarosław Loretz
Dom światła
— Jarosław Loretz
Chcesz mieć jeszcze jeden pokój? To kilof w dłoń!
— Jarosław Loretz
Escher w praktyce
— Jarosław Loretz
Porcelana po babci
— Jarosław Loretz
Urok zła
— Jarosław Loretz
Kamień u szyi
— Jarosław Loretz
Najgorzej ubrani reżyserzy
— Łukasz Gręda
Pozamiatane
— Łukasz Gręda
Ręce opadły
— Łukasz Gręda
Lost
— Łukasz Gręda
Dni jak ścięte wąsy
— Łukasz Gręda
Strzelają się
— Łukasz Gręda
Gumowe kule
— Łukasz Gręda
W ciemność
— Łukasz Gręda
Zaczęło się
— Łukasz Gręda
Słowiańska pełnia
— Łukasz Gręda
Mad Max: Hardy wojownik. Najlepsze role Toma Hardy’ego
— Łukasz Gręda
Hm, czyżby Esensja przygotowywała się do przejścia na krótkie slajdy dla zwiększenia klikalności? Może nie, może jestem przewrażliwiony, ale do tej pory fragmenty na jedną stronę były dłuższe. Wyraźnie dłuższe. Po normalnemu byłyby dwie strony po pięciu reżyserów a nie pięć po dwóch. (No dobra, z powodu mojej fobii doszedłem tylko do drugiej strony. Może dalej jest po trzech. Nie dowiem się.)
Oby nie. Ale będę z rosnącym zaniepokojeniem się temu przyglądał.