Janusz Głowacki
‹Przyszłem czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy›
Formuła, którą ostatecznie wybrał Andrzej Wajda ładnie się rozrosła ze sceny wywiadu przeprowadzanego z Wałęsą przez Orianę Fallaci. „To jest sam początek długiego na kilkanaście stron wywiadu, który wydrukowała «Corriere della Sera», jedna z najważniejszych włoskich gazet. […] Dodała, że jej rozmowa z Wałęsą była jedną z najgorszych, jaką zrobiła, bo go oszczędzała, nie chciała skrzywdzić, a on też od początku jej nie lubił, bo ani młoda, ani ładna, ani Amerykanka. […] Była pewna, że Breżniew zrobi za chwilę z nim porządek i czuła się, jakby rozmawiała z trupem. […] Trochę pomontowałem i wsadziłem kawałki tej rozmowy do scenariusza”. I bardzo dobrze się to sprawdziło.
Pierwotna koncepcja, by całą fabułę rozpiąć pomiędzy kluczowymi scenami z trzech godzin, o które Wałęsa spóźnił się na strajk (pokazać go, jak stoi w oknie, pali papierosa i myśli, jak wskakuje do tramwaju, jak idzie chodnikami, tropiony przez SB, by zakończyć stopklatką na skok przez płot, ładnie symbolizujący punkt bez powrotu), była lepsza o tyle, że nadawałaby filmowi pewien dynamizm, symbolicznie pokazując Drogę, ważny komponent wielkich osobowości, które przecież nie rodzą się wielkie, lecz potrzebują czas na dojrzewanie i przemianę. W trakcie wywiadu prasowego bardzo tego brak, siedzi się po prostu na kanapie czy krześle i gada. Ale taka droga odbyłaby się w milczeniu, a wtedy nie udałoby się dobrze pokazać tego, co bardzo ważne dla sylwetki Wałęsy: jego sposobu myślenia, tego przebiegłego, cwanego, chłopskiego kombinowania, który w jego rękach okazał się tak skuteczny. I drugiego ważnego składnika jego politycznego talentu: kompletnego braku kompleksów wobec rozgadanych, egzaltowanych inteligentów (scena wizyty Wałęsy u głodujących protestantów zwala z nóg, ale ona tylko ilustruje wywód Wałęsy).
Decyzja jak najbardziej słuszna. Dzięki niej widz dobrze zrozumie, dlaczego tak trudno zrozumieć tego człowieka.
Zagranie wielkiej, historycznej postaci może być dla aktora życiową rolą, może go też wgnieść w ziemię. W tym wypadku rola bardzo ważna ze względu na status tego człowieka, jak i na wyzwanie, że tak to ujmę, rzemieślnicze. Wałęsa jest pod wieloma względami bestią, której się nie da okiełznać. Ile w jego sposobie bycia niuansów i zakrętów, ile fantastycznych elementów, które dotąd eksploatowali z przymrużeniem oka parodyści, a które aktor musi pokazać na serio. Jego język, mowa ciała, temperament. Jak często po prostu widać, że w jego głowie zębatki poruszają się jak szalone, a jego język za tym dramatycznie nie nadąża. Nie przetwarza dostatecznie sprawnie, by stworzyć zrozumiały przekaz. Wychodzi pełen myślowych skrótów bełkot. To był na pewno nielichy problem, by pokazać ten feler, nie obrażając prezydenta zbyt mocno. Po tym, co zobaczyłem na ekranie filmu Wajdy, Robert Więckiewicz powędrował w moim rankingu na bardzo wysoką półkę. Pisząc o tym Janusz Głowacki trafił w samo sedno: „O ile wiem, Andrzej Wajda się długo wahał, czy Borys Szyc, czy Robert Więckiewicz. Obaj byli na próbnych zdjęciach świetni. Borysa w ogóle w charakteryzacji nie poznałem. Był Wałęsą. Ale Więckiewicz był lepszy od Wałęsy i bardziej fizycznie pasował.”
Nie umiem powiedzieć, dlaczego, nie umiem za czorta z pełnym przekonaniem wskazać żadnego konkretnego powodu, detalu, to jest prawie podkorowe, ale faktycznie tak jest. Więckiewicz gra Wałęsę, ale jest lepszy od niego – cokolwiek to znaczy. Można mu z czystym sumieniem powiedzieć chyba najpiękniejszy dla aktora komplement: że znakomicie wcielił się w graną postać, dorzucając od siebie ekstra taką ilość groszy, by stworzyć wartość dodaną, a nie zwyczajną kopię (a zarzuty o to właśnie kierowano w stronę Meryl Streep za jej kreację wspomnianej już Margaret Thatcher). Gdybym przymuszony torturami miał koniecznie wskazać jeden element, który by choć trochę wyjaśnił, o co mi chodzi – wskazałbym spojrzenie. W niektórych scenach od tego spojrzenia nie da się wzroku oderwać.
Pani Danuta. Jej wspomnienia pt. „Danuta Wałęsa. Marzenia i tajemnice” pobiły rekordy sprzedaży, rozchodząc się w setkach tysięcy egzemplarzy. Zrobił się skandal, bo pani prezydentowa, zupełnie jakby zapomniawszy, że jej mężem jest samobieżny pomnik, napisała szczerą, bolesną prawdę o ich małżeństwie, o ich domu, o niezliczonych porażkach i o wielu gorzkich sprawach. Odzew na tę książkę był fantastyczny, nagle Polacy zobaczyli, że obok człowieka legendy zawsze stała najprawdziwsza siłaczka. Kobieta o niesamowitej odwadze i zaradności, która raz po raz znienacka zostawała sama z sześciorgiem dzieci. Szkoda, że tak późno mogliśmy w pełni ujrzeć i docenić osobę, która do tej pory, głównie za sprawą jej nieokrzesanego męża, funkcjonowała w publicznym obiegu jako „Danuśka”. Nie, nie żadna tam Danuśka, lecz jedna z najbardziej niesamowitych kobiet w polskiej historii, skryta za plecami męża, jak mechanik samolotowy w cieniu latającego skrzydlatą maszyną asa przestworzy.
Oczywiście zaroiło się od opinii, że taka nielimitowana szczerość to jednak ekshibicjonizm i coś niesmacznego. Tak potraktowała ją Monika Jaruzelska w swoim żenująco nudnym wywiadzie-rzece, w tenże deseń pojechał Głowacki w rozdziale o wszystko mówiącym tytule „Pani Danuta superstar": „Na okładce grubej książki i na okładkach kolorowej prasy pojawia się pani Danuta. Elegancka, stylowa, w modnym, białym kapelusiku, prosta, skromna kobieta, przemieniona w gwiazdę pop-kultury. Napisała książkę, odsłania mroczne tajemnica małżeństwa z Lechem Wałęsą. A cóż to za porażające grozą wyznanie. Nie prał, nie gotował, nie zmywał naczyń, nie wyrzucał śmieci, nie troszczył się o dzieci, nie robił zakupów, tyko palił, strajkował i dzieci robił. Naród jest poruszony, wstrząśnięty. Boże, jaka ona cudownie prosta, uczciwa, dobra gospodyni. Tyle lat w cieniu, a cóż to za bogata osobowość. Książka staje sie bestsellerem. […] A pani Danuta dostaje nagrody. Sława. Pieniądze. Jest popularniejsza od męża. Polska ją pokochała. Luksusowe damy uśmiechają się wyrozumiale i całują w oba policzki.” Cóż, po przeczytaniu tej tyrady lepiej się rozumie słowa gefrajtra „Kani” Kaniowskiego: „Faktycznie, tak to już jest, że najszybciej zwraca na siebie uwagę idiota.” Ja bym od siebie do tego klasyka dorzucił, że durny buc też wcale ładnie wystaje nad powierzchnią.
Obsadzenie Agnieszki Grochowskiej w roli pani prezydentowej było ruchem genialnym. Nie dokopałem się do nazwiska żadnej osoby odpowiedzialnej za casting, więc składam tę pochwałę u stóp Andrzeja Wajdy. Kreacja Grochowskiej stała się gwoździem do trumny opisanej wyżej asymetrii, bo żeby nie wiem jak świetny był Więckiewicz w roli Wałęsy, gdy pojawiają się na ekranie oboje, ona kradnie mu każdą scenę. Każdą jedną, przysięgam.
Muzyka w filmie Wajdy to jest coś wspaniałego. Choćby tylko dla niej tylko warto iść na seans. Żadnego ckliwego plonkania, żadnego smęcenia na smyczkach. Ostre kawałki zbuntowanego, pesymistycznego polskiego rocka z tamtej epoki. Paweł Mykietyn wykonał fantastyczną pracę selekcjonera, rany boskie, kogo tam nie ma: Chłopcy z Placu Broni, Proletaryat, Dezerter, Aya RL, Daab, KSU, Brygada Kryzys, Róże Europy, Tilt. Dzięki niej, mimo koncertowej pracy scenografów, którzy wizualnie cofają nas o całe dekady, do Polski szarej, brudnej, ponurej, odrapanej i przygnębiającej, film wymyka się anachronizmom i pompatycznemu zadęciu, w których łapska łatwo mógłby wpaść sędziwy już reżyser, oferując w zamian inne, bardzo świeże wzruszenia. Kto, jak ja, młócił swego czasu w kółko album KSU „Pod prąd”, poczuje emocje i zrozumie zachwyt.
Wielkie oklaski. Na stojąco.
Scena finalna to majstersztyk politycznej zręczności i grania na symbolach. Nie jest zasługą twórców filmu, bo to zapis archiwalny, ale wybranie go na zamknięcie to najlepszy pomysł. I chyba jedyny sensowny. W historii Lecha Wałęsy potem zaczyna się raczej jazda z górki, szarpanina o prezydenturę, potem wybucha sprawa „TW Bolka”. Cały wielki patos tej postaci spala się jasnym światłem właśnie w Waszyngtonie. Już wkrótce zabranie paliwa na ten blask. To był absolutnie bezprecedensowy moment, żadna rakieta nigdy nie wyszła tak wysoko w niebo, jak Wałęsa tam i wtedy. Zapis tego wystąpienia oglądany dziś – absolutnie miażdży. Do połączonych izb Kongresu i Senatu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej raz do roku wkracza prezydent tego państwa, by wziąć udział w najważniejszej celebrze i wygłosić najważniejsze przemówienie, jakie tamta władza wymyśliła: State of the Union, raport o stanie państwa. Okazjonalnie przywilejem do takiego właśnie prestiżowego wystąpienia uhonorowany zostaje jakiś ważny przywódca świata, jak Winston Churchill czy Charles de Gaulle.
15 listopada 1989 roku w drzwiach Kongresu rozległ się donośny głos: