Najlepsze filmy I kwartału 2014Jak co kwartał, przygotowaliśmy zestawienia najlepszych filmów minionych 3 miesięcy w polskich kinach. Był to dobry okres, trafiło do nas wielu mocnych kandydatów do filmowych nagród, mieliśmy więc z czego wybierać.
EsensjaNajlepsze filmy I kwartału 2014Jak co kwartał, przygotowaliśmy zestawienia najlepszych filmów minionych 3 miesięcy w polskich kinach. Był to dobry okres, trafiło do nas wielu mocnych kandydatów do filmowych nagród, mieliśmy więc z czego wybierać. O niewielu współczesnych reżyserach można powiedzieć, że mają charakterystyczny, rozpoznawalny od pierwszych minut styl. Wes Anderson z pewnością do nich należy. Bawi się kolorem i kompozycją kadrów, nie tyle kręcąc filmy, ile budując światy. „Grand Budapest Hotel” nie stanowi wyjątku od tej reguły. Anderson na każdym kroku podkreśla, że przedstawione przez niego miejsca są tworem, konstrukcją. Wrażenie to potęgują makiety przypominające dziecięce zabawki, przerysowani bohaterowie i komiksowa wręcz przemoc przyprawiająca o trudny do opanowania chichot. Co więcej, tym razem amerykański reżyser stworzył nawet fikcyjny wschodnioeuropejski kraj o swojsko brzmiącej nazwie Zubrowka, tak „rzeczywisty” jak Budapeszt w „Sklepie za rogiem” Lubitscha. Anderson nigdy nie wybiera się w te filmowe podróże sam. Jak zwykle udało mu się zebrać przyprawiającą o zawrót głowy obsadę: w filmie zagrali między innymi Tilda Swinton, Saoirse Ronan, Willem Defoe, Adrien Brody, F. Murray Abraham, Jude Law, Edward Norton i mówiący z szybkością karabinu maszynowego Ralph Fiennes, który dawno już chyba tak dobrze się nie bawił. „Grand Budapest Hotel” to rozkoszne cacko, które tak jak słodycze z pojawiającej się w filmie cukierni Mendla nie stanowi może pełnowartościowego posiłku, ale trudno mu się oprzeć. Jeśli szuka się w kinie głębokich znaczeń, lepiej wybrać się na inny film. Jeśli natomiast ma się ochotę na wysłuchanie szalonej baśni, nie można lepiej trafić. Steve McQueen – ten to ma charakter! Niestraszne mu najpodatniejsze na schematy gatunki, niestraszny mu romans z Hollywoodem; nawet jeśli płynie głównym nurtem, robi to w pełni własnym stylem. Jego najnowszy film, nominowana w dziewięciu Oscarowych kategoriach historia obejmująca dwanaście lat niewoli Salomona Northupa, to adaptacja wspomnień spisanych przez samego bohatera – wolnego człowieka, którego skuto kajdanami. Filmowiec mógł zatem poddać się egzaltacji wyrażonej w książce lub podporządkować się kliszom biografii historycznej, pod którymi ugięła się mniej zasłużona większość reżyserów. Tak się jednak nie stało. „Zniewolony” to dzieło wyróżniające się także na tle innych tytułów dotyczących niewolnictwa, dzieło, w którym na każdej niemal scenie autor odcisnął własne piętno. McQueen nie bawi się w wielkie metafory ku pokrzepieniu serc. Nie uładza koegzystencji białych i czarnych. Nie leczy też z traumy fantazyjnymi bajkami. Twórca „Zniewolonego” jest za to śmiertelnie poważny (poczucia humoru nie miał nigdy) i chyba ta niewzruszoność pozwala mu stworzyć najbardziej z wszystkich wymienionych konsekwentne i artystycznie dojrzałe dzieło. Zestawiając na ekranie wolność i niewolę jednego człowieka, dodatkowo unaocznia faktyczny bezsens wszelkiej nierówności. A jeśli owa droga przez mękę tak silnie na widza oddziałuje – w dobie rozmaitych torture porn i innych cielesnych horrorów – to jest to dowód reżyserskiej maestrii. Llewyn (Oscar Isaac) sypia na kanapach u znajomych, taszczy ze sobą cały dobytek i pożycza pieniądze od kogo popadnie; nie dogaduje się ani z przyjaciółmi, ani z rodziną. Bywa arogancki i ordynarny, często wybucha przesadną złością. Nie ma domu, zarówno w sensie materialnym, jak i tym nieco bardziej antropologicznym; zawsze pozostaje sam (nawet wtedy, gdy gra przed niemałą publiką) i przez dwadzieścia cztery godziny na dobę nurza się w melancholii. Na pierwszy rzut oka Llewyn idealnie wpisuje się w bogatą galerię (anty)bohaterów stworzonych przez braci Coen – nieudaczników, krętaczy, „nieprzeciętnych przeciętniaków”, którzy w mniej lub bardziej uczciwym stylu próbują ułożyć sobie życie. Początkowo wydaje się zresztą, że w jakiś masochistyczny sposób Davis lubi swój tryb życia, że z pewną satysfakcją realizuje stereotyp biednego muzyka, który nie ma co włożyć do garnka, ale mimo tego nigdy się nie sprzeda. Bracia Coen szybko burzą te fasadę. W drugim akcie „Inside Llewyn Davis” staje się już filmem o wiele bardziej poważnym, na serio melancholijnym, momentami wręcz mrocznym, a sam Llewyn zaczyna wyraźnie odstawać od bohaterów takich jak Koleś z „Biga Lebowskiego” – jest dużo mniej jaskrawy i zabawny, bardziej przyziemny, wyraźnie zmęczony ciągłą tułaczką od jednego ciasnego mieszkanka do drugiego ciasnego mieszkanka i od jednej wytwórni do innej wytwórni. Zderzenie marzeń i aspiracji Llewyna – zarysowanych w sposób subtelny, ale bardzo sugestywny – z rzeczywistością nie nie jest tu w zasadzie nawet zderzeniem sensu stricto; to raczej zestrój małych upokorzeń i nagłych spostrzeżeń, które składają się na taki a nie inny obraz sytuacji. Braci Coen w ogóle nie interesuje podróż z punktu A do punktu B; o wiele ciekawsze jest dla nich portretowanie bohatera, który nieustannie drepcze w kółko, i co najwyżej przyzwyczaja się do tej sytuacji. „Witaj w klubie” to film z jednej strony pokazujący nowe spojrzenie na AIDS, z drugiej strony prawdziwy popis aktorskiej gry odtwórców dwóch głównych ról. Napisany w oparciu o autentyczną historię scenariusz to majstersztyk. Film o chorym na AIDS kowboju dotyka całej palety ważnych tematów. Na czoło wysuwa się oczywiście przemiana bohatera, który dzięki chorobie i kontaktom z innymi ludźmi (w dużej mierze homoseksualistami) nie tylko uczy się tolerancji wobec odmienności, ale też potrafi nadać swemu życiu – czy jego resztce – jakiś autentyczny sens. Drugą wielką zaletą filmu jest naturalistyczne pokazanie światka chorych na AIDS z początków epidemii. Nie mamy tu kolorytu homoseksualnych bohaterów kina Almodovara, nie mamy łzawego sentymentalizmu „Filadelfii”, mamy cierpiących ludzi, na granicy własnej godności, próbujących po prostu żyć, bądź po prostu mniej cierpieć. Nieważne kim są, nieważne w jaki sposób zarazili się wirusem, ważne, że każdy człowiek ma prawo do opieki zdrowotnej, do ograniczania cierpień, do przeżycia swych ostatnich miesięcy w najlepszym możliwy stanie. „Witaj w klubie” nie jest wymieniany jako główny kandydat do najważniejszego Oscara, ale z pewnością nie zostanie pominięty w rozdaniu. To ważne, poruszające, opowiadające o pewnych konkretnych czasach, ale dotykające wielu istotnych współczesnych kwestii, znakomicie zrobione kino. W dobie gdy Francis Ford Coppola nie nakręcił dobrego filmu od 35 lat, gdy William Friedkin od dawna robi kino klasy B i odcinki seriali telewizyjnych, gdy Peter Bogdanovich kręci tylko coś dla TV, Brain de Palma tworzy coś w rodzaju autoparodii swoich starych dzieł, George Lucas… wiadomo, Michael Cimino skończył się po „Wrotach niebios”, Martin Scorsese, ich rówieśnik i kolega z ekipy Nowego Hollywood, po siedemdziesiątce kręci kolejny film z niesamowitą energią przez 3h, z ciekawymi pomysłami inscenizacyjnymi, i zrobi nim sukces kasowy i zgarnie przynajmniej kilka nagród. Niesamowite. „Wilk z Wall Street” nie jest filmem idealnym, widać, że reżyser delektuje się swoimi pomysłami, przeciąga niektóre sceny bez zysku dla fabuły, tylko z powodu przyjemności ich kręcenia, ale każda z tych scen jest taką zabawą, że trudno tego nie przebaczyć. Film – będący przy okazji doskonałą czarną komedią – nie przestaje być ważną wypowiedzią na ważny temat. Szalony hedonizm bohaterów, pazerność nie znająca granic, jednocześnie kompletnie trwonienie pieniędzy na najbardziej absurdalne i wyuzdane rozrywki, przy pokazaniu wewnętrznej pustki postaci jest doskonałym komentarzem do dzisiejszego świata i przyczyn kryzysu ekonomicznego, tu ubranej w niezwykle atrakcyjną formę. No i wyborny di Caprio, perełki scen Jonah Hilla, Roba Reinera, Jeana Dujardina i niezwykle malowniczego drugiego planu. Scorsese w najlepszej formie być może nawet od czasu „Chłopców z ferajny” (do których zresztą swą konstrukcją „Wilk z Wall Street” ewidentnie nawiązuje). „Ona” jest opowieścią o związkach, za którą stoi dość prosta i dość przerażająca konstatacja: nic nie trwa wiecznie, życie ludzkie nie i związki bynajmniej też nie. Dlatego trzeba się cieszyć tym, co się ma w momencie, kiedy się to ma. Theodore właśnie zmaga się z rozwodem z kobietą, którą znał od lat. Jego sąsiadka, a dawna dziewczyna, Amy nie czuje się komfortowo w ośmioletnim związku, w którym mąż stara się kontrolować jej działania. Mąż Amy ucieka w świat medytacji. Ludzie na ulicach nie chodzą już razem, mają w uchu słuchawki i przez nie prowadzą konwersacje – z innymi ludźmi albo z OS-ami. „Ona” to film poruszający się na granicy komedii romantycznej i dramatu obyczajowego. Sprawnie nakręcony obraz, w którym to, co ma śmieszyć jest naprawdę zabawne, a to, co powinno wzruszać, może spowodować lekkie zawilgotnienie oczu. Na ile jednak wiązanie z tym filmem etycznych pytań o to, co to znaczy być człowiekiem, jest uzasadnione? Tym, co wyróżnia „Zimowego Żołnierza” na tle pozostałych filmów o przygodach Avengersów jest interesujący scenariusz, przywodzący na myśl raczej kino szpiegowskie niż pretekst do pociesznej rozwałki: przez niemal cały film Steve Rogers jednocześnie odkrywa skalę spisku zagrażającego ludzkości i ucieka przed wysłanymi w pogoń za nim agentami. Tak skonstruowana fabuła sprzyja ograniczeniu – na ile to oczywiście w tego typu produkcjach możliwe – CGI. Choć eksplozji komputerowo generowanej maszynerii w filmie nie brakuje, nowa odsłona przygód Kapitana Ameryki cieszy przede wszystkim znakomitymi scenami pościgów i walki wręcz (montażyści wyraźnie odrobili lekcję z „Bourne’ów”) – te ostatnie ogląda się tym lepiej, że bohater znajduje wreszcie równego sobie przeciwnika, tajemniczego Zimowego Żołnierza. Film braci Russo całkiem nieźle daje sobie radę z psychologią bohaterów – dramaty Rogersa (Chris Evans, znów zgrabnie łączący aparycję króla balu maturalnego i uroczą prostoduszność) wciąż niepewnie odnajdującego się w XXI wieku są napisane z wyczuciem i nie bez humoru (lista rzeczy, które musi nadrobić, z Nirvaną, Gwiezdnymi Wojnami i tajskim jedzeniem); jego idealizm zostaje ładnie skontrapunktowany z Czarną Wdową, przekonaną, że by przetrwać w tym okrutnym świecie, trzeba grać według jego reguł. Cieszy, że Scarlett Johansson, która w „Iron Manie 2” i „Avengers” była jedynie seksownym dodatkiem, dostaje tu jakiś materiał do grania (i w pełni szczęśliwy byłbym, gdyby jeszcze dostała lepszego fryzjera). Ciekawiej niż w poprzednich filmach wypada też Samuel L. Jackson w roli Nicka Fury’ego. Nowy „Kapitan Ameryka” to jednak przede wszystkim doskonała rozrywka, z akcją mknącą tak szybko, że nie zdążamy zapytać o jej logikę. Jarmusch wampiryczną opowieść podszywa delikatnym humorem. Nie tyle pokpiwa z długowieczności, co wpuszcza nieco świeżego powietrza w rzeczywistość gęstą od ciężkiej i sennej egzystencji. W znakomicie ważonych i wysmakowanych kadrach spogląda na panoszącą się wszędzie melancholię, jak wirus raz po raz zarażający głównych bohaterów. Ci, noszący na barkach bagaż doświadczeń kilkunastu wieków, coraz gorzej znoszą jego ciężar. Od natłoku wspomnień gubią się w teraźniejszości. Adam i Eva żyją bowiem przeszłością, mając do dyspozycji wieczność, patrzą wciąż za siebie. Nawet jeśli w „Tylko kochankowie przeżyją” ekranowe snucie się z kąta w kąt wydaje się prowadzić do ponurej konstatacji, poczuciu przygnębienia nie udaje się zdominować w pełni optyki obrazu. Adam z Evą świadkując zmianom, upadkom ludzkości i jej podnoszenia się z kolan, wybierają z niej to co najcenniejsze. Otaczając się sztuką, koją zmysły. Poddając się muzyce i tańcząc do jej narkotyczno-leczniczego rytmu, nabierają chęć na przeżycie do następnej nocy. Kto bowiem powiedział, że życie wieczne nie może być piękne? Chciałoby się zakrzyknąć: Rewelacja! Film mocny, chwilami wręcz nieprzyjemnie brutalny, zmiękczony sporą dawką humoru i ozdobiony przepięknymi zdjęciami oraz świetną grą aktorską, raz za razem wrzynający się głęboko w pamięć, zaś w finale walący widza między oczy niczym obuchem. Co zresztą nie dziwi zważywszy na tematykę: pedofilię połączoną z zamiłowaniem do zadawania możliwie okrutnej, bolesnej śmierci dzieciom. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt, bo film jest poniekąd… czarną komedią. Osobiście nie mam nic przeciwko komediom grozy, ba!, niektóre wręcz uwielbiam, ale jak dla mnie w tym konkretnym przypadku brutalna treść ewidentnie się żre z zastosowaną formą. Chwilami po prostu śmiech więźnie w gardle, gdy sobie przypomnieć, o czym jest opowieść, czego dotyczy cała historia, jak ohydnie okrutnych, bezsensownych zbrodni, których najdrobniejszego nawet detalu (dzięki Bogu, że generalnie podawanego z drugiej ręki) nie oszczędzono widzowi. Kopalnia odkryć – że Julia Roberts potrafi być świetną aktorką, że Meryl Streep w „Żelaznej damie” dała ledwie próbkę swojego talentu, wreszcie że wystawiana na deskach teatru sztuka potrafi „zagrać” również przełożona na obraz filmu (co wcale nie było tak oczywiste po udanej, ale mimo wszystko zaledwie poprawnej „Rzezi” Polańskiego). John Wells zgromadził mnóstwo dobrych i bardzo dobrych aktorów, a swoimi decyzjami obsadowymi sprawił, że każdy z nich świetnie odnajduje się w swojej roli i nie ma tu wyboru nietrafionego. Poza wymienioną już dwójką znakomici są wszyscy – od charyzmatycznego Chrisa Coopera, przez zwariowaną Juliette Lewis, aż po maminsynkowatego Benedicta Cumberbatcha. Ale kreacje gwiazdorów na niewiele by się tu zdały, gdyby nie śmieszno-gorzki scenariusz, idealnie zbalansowany między dramatem a komedią. Sama fabuła nie jest tu może przesadnie skomplikowana, a jej główny twist wygląda na nieco wymuszony – głównie dlatego, że pojawia się dopiero w momencie, gdy widz przyzwyczaił się już do sycącej, ale jednak stonowanej (mimo częstych wybuchów złości i starć między członkami rodziny) narracji. Ta przypomina prozę znakomitego pisarza, Jonathana Franzena, ale „Sierpień w hrabstwie Osage” daje odbiorcy o wiele większą przyjemność, niż powolny sposób opowiadania Amerykanina. Doskonałe potwierdzenie znajduje tu podany na początku cytat z innego literata, T.S. Eliota o tym, że „życie jest bardzo długie”. Rzeczywiście – jest długie, tak jak długie bywają próby znalezienia sobie w nim miejsca, pogodzenia z życiem innych, często będących najbliższą rodziną. I o tym ten film mówi chyba najdosadniej: zdobywanie sobie pozycji w choćby najmniejszej i, pozornie, najbardziej przyjaznej społeczności jest nieustanną szarpaniną, w której na wierzch wydobywają się najmniej pożądane fakty, emocje oraz uczucia. Ale owo długie życie jest takie również po to, by starać się jednak ten niekorzystny stan rzeczy zmienić. ![]() 15 kwietnia 2014 |
Harry Carmichael, który naprawdę nazywał się Leopold Horace Ognall, nie miał w Polsce Ludowej takiego szczęścia, jak inni klasyczni twórcy brytyjskiej powieści detektywistycznej. Nie tłumaczono jego powieści – a byłoby z czego wybierać! – choć jedna z nich stała się kanwą przedstawienia zaprezentowanego w ramach Teatru Sensacji „Kobra”. Spektakl nosił tytuł „Czy pan nie rozumie? To pomyłka!”.
więcej »O ileż prościej by było, gdyby zamiast wyciągać z ziemi jakieś skraweczki i okruszki – po prostu znajdować ładne, pełne pozostałości z dawnych epok…
więcej »Powoli zbliżają się wakacje – co ciekawego warto spakować do waszych pleckaów i walizek?
więcej »Marzenie archeologa
— Jarosław Loretz
Indianie też nie mieli się czego wstydzić
— Jarosław Loretz
Życie miejskie dla ubogich
— Jarosław Loretz
Drama na trzy ręce
— Jarosław Loretz
Nie, nie, wejście od frontu odpada
— Jarosław Loretz
Technika zgniłego Zachodu
— Jarosław Loretz
Tam, gdzie nikt nie patrzy
— Jarosław Loretz
Czy Herkules była kobietą?
— Jarosław Loretz
Prosimy nie regulować monitora
— Jarosław Loretz
Patyki eliminacji
— Jarosław Loretz
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku
— Esensja
Prezenty świąteczne 2016: Kolekcje filmowe
— Esensja
Esensja ogląda: Maj 2015 (2)
— Jarosław Loretz, Agnieszka ‘Achika’ Szady
Oscary 2015: Rozdanie najgorsze i rozdanie ekscytujące. O nominacjach oscarowych dyskutuje Esensja
— Piotr Dobry, Konrad Wągrowski, Kamil Witek, Jarosław Robak
Oscary 2015: Ranking filmów nominowanych do Oscara 2015
— Esensja
Porażki i sukcesy 2014
— Karolina Ćwiek-Rogalska, Piotr Dobry, Jarosław Robak, Grzegorz Fortuna, Jacek Walewski, Konrad Wągrowski, Krystian Fred, Kamil Witek, Miłosz Cybowski, Adam Kordaś
50 najlepszych filmów 2014 roku
— Esensja
Nie przegap: Marzec 2014
— Esensja
Nie przegap: Styczeń 2014
— Esensja
Krótko o filmach: Zabawa z żywymi trupami
— Marcin Mroziuk
Koniec podróży
— Kamil Witek
Krótko o filmach: Avengers: Wojna bez granic
— Sebastian Chosiński
Thanos kopie tyłki!
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Czekając na deus ex machina
— Agnieszka ‘Achika’ Szady
Esensja ogląda: Listopad 2017 (2)
— Jarosław Loretz, Marcin Mroziuk
Esensja ogląda: Sierpień 2017 (1)
— Sebastian Chosiński, Piotr Dobry
Wielkopostne podpłomyki
— Wojciech Lewandowski
O pustej Golgocie
— Przemysław Ciura
Esensja ogląda: Kwiecień 2017 (1)
— Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Gabriel Krawczyk, Marcin Mroziuk, Konrad Wągrowski
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja