Dziś rozmawiamy o „Płotach” Denzela Washingtona – jedynym filmie spośród nominowanych do najważniejszego Oscara, który nie trafił do polskich kin. W tym miesiącu na szczęście pojawił się choć w dystrybucji DVD, dzięki czemu polski widz może sprawdzić, za co Viola Davis otrzymała statuetkę Akademii i jak sprawił się Washington w swym trzecim projekcie reżyserskim.
Dziś rozmawiamy o „Płotach” Denzela Washingtona – jedynym filmie spośród nominowanych do najważniejszego Oscara, który nie trafił do polskich kin. W tym miesiącu na szczęście pojawił się choć w dystrybucji DVD, dzięki czemu polski widz może sprawdzić, za co Viola Davis otrzymała statuetkę Akademii i jak sprawił się Washington w swym trzecim projekcie reżyserskim.
Piotr Dobry: Nie doczekaliśmy się kinowej premiery „Fences”, nominowanych do Oscara w czterech kategoriach, i ostatecznie nagrodzonych statuetką dla Violi Davis, ale film trafił u nas jakiś czas temu na VOD, jako „Płoty”, a teraz wychodzi na DVD. Zanim jednak przejdziemy do samego filmu, pogadajmy chwilę o jego twórcy, czyli producencie, reżyserze i gwieździe w jednym. Nie będę cię pytał, czy lubisz Denzela, bo to trochę jak z pytaniem, czy lubisz seks, ale na pewno spośród jego ról potrafisz wskazać te szczególnie ci bliskie.
Konrad Wągrowski: Cenię sobie jego mroczną kreację w „Dniu próby”, nagrodzoną zresztą zasłużenie Oscarem, ale prawdą jest, że tak na zabój zakochałem się w Denzelu po „American Gangster”. No dobrze, może nie zakochałem, bo przecież już wcześniej zachwycał, ale sobie po tym filmie ową miłość uświadomiłem. Przecież on tak kipi charyzmą w tym filmie, tak przyciąga uwagę, że przyćmiewa nawet Russella Crowe′a. Kariera Denzela łączy w sobie zresztą znakomite kreacje dramatyczne – w „Chwale”, w „Malcolmie X”, we wspomnianym „Training Day”, w „Locie”, z rolami w filmach o mniejszych ambicjach, różnie nieraz ocenianych, w których zawsze jednak Denzel będzie jednym z najjaśniejszych punktów, koncentrując na sobie uwagę, wnosząc zarówno swoje dojrzałe aktorstwo, jak i fizyczność, styl, charyzmę. „W sieci zła”, „Wyścig z czasem”, „Człowiek w ogniu”, „Plan doskonały”, „Deja vu”, „Niepowstrzymany”, „Safe House”, niedawny remake „Siedmiu wspaniałych” – każdy z tych filmów byłby słabszy bez Denzela.
PD: Zgadza się, choć nie będzie dla ciebie zapewne zaskoczeniem, że osobiście najbardziej lubię Denzela we współpracy ze Spikiem Lee – o „Malcolmie X” wspomniałeś, ale wspaniały jest też jako ojciec po odsiadce w „Grze o honor” czy trębacz jazzowy w „Czarnym bluesie”. Albo – to już u Richarda Attenborougha – afrykański aktywista Steve Biko w „Krzyku o wolność”. Bo że Denzel zawsze wypada świetnie, to nie ma dyskusji, natomiast nie da się ukryć, że spora część jego filmografii podpada pod dość jednak skonwencjonalizowaną przegródkę z bohaterskimi stróżami prawa i/lub sprawiedliwości. Stąd też zasłużony Oscar za odejście od emploi w „Dniu próby”.
KW: Ach, no i jeszcze wczesna rola w „Wiele hałasu o nic”, w której wygląda po prostu jak młody bóg…
PD: No więc właśnie, szekspirowski Don Pedro u Kennetha Branagha, dowód na to, że Denzel pozostaje jednym z nielicznych czarnych gwiazdorów Hollywood, który otrzymuje role niedefiniowalne rasowo, takie, gdzie liczy się nie kolor skóry aktora, a nazwisko mające przyciągnąć widzów do kin. Jednak już jako reżyser Washington stawia na ściśle afroamerykańską perspektywę – czy to w debiutanckim „Antwonie Fisherze”, czy w „Klubie dyskusyjnym”, czy wreszcie w „Płotach” – to wszystko są historie Afroamerykanów borykających się w gruncie rzeczy z podobnymi problemami, uprzedzeniami…
KW: …przez co filmy te, tak jak właśnie „Płoty”, nie trafiają do naszych kin. Niestety, znów nie udało się w tym roku zobaczyć wszystkich nominowanych do najważniejszego Oscara filmów w kinach – a to jednak ostatnio była rzadkość, nawet „Selma” do naszych kina dwa lata temu trafiła, choć z opóźnieniem. A w tym roku nie było „Płotów”, a „Moonlight” miał bardzo ograniczoną dystrybucję. Szkoda, ale kogo mamy winić? Dystrybutorów? W sumie chyba nic dziwnego, że nie chcą inwestować w filmy, które na bank nie przyniosą w Polsce zysków.
PD: Nie przyniosą, bo przez lata w podobne filmy nie inwestowano. To jest casus samospełniającej się przepowiedni – zakładamy, że polski widz nie będzie zainteresowany kinem afroamerykańskim, więc nie sprowadzamy go do Polski, w efekcie czego polski widz rzeczywiście nie jest zainteresowany, bo i jak ma być, skoro nie ma tych filmów gdzie obejrzeć. Ale gwoli sprawiedliwości – „Ukryte działania” w kinach były. „Moonlight”, choć głównie w studyjnych – był. „Get Out”, o którym rozmawialiśmy, był w multipleksach i przyciągnął ponad 100 tysięcy widzów. Okej, w tym ostatnim przypadku zadziałała głównie sława nietypowego horroru, niemniej da się wyczuć, że generalnie coś drgnęło, jakiś odzew na nową falę kultury afroamerykańskiej ma miejsce i u nas. Filmy, seriale, literatura – najgłośniejsze rzeczy wychodzą już w polskim przekładzie. Chciałoby się więcej, wiadomo, ale i tak jest lepiej niż jeszcze kilka lat temu.
No dobrze, to może słowo o tym, o czym są „Płoty”. To adaptacja sztuki wybitnego dramaturga Augusta Wilsona, który w swoich szeroko nagradzanych pracach drążył przede wszystkim temat tożsamości Afroamerykanów, co nie dziwi, zważywszy na to, że miał czarną matkę i białego ojca, emigranta z Niemiec. Bohaterem „Płotów” jest sfrustrowany życiem Afroamerykanin z klasy robotniczej, a cała opowieść, jak na sztukę teatralną przystało, rozgrywa się głównie w jednej przestrzeni i przy udziale kilkorga aktorów. Czy twoim zdaniem udało się Washingtonowi przenieść tę sztukę na ekran? Sztukę zaadaptowaną, dodajmy, przez samego Wilsona, za sprawą czego doszło do oscarowego precedensu – nominowano scenarzystę dwanaście lat po jego śmierci.
KW: Teatralny rodowód filmu jest bardzo widoczny – akcja toczy się właściwie wokół jednego zaniedbanego podwórka, tło widoczne jest chyba tylko w otwierającej film scenie ze śmieciarką, mamy zachowany bardzo wyrazisty podział filmu na kolejne akty. Washington nie próbuje rozbudować teatralnej scenerii, jak na przykład Mike Nichols, który w rozpisanym na cztery osoby „Kto się boi Virginii Woolf?” wyprawił swych bohaterów z domu na wycieczkę do miasta, czy nawet Wajda, który w „Zemście” dodaje zimową scenerię, by wyjść z ciasnoty teatralnych ścian. Czy to dobrze, czy źle, że Washington nie sięga po takie środki? Nie wiem – z jednej strony czułem ten teatr w tle, z drugiej – pomysły Nicholsa wydawały mi się z kolei nadawać jego opowieści sztuczności.
PD: Z tym że nie tylko lokacja świadczy o teatralności „Płotów”, bardzo sceniczny jest też dialog – gęsty, złożony, fundamentalny dla opowieści. Są partie monologów, i to nie wewnętrznych, z offu, ale takich, gdy osamotniony bohater gada coś na głos do siebie – czego w kinie z zasady się unika. I wcale nie twierdzę, że ta teatralność jest zła, po prostu chciałbym, by nasi czytelnicy zdawali sobie sprawę, że włączając „Płoty”, dostaną sfilmowany spektakl, kino jeszcze bardziej oszczędne w środkach wyrazu niż na przykład taki „Manchester by the Sea”, a przez to i trudniejsze, mniej masowe. Notabene, chyba bardziej właśnie w tym niż w „afroamerykańskości” upatrywałbym niechęci polskiego kolportera do dystrybucji kinowej.
KW: A ja lubię teatr i taka konwencja mi specjalnie nie przeszkadza – choć przyznam, że niektóre wyznania bohaterów, szczególnie rozmowy Troya ze Śmiercią nie brzmiały zbyt wiarygodnie i nie do końca pasowały chyba do wizerunku niepiśmiennych bohaterów. I ta konwencja nie przeszkadza zbytnio na teatralnej scenie, ale w filmie wywołuje jednak pewne poczucie sztuczności.
PD: Mnie dużo częściej niż maniera teatralna w kinie, razi maniera recenzentów do nadużywania przymiotnika „teatralny” w kontekście pejoratywnym, ale tu masz rację – jest pewien zgrzyt między statusem społecznym bohaterów a tym, jak się wysławiają, niekiedy w nadmiernie egzaltowany sposób.
KW: Ciekawe, jak można by było nadać filmowi mniej sceniczny charakter – zapewne rozbudowując scenerię, dodając lokacje, statystów, przepisując dialogi, pozostając jednak przy wymowie i przesłaniu całej opowieści. Z pewnością rzecz do zrobienia, ale raczej Denzel Washington nie miał takich ambicji.
PD: Mnie też się wydaje, że chciał przede wszystkim pokazać sztukę broadwayowską, w której występował wraz z Violą Davis, szerszej, międzynarodowej publiczności. Poza tym wypada zauważyć, że jest w swym podejściu do reżyserii konsekwentny – co prawda „Antwone Fisher” i „Klub dyskusyjny” oferują tak nam, widzom, jak i swoim bohaterom więcej oddechu, więcej przestrzeni, ale tam też kamera służy przede wszystkim aktorom i jest podporządkowana historii, nie warstwie wizualnej.
KW: Porozmawiajmy więc o tej całej wymowie i przesłaniu – proponuję w dwóch ujęciach – symbolicznego znaczenia tytułu i potencjalnej uniwersalności całej historii, czyli, po ludzku mówiąc, co polski widz może z niej wyciągnąć dla siebie.
Tytułowe „Płoty”, poza nawiązaniem dosłownym, mają tu szereg znaczeń. Z jednej strony mowa o barierach, z jakimi musi mierzyć się czarna społeczność – mamy tu niby lata 50. i 60., czasy z pewnością gorsze, ale temat powraca ze zdwojoną siłą w dzisiejszej Ameryce i nieprzypadkowo film odnosi sukces obecnie. Drugi temat dotyczy samego Troya, jego zmagań z losem i bariery, jaką próbuje odgrodzić się od śmierci, mając wciąż poczucie niespełnionego życia. Trzeci temat to płoty, jakie buduje Troy między sobą i swoją rodziną. Czwarty – symboliczne odgrodzenie własnego mikroświata od tego, co czai się na zewnątrz, zbudowania sobie własnej enklawy (marzenie Rose). Coś pominąłem?
PD: Jest jeszcze bariera, jaką Troy buduje stopniowo między swym najbliższym przyjacielem Jimem (skądinąd Stephen Henderson, też członek obsady scenicznej, mógłby być śmiało nominowany do Oscara za drugi plan) – awansując, nie będąc z nim szczerym. Ale to już raczej marginalny wątek, a wszystkie główne alegorie odczytałeś bezbłędnie.
KW: Jak sądzisz, co w tej opowieści jest uniwersalnego, co może przemówić do polskiego widza? Sam Troy to bardzo ciekawa, wielowymiarowa postać, nieprawdaż?
PD: Troy jest mężczyzną konserwatywnym, zasadniczym, bardzo patriarchalnym w obyciu, trzyma rodzinę twardą ręką. Cechuje go bezwzględna szczerość – młodszemu synowi mówi, że nie musi go lubić, wystarcza, że zapewnia mu wikt i opierunek; żonie wyznaje prostolinijnie, że zdradza ją dlatego, bo też musi mieć coś od życia. Nie dostrzega przy tym własnego egocentryzmu, potrzeb Rose, potrzeb synów. Zachowuje się tak, jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu, robi z siebie męczennika z samego tytułu konieczności utrzymania domu i rodziny. Zarazem jednak nie ma w Troyu krzty wyrachowania, złej woli, chce wyprowadzić synów na ludzi, tyle że według własnych zasad, nikomu w rodzinie nie pozwala na autonomiczne decyzje. Nie rozgrzeszam takiej postawy, ale naturalnie łatwiej ją zrozumieć w kontekście afroamerykańskiej rzeczywistości sprzed półwiecza, niż polskiej z czasów obecnych (a przecież takie domy wciąż nie należą do rzadkości, pod każdą szerokością geograficzną – tu jest też odpowiedź na twoje pytanie o uniwersalność historii), bo Troy ma za sobą obiecującą karierę bejsbolisty złamaną przez segregację rasową, ma za sobą poważny dramat rodzinny – niepełnosprawnego na umyśle brata, któremu odstrzelono pół czaszki podczas II wojny światowej (czyli wojny białych, znów kontekst rasowy), ma pracę śmieciarza urągającą jego poczuciu godności – i nawet w tej niewdzięcznej branży spotyka się z dyskryminacją, bo biali z reguły są szoferami, a czarni obstawiają tyły śmieciarek, dźwigając i opróżniając kosze.
Tak że zgadza się, to skomplikowany bohater, niedający się lubić, ale też niedający się nienawidzić, chyba celowo skonstruowany tak, byśmy szukali w nim mimo wszystko dobra, jakiejś nadziei – podobnie jak w samym trudnym świecie wokół niego.
KW: Tak jak szuka tego w nim – do czasu – Rose, dla której będzie on nadzieją na rozpaczliwe poszukiwania stabilizacji, choć nie za wszelką cenę. Troy nie jest miłym gościem, błądzi i swych błędów naprawić nie potrafi. Decyzje, które podejmuje, wydają się błędne – niby chce ratować syna przed swym losem, ale niszczy mu karierę sportową, która przecież mogła wyglądać inaczej – inne są już czasy, inne szanse. Dostaje od losu prezent w postaci Rose – ale i to potrafi koncertowo zmarnować. Ma szansę odkupić winy przy córce, ale nic nie wskazuje, że coś robi tym kierunku – tu znów Rose bierze na siebie rolę anioła. Jego rozpaczliwy protest przeciw śmierci również z oczywistych względów jest skazany na porażkę – a jak się dowiadujemy z filmu, śmierć przychodzi wcześniej, niż można było oczekiwać. Nie wiem, może to, że syn wychodzi na ludzi, jest sukcesem Troya? Ale znów – ceną za to jest złamanie marzeń i najprawdopodobniej wyprawa na kolejną wojnę białych ludzi. Wracając więc do pytania wstępnego – myślę, że w błędach Troya, w jego miotaniu się w ograniczającej go nieprzyjaznej rzeczywistości, w jego rozpaczliwej potrzebie szukania szczęścia osobistego jest coś uniwersalnego.
PD: W tym, jak również w tym, że Troy to modelowy „człowiek starej daty”, zgorzkniały, ale zarazem w pewien sposób przywiązany do dokuczliwego status quo, niedający sobie pomóc, uparcie odporny na zmieniające się czasy – a mamy przecież przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, apogeum ruchu na rzecz prawa obywatelskich – czy na różnice pokoleniowe. Stąd też, pomny własnych doświadczeń, uniemożliwia młodszemu synowi zrobienie kariery w sporcie. Może gdyby starszy syn osiągnął sukces jako muzyk, czegoś by to Troya nauczyło? Ale tamten gra jedynie w jakiejś podejrzanej spelunie, i gdy wpada odwiedzić ojca, to tylko po pieniądze – co jeszcze utwierdza Troya w przekonaniu, że „nie tędy droga”. Bo to jest też taki facet, który zawsze ma dobre chęci, tyle że wiemy, co jest nimi wybrukowane.
KW: Chciałbym wrócić do Denzela. Czy to jednak nie przez niego jesteśmy skłonni patrzeć na Troya lepiej niż na to zasługuje? Bo jest to Denzel nieukrywający wieku, nieogolony, z zarysowanym brzuszkiem, ale jednak nadal ten aktor, który na wejściu buduje pozytywne skojarzenia wokół własnej postaci, którego nie da się nie polubić za sam sposób bycia. Z innym aktorem w roli głównej byłaby to zupełnie inna percepcja.
PD: Jest coś w tym, że Denzel jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Wydaje mi się, że po serii ról bohaterów kina akcji na starość otwierają się przed nim jeszcze ciekawsze perspektywy. Widziałem właśnie zdjęcia z planu „Inner City” Dana Gilroya, na których Denzel prezentuje się w afro, w szerokich hawajskich koszulach, w okularach, jeszcze bardziej utyty niż w roli Troya. Kilka dość przypadkowych fotek wrzuconych do sieci, i wychodzi na to, że jeśli masz Denzela, nie potrzebujesz tysiąca akcji promocyjnych, trailerów, bajerów, by zachęcić do filmu. I to też przypadek „Płotów”, skromnego dramatu, o którego sile stanowią głównie charyzmatyczne kreacje aktorskie – Denzela, ale i nie zapominajmy o rewelacyjnej Violi Davis, która jest poniekąd sercem tego filmu, katalizatorem emocji.
KW: Przyznam, że najmocniejszą, najbardziej na mnie oddziałująca sceną filmu była ta, gdy Rose, dowiadując się, że jej mąż będzie miał dziecko z inną kobietą, rozpacza, że nie spełniło się jej marzenie o stabilnym związku, że nie uniknęła tego, co jest domeną rodzin z jej dzieciństwa – dziesiątki przygodnych związków, dzieci z różnych konfiguracji, sieć skomplikowanych powiązań rodzinnych i emocjonalnych. Jest w tej scenie zarówno doskonały popis emocji bohaterki, jak i celne zauważenie problemu pojawiającego się w środowiskach ludzi ubogich – nieuniknionego rozpadu więzi rodzinnych, braku szans na utrzymanie normalnego małżeństwa.
PD: Tak, na mnie też ta scena podziałała najmocniej. „A co z moim życiem, co ze mną?!”. Davis jest wspaniała tutaj, zniuansowana w gestach, spojrzeniach, a zarazem obnażona emocjonalnie, bezbłędnie oddająca stan ducha kobiety upokarzanej, zepchniętej na margines przez męża i system (mamy lata niełatwe dla kobiet w ogóle, a co dopiero dla czarnych kobiet z dołów społecznych), a mimo wszystko silnej, zdeterminowanej, trzymającej rodzinę w ryzach.
Nie ulega wątpliwości, że dla samego aktorstwa Davis i Washingtona warto „Płoty” zobaczyć.
KW: A czy nie miałeś jednak zgrzytu w finałowej patetycznej scenie przebaczenia, wiedząc, że nijak nie wynika ono z odkupienia win bohatera, a raczej z dobrej woli otaczających go, nierzadko przez niego boleśnie skrzywdzonych ludzi?
PD: No nie, skąd, to właśnie wydaje mi się najwyższym poziomem dobra, empatii, do jakiej zdolne są chyba tylko kobiety o usposobieniu Rose. Przebaczyć komuś mimo wyrządzonych przez niego, nieodkupionych krzywd – nie ma większego świadectwa człowieczeństwa.
