Od dziś w kinach jeden z oscarowych faworytów „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – i znów nie udało nam się pokłócić. Dzieło Martina McDonagha ma może pewne drobne mankamenty, ale pozostaje filmem znakomitym, nieustannie zaskakującym widza i mądrym w swym przesłaniu.
Od dziś w kinach jeden z oscarowych faworytów „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” – i znów nie udało nam się pokłócić. Dzieło Martina McDonagha ma może pewne drobne mankamenty, ale pozostaje filmem znakomitym, nieustannie zaskakującym widza i mądrym w swym przesłaniu.
Istnieje ryzyko pojawienia się małych spoilerów.
Martin McDonagh
‹Trzy billboardy za Ebbing, Missouri›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Trzy billboardy za Ebbing, Missouri |
Tytuł oryginalny | Three Billboards Outside Ebbing, Missouri |
Dystrybutor | Imperial CinePix |
Data premiery | 2 lutego 2018 |
Reżyseria | Martin McDonagh |
Zdjęcia | Ben Davis |
Scenariusz | Martin McDonagh |
Obsada | Frances McDormand, Caleb Landry Jones, Kerry Condon, Sam Rockwell, Darrell Britt-Gibson, Peter Dinklage, Woody Harrelson, Abbie Cornish |
Muzyka | Carter Burwell |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | USA, Wielka Brytania |
Czas trwania | 115 min |
WWW | Polska strona |
Gatunek | dramat, kryminał |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Konrad Wągrowski: Martin McDonagh jest twórcą dobrze odebranej czarnej komedii sensacyjnej „In Bruges” (polskie miano „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” jawi mi się jednym z tytułowych kuriozów), a potem nieco słabiej odebranej… czarnej komedii sensacyjnej „Siedmiu psychopatów”. Oba te filmy dalekie są od przyziemnych problemów naszego świata, będąc raczej surrealistyczną zabawą gatunkiem. Tymczasem najnowszy film McDonagha, jeden z oscarowych faworytów, „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, mając wciąż elementy czarnego humoru, staje się dziełem zaskakująco realistycznym, dotykającym autentycznych problemów i tematów, mając wręcz wyraźne ambicje oddania ducha współczesnej Ameryki.
Piotr Dobry: Tytuł „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” to rzeczywiście ścisła czołówka kuriozów tłumaczeniowych, ale paradoksalnie mógłby dziś służyć za wizytówkę McDonagha. Bo to jest twórca, który zaczął przygodę z kinem od realizacji postmodernistycznych strzelanek, a teraz, jak mówisz, eksploruje zdecydowanie głębsze rejony tego medium. Jednak te ambicje Irlandczyka nie powinny nas zaskakiwać, jeśli wiemy, że zanim chwycił za kamerę, zdobył renomę na Wyspach jako dramatopisarz, autor słynnej trylogii leenańskiej. Choć już wtedy, w drugiej połowie lat 90., był określany mianem „Quentina Tarantino teatru”, zatem ta transgresja towarzyszy mu od początku, to nie jest tak, że on nagle, pierwszy raz w życiu, postanowił zrobić coś ambitnego i wywrotowego zarazem.
KW: Akcja – jak sam tytuł wskazuje – toczy się w stanie Missouri, w środku Ameryki, na północnych rubieżach Pasa Biblijnego. Mildred, zmęczona kobieta w średnim wieku, zostawiona przez męża, który znalazł sobie atrakcyjną młódkę, niedawno utraciła córkę – zgwałconą i zamordowaną przez nieznanych sprawców. Mildred uważa, że policja zbyt szybko zaniechała swych działań, decyduje się więc na nieco desperacki krok. Za ostatnie pieniądze wykupuje tytułowe trzy bilbordy, na których umieszcza hasła wzywające do działania szefa policji. Powoduje to oczywiście negatywne reakcje ze strony policjantów, ale i lokalna społeczność nie jest zachwycona całą sytuacją. Sytuacja zaczyna się (momentami dosłownie) zaogniać, ale historia nie idzie wcale w oczekiwanym kierunku i szykuje całkiem niezły pakiet zwrotów akcji.
PD: To prawda. Film ma poniekąd strukturę klasycznego westernu, gdzie samotny mściciel – w tym wypadku: mścicielka, bardzo adekwatnie do czasów #MeToo – wypowiada wojnę władzom małej mieściny. Z początku spodziewamy się zatem schematu, ale z czasem ani szeryf i jego zastępcy nie okazują się tacy najgorsi, ani nasza „ostatnia sprawiedliwa” nie okazuje się taka szlachetna. Postaci są tu bardzo pocieniowane, McDonagha wyraźnie interesuje szara strefa ludzkich charakterów, a nie płytki podział na dobro i zło. Każdy widz sam będzie musiał sobie wytyczyć granicę, do którego momentu kibicuje tej anielicy zemsty, a od kiedy jej metody uważa już za nie do przyjęcia.
KW: Ostatnia scena filmu mówi jasno – to nie jest opowieść o zemście. To nie jest opowieść o triumfie sprawiedliwości. To nie jest krzepiąca opowieść o amerykańskich wartościach. Ale nadal jest to opowieść o Ameryce. O zapomnianych ludziach centralnych Stanów, którzy całe życie harując, nie są już w stanie nawet zbliżyć się do amerykańskiego snu. O pozbawionych perspektyw młodych. O niewydolności aparatu państwowego. O panującym wciąż rasizmie, kulcie przemocy. Ale też o promyczkach nadziei – ukazywanych w tak kojarzonej z USA tradycją sąsiedzkiej pomocy, budowania wspólnoty – nawet tak dziwnej jak ekipa złożona z białej starszej kobiety, jej czarnoskórej przyjaciółki z pracy i karła, którym ostatecznie w sukurs przyjdzie też policjant-rasista.
PD: Tak, jest to zadziwiająco esencjonalna opowieść o Ameryce, zważywszy na fakt, że stoi za nią Irlandczyk. Ta amerykańskość przebija tu z każdej sceny, i to nie tylko na gruncie fabularnym, bo i w sceneriach, dekoracjach, południowym zaciąganiu aktorów czy inspirowanej lokalnym folklorem muzyce Cartera Burwella, skądinąd stałego współpracownika braci Coenów, z którymi teraz McDonagh jest nagminnie porównywany. I jak widać nie tylko z powodu Frances McDormand i wisielczego humoru. Każdy kadr „Billboardów” to Ameryka.
KW: Czytam teraz sobie arcyciekawe „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy” Arlie Russell Hochschild, nadrobiłem niedawno też wybitny serial dokumentalny „O.J. Simpson: Made in America” i jakoś te wszystkie doświadczenia łączą się wraz z „Trzema billboardami” w próbie objęcia obecnego ducha Ameryki. Mildred – a przede wszystkim matka Dixona – zresztą doskonale by pasowały na kolejne bohaterki książki Hochschild. Pewnie powinienem zrobić jakieś dokładniejsze badanie, ale wygląda mi na to, że filmowa Ameryka coraz bardziej próbuje mówić o swym kraju – być może na skalę tego, co działo się w latach 70. O Oscarach porozmawiamy obszerniej kiedy indziej, ale spójrz choćby na listę nominantów – przecież „Trzy billboardy”, „Czwarta władza”, „Uciekaj!”, z filmów, które otarły się o nominację, zapewne też „The Florida Project”, to właśnie o owej Ameryce. O Ameryce, w której prezydentem zostaje Donald Trump, ale wcale nie przywołujące jego postaci, nie próbujące uprawiać prostej agitki politycznej, lecz w jakiś sposób zastanawiające się, jak mogło dojść do tego wyboru – nie bezpośrednio, ale mówiąc o bolączkach trapiących współczesne Stany. I dodajmy, że jest to kolejna fala, postkryzysowa, nie mówiąca już o efektach zapaści na rynku pożyczek hipotecznych, ale spoglądająca na sytuacje w bardziej przekrojowy, społeczny sposób.
PD: Z klimatem obecnej Ameryki rezonują także takie tegoroczne tytuły oscarowe, jak „I tak cię kocham”, „Gra o wszystko”, „Mudbound”, „Marshall”, a nawet blockbustery: „Coco”, „Logan”, „Ostatni Jedi"… Długo moglibyśmy się przerzucać, ale grunt że masz rację – kino, ale też literatura, muzyka, cała popkultura jest w tej chwili mocno zaangażowana politycznie. Nie tylko w Ameryce zresztą, choć oczywiście przy ichniejszej podaży rzuca się to w oczy szczególnie mocno.
KW: A osobną sprawą jest to, że już teraz powstają dzieła tak dojrzałe artystycznie jak „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”.
PD: Ten film istotnie ociera się o arcydzieło, a jeśli nim nie jest, to paradoksalnie przez nadambicję McDonagha. Bo on tak bardzo chce nas zaskoczyć, zachwycić, przerazić lub rozśmieszyć – nierzadko symultanicznie – niemal w każdej scenie, że fabuła momentami traci przez to na wiarygodności. Na przykład młodziutka partnerka byłego męża Mildred jest wyłącznie karykaturalnym comic reliefem, wprowadzonym dla doraźnego efektu, a zarazem nikt z tych małomiasteczkowych bigotów nie ma problemu z różnicą wieku między bohaterem Harrelsona a jego żoną graną przez Abbie Cornish. Jest w tym pewna niekonsekwencja. Ale to drobiazgi.
KW: Rozpływamy się nad przesłaniem filmu, wspomniałeś o schemacie westernu, ale nie zapominajmy, że dzieło McDonagha to też bardzo sprawnie poprowadzona historia kryminalno-sensacyjna – choć, jak wspominałem, nie zwieńczona w sposób, jakiego oczekiwałby widz szukający tego rodzaju emocji. Wyczytałem gdzieś opinię, że film „skończył się, gdy zaczynał robić się ciekawy”. Ale też jest to z pewnością świadoma decyzja McDonagha, który doskonale zdaje sobie sprawę, że łatwe, krzepiące rozwiązanie głównych wątków odciągnęłoby – jak to już w kinie amerykańskim tysiące razy bywało – uwagę widza od podstawowego tematu. A, jak powtórzę, nie chodziło tu o dzieło ku pokrzepieniu serc. Po namyśle uważam zakończenie za kolejny majstersztyk, choć sądzę, że nie każdy widz je doceni…
PD: Pomijając przypadki, gdy od razu planowany jest sequel, otwarte zakończenia czasem wynikają z braku pomysłu, ale tutejsze jest wyraźnie przemyślane. I ten niedosyt też stanowi pewną wartość. Myślę, że widzowie, którzy nie lubią mieć wszystkiego podanego na tacy, docenią to (nie)domknięcie.
KW: Ktoś kiedyś powiedział, że dobry film powinien mieć trzy naprawdę dobre sceny. W „Trzech billboardach” jest ich więcej, ale dwie z nich wywarły na mnie niesamowite emocjonalne wrażenie. Mówię tu o retrospektywnej rozmowie matki z córką, z której wynikało, jakie były pośrednie przyczyny tragedii, i podkreślało późniejszy dramat Mildred, oraz o przejmującym liście pożegnalnym szefa policji. Trudno przejść obok tych momentów obojętnie.
PD: Mnie zachwycił już trik z billboardami odsłanianymi stopniowo w pierwszych minutach filmu – ale taki odbiór był możliwy tylko dzięki temu, że przed seansem nie wiedziałem o filmie literalnie nic, nie oglądałem trailerów, nie czytałem streszczenia, słyszałem jedynie o wielkich rolach McDormand i Rockwella. Natomiast do scen, o których wspomniałeś, bezsprzecznie rewelacyjnych, dorzuciłbym jeszcze tę na komisariacie, gdy podczas ostrej i cynicznej wymiany zdań z Mildred bohater Harrelsona niespodziewanie kaszle krwią – na co Mildred, którą znamy dotąd jako żeńską wersję Charlesa Bronsona z „Życzenia śmierci”, reaguje niemal matczyną czułością, momentalnie zmieniając swe nastawienie do szeryfa o sto osiemdziesiąt stopni. To jest tak zagrane, że miałem ciary.
KW: To zresztą jest pierwsza zapowiedź zniuansowania postaci Mildred – bo do tej pory wyglądała na typową amerykańską bohaterkę, która rzuca wyzwanie Systemowi i zwycięża (bądź bohatersko przegrywa). A tu widać, że jest to postać dużo bardziej złożona (i System jest też niejednoznaczny), co zresztą zostaje w filmie wkrótce ugruntowane we wspomnianej przeze mnie przed chwilą scenie retrospektywnej.
Do świetnych scen dorzuciłbym trzy zbliżone, w których bohaterowie robić coś, czego od nich wcale nie oczekiwaliśmy. Red w szpitalu, Mildred wobec byłego męża w knajpie i Dixon ratujący akta w pożarze. No i jeszcze treść listu Willoughby’ego do Dixona. Pięknie McDonagh bawił się z oczekiwaniami widza.
PD: Pięknie, aczkolwiek właśnie reakcję Reda przewidziałem i to był już dla mnie jeden z tych nielicznych momentów „too much”, zachowanie zupełnie niewiarygodne z psychologicznego punktu widzenia. Chociaż jako element pastiszowej przypowieści to się oczywiście broni.
KW: Ach, no i jeszcze piękna reakcja Dixona na wyznanie Mildred, że to ona odpowiada za jego pożarowe obrażenia. Bo „Trzy billboardy” to oczywiście też absolutny koncert aktorstwa. Frances McDormand zmierza prosto po kolejnego Oscara, kreując oszczędnie bardzo złożoną i skomplikowaną wewnętrznie postać, Sam Rockwell gra absolutnie rolę życia, w której jest odpychający, butny, żałosny, wzniosły, budzący gniew, budzący współczucie, zmieniający wciąż percepcję swojej postaci. No i znakomity, solidny Woody Harrelson, który nieco przypomina Marty’ego Harta z „Detektywa”, ale nadaje swej postaci zaskakującego patosu i wzniosłości. Wszyscy grają tu bohaterów złożonych, skomplikowanych i nieoczywistych.
PD: Tak, w filmie mamy prawdziwy popis aktorstwa, na co oczywiście składa się suma talentów obecnych tu wykonawców, ale także, myślę, scenopisarska biegłość McDonagha – no i to, że rozpisując każdego z bohaterów, miał już ponoć w głowie konkretną obsadę. Z częścią aktorów współpracował już zresztą wcześniej, a prócz wymienionej przez ciebie głównej trójki wyróżniłbym jeszcze reprezentantów młodego pokolenia, jak rozchwytywani ostatnio Lucas Hedges („Manchester by the Sea”, „Lady Bird”) czy Caleb Landry Jones („Get Out”, „The Florida Project”). Szczególnie ten drugi tworzy tu w obrębie niewielkiej roli bardzo przejmującą postać wycofanego poczciwca Reda – tym bardziej efektowną, że skrajnie kontrastującą z rolą psychopaty w horrorze Jordana Peele’a.
KW: No, tośmy się pospierali… Pokłócili wręcz! Ale chyba naprawdę nie ma za co „Trzech billboardów” krytykować, nie wchodząc w tryb szukania wad na siłę. Kapitalne kino, któremu życzę jak najlepiej w rozdaniu oscarowym, a wszystkich zachęcam, by dołączyli film Martina McDonagha do listy tytułów, które w tym roku bezwzględnie trzeba zobaczyć.

Nie wiem. Na siebie trudno patrzeć obiektywnie.
To jest dość dziwna rzecz - bo np. skrytykuję książkę, jeśli uważam ja za kiepską i jeśli autor bądź jego krewni i znajomi będą się irytować, trudno. Ale przy tych kwestiach mi się jakaś autocenzura włącza - zaraz mam ochotę dodawać, że w sumie to ja przeciw nic nie mam itp. itd.
Nie lubię przerośniętej poprawności politycznej. Zawsze było tak, że ogół miał jakieś poglądy i sposób życia, a ktoś się wyłamywał. I zwykle o tę własną drogę musiał zawalczyć. A teraz taka kultura łatwizny, głaskajmy się po główkach (no, może nie ostatnio, ostatnio przynajmniej w Polsce mamy "kulturę" skakania sobie do gardeł). Plus promowanie w mediach ludzi, którzy mają problemy psychiczne i np. poddają się szeregom operacji rozmaitych. Wątpię, żeby im to pomogło na dłuższą metę, bo od siebie się nie ucieknie, choćby się sobie i łuski wprawiło i ogon.
A do mnie ostatnio dotarło (wiem, mało to odkrywcze), że przecież geje też ludzie. Obejrzałam sobie na youtube wywiad z kobietą, która jest aseksualna i ona powiedziała, że gdy poszła na spotkanie osób nieheteronormatywnych, to ją stamtąd wyrzucono ze słowami "chorych ludzi tu nie chcemy", co mną wstrząsnęło, bo mi sie wydawało, że przecież powinni sie wspierać wzajmenie. Ale nie, widać hierarchie się tworzą. Parę dni później wspomniałam o tym koledze, który jest gejem, i on powiedział, że on się trzyma z dala od organizacji wszelkich i kółek, ale słyszał, że są tam podziały, animozje, ktoś tam nie lubi się z lesbijkami... Więc właśnie należy ich traktować równo - i jeśli ktoś jest pieniaczem, albo robi z siebie idiotę, albo domaga się uprzywilejowanego traktowania - to można wyrazić swoje zdanie na jego temat.
A tak szerzej - wspomnianego wyżej kolegę lubię, cieszę się, że jest szczęśliwy i życzę jemu oraz jego chłopakowi jak najlepiej. Ale cóż, w książkach za scenkami z udziałem dwóch facetów nie przepadam (już zwłaszcza, jak są pisane ckliwie), a wyrażony przez któregoś z kolegów redakcyjnych postulat, żeby w Gwiezdnych Wojnach rozwinął się romans Murzynka z pilotem mnie z deka przeraził. Wolałabym nie. (właściwie to ucieszyłby mnie dziki a namiętny ormans Rey z Kylo, ale na to już zuepłnie nie ma co liczyć ;P)
A tak przy okazji - pamiętam jakieś spory o Boyegę (akurat tutaj najbardziej szkodzi jego drewniane aktorstwo, ja po prostu nie wierzę, że nie było kogoś lepszego na jego miejsce, Adam Driver nie miał w pierwszej części bardzo dużo do zagrania, a jednak przykuł uwagę, nie dziwi mnie, że facet robi karierę największą chyba z tej młodej obsady) - a mnie np. w drugiej części jednak uderzyło, że mu przydali niebiałą dziewczynę, która sie w nim podkochuje. Znaczy dziewuszka fajna, chodzi mi, że tutaj jakoś wyszło szydło z worka, że cała ta poprawność na siłę była, a nie wypływała z normalnego traktowania postaci i aktorów.