100 najlepszych filmów XXI wiekuEsensja100 najlepszych filmów XXI wiekuEwa Drab Przejmujący dramat Asghara Farhadiego zdobył Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie, a potem zgarnął Oscara. To doskonały dowód na to, że kino ma uniwersalny język, który potrafi dotykać emocjonalnie niezależnie od korzeni kulturowych i geograficznych odbiorcy. Podobnie jak w poprzednim filmie Farhadiego – „Co wiesz o Elly?” – tak w „Rozstaniu” kameralna historia rodzinna funkcjonuje jako odzwierciedlenie problemów i podziałów społeczeństwa irańskiego. Separacja małżonków spowodowana niechęcią męża do wyjazdu z Iranu pociąga za sobą liczne wydarzenia, które prowadzą do pogłębiającej się wrogości na łonie rodziny. Niepotrzebne sekrety, niedomówienia i lęki sprawiają, że nikt nie może efektywnie porozumieć się z bliźnim. Wszystko ma dwie strony – oficjalną, wystawianą na widok publiczny oraz nieformalną, prywatną, pokazywaną jedynie najbliższym, jeśli nie pozostawioną nietkniętą w głębi duszy jednostki. Farhadi ma na planie fantastycznych aktorów, którzy ukazują w najmniejszym detalu wszystkie ukrywane i uzewnętrzniane emocje, żeby za pomocą aktorskiego ascetyzmu zbudować postaci wiarygodne i nieobojętne publiczności. Chociaż film ma ścisły związek z tłem społecznym Iranu, odwołuje się do wartości i pojęć znanych na całym świecie. Z tego powodu „Rozstanie” pozostawia zadrę w pamięci niezależnie od pochodzenia i światopoglądu widza. ![]()
Wyszukaj / Kup 9. Manchester by the Sea (2016, reż. Kenneth Lonergan) Kamil Witek Pięknie powolny, lecz wyrazisty i nienużący dramat. Casey Affleck gra tu niejakiego Lee, pozornie cichego, lecz wybuchowego dozorcę w jednym z bostońskich budynków. Nie jest to jednak opowieść o żywocie złotej rączki wśród amerykańskiego blokowiska. Lee zmuszony jest wrócić do rodzinnego Manchesteru z powodu śmierci brata. Zorganizować pogrzeb, dopełnić formalności. A także zmierzyć się z duchami przeszłości, które kiedyś wypędziły go z rodzinnych stron. Mrucząca i zamknięta w sobie postać Afflecka na każdym kroku cierpi. Jego wypalenie życiem bije przez ekran. Każdy dzień smakuje tak samo: słowa są wypowiadane od niechcenia, codzienność to sączone samotnie piwo i towarzyszący mu oglądany z otępieniem mecz. Świetnie dopasowana do emploi aktora rola wybrzmiewa tu z podwójną siłą. Tym bardziej, że reżyser Kenneth Lonergan fabularne wątki rozbija na dwie ścieżki. W retrospekcjach poznajemy diametralnie innego Lee – mężczyznę cieszącego się życiem i rodzinną duszę towarzystwa. Odkrycie zdarzeń sprzed lat nie będzie w „Manchester by the Sea” jednak celem samym w sobie. To raczej obrazek złamanego człowieka z przeszłością ciągnącą się za nim w nieskończoność. Bo wśród rodzajów bólu i wyrzutów sumienia są też takie, które niczym i nigdy nie da się uciszyć. Konrad Wągrowski Damien Chazelle kocha jazz i ukazuje to już w kolejnym filmie. O ile jednak „Whiplash” w pewnym sensie pokazywał mroczną stronę tego uczucia – jego moc destrukcyjną, jego obsesyjne oblicze, to już uroczy „La La Land” to zupełnie inna sytuacja – miłość do jazzu jest uczuciem czystym, szczerym, pogodnym, choć nie pozbawionym odrobiny nostalgicznej zadumy. No dobrze, ale o czym właściwie jest film? Najlepiej obrazują to chyba słowa jednej z piosenek: „Here’s to the dreamers” – „Wypijmy za marzycieli!”. Ona i on. Ona, imieniem Mia (Emma Stone), pragnie zostać aktorką, chodzi na kolejne castingi, na których zawsze słyszy na początku swego występu: „Dziękujemy, to nam wystarczy”. On, Sebastian, to muzyk jazzowy, którego życia zmusza do grania „Merry Christmas Everyone” i „Jingle Bells” do kotleta, ale marzy o założeniu własnego klubu jazzowego, w którym będzie promował taką muzykę, jaką naprawdę kocha. Spotkają się, pokochają, ale ich związek będzie musiał przechodzić ciężkie próby – właśnie na skutek perypetii związanych z pragnieniami realizacji swych marzeń i pojawiających się konieczności osobistych poświęceń i trudnych kompromisów. Historia miłosna w „La La Land” jest prosta, ale nie banalna – z pewnością duża w tym zasługa obojga odtwórców głównych ról. Cóż, o tym, że między Emmą Stone i Ryanem Goslingiem jest chemia wiemy co najmniej od czasów „Crazy, Stupid, Love” i Chazelle potrafi to znakomicie wykorzystać. Ale udaje mu się też uniknąć banału, w dużej mierze dzięki znakomitemu, przejmującemu finałowi, w którym ogląda alternatywne wersje losów bohaterów. Dawno nie było musicalu tak udanego, lekkiego, sprawnie zrealizowanego, a jednocześnie niegłupiego i przy tym naprawdę urzekającego. Ewa Drab Dwudziesty pierwszy odcinek przygód Bonda ma niebagatelne znaczenie dla serii. To punkt zwrotny w karierze agenta Jej Królewskiej Mości: konwencja została zmieniona o 180 stopni, a główna rola przypadła w udziale Danielowi Craigowi, który bardziej przypomina bezkompromisowego twardziela niż czarującego amanta. Wprowadzono więcej akcji na poważnie, dramatycznych wątków, Bond zyskał na osobowości i dylematach moralnych. Chociaż fani przewidywali katastrofę, „Casino Royale” zaskoczyło niebywale pozytywnie, stając się jednym z najlepszych filmów o Bondzie w historii (a w naszym głosowaniu nawet najlepszym). To również ostatni film oparty na książce Iana Fleminga, tym razem znów bardzo wiele czerpiący z jej treści, ale mądrze dostosowując ją do nowych czasów. Bond znajduje się dopiero na początku swojej drogi w MI6. Rozpoczyna śledztwo związane z bankierem przestępców – demonicznym LeChiffre′em. Czarny charakter organizuje rozgrywki karciane w kasynie w Czarnogórze, aby odbić sobie duże straty finansowe i spłacić niebezpiecznych klientów. Bond, z pomocą wysłanniczki skarbu państwa Vesper Lynd, ma za zadanie wygrać z bankierem. Ale sprawy komplikują ciągłe zamachy na życie agenta i uczucie rodzące się między nim a niezwykle inteligentną Vesper. W „Casino Royale” wszystko dawkuje się w idealnych ilościach: widowiskowe sceny akcji (parkur, krwawa bijatyka w hotelu w Czarnogórze, zawalający się budynek w Wenecji), intrygi i błyskotliwe one-linery oraz wątek romansowy. Chyba nikt nie przypuszczał, że Bond z powodzeniem może podchodzić do spraw emocjonalnie i nadal obijać pyski najgorszym zakapiorom kina. Ten mądry i efektowny restart serii zasłużył niegdyś w naszym głosowaniu na miano najlepszego Bonda nie w historii, a obecnie na pierwszą dziesiątkę najlepszych filmów XXI wieku. Konrad Wągrowski „Toy Story 3” to z pewnością godne zwieńczenie wspaniałej trylogii. Pixar w najlepszym wydaniu: rewelacyjna animacja, inteligentny humor, mnóstwo akcji i dużo wzruszeń. I choć lęk przed przemijaniem oraz tęsknota za bliskimi dotyczą tutaj „tylko” zabawek, są ukazane przejmująco. Bardzo się cieszę, że Pixar ostatecznie zrezygnował z pierwszej wersji scenariusza, prostej przygodowej opowieści, w której zabawki mają ratować wywiezionego do bliskowschodniej fabryki Buzza. Co oczywiście nie znaczy, że nie miałbym ochoty i takiego filmu obejrzeć – na pewno byłby ciekawy, zabawny i z przesłaniem. Ale powiedzmy sobie szczerze – w epopei o zabawkach od tematu dorastania ich właścicieli nie da się uciec. I bardzo dobrze, że Pixar nie próbuje tego robić, ale raźno chwyta byka za rogi. Film zahacza też o tematy zupełnie dorosłe: mamy tu totalitarną władzę misia, udającego dobrodusznego ojczulka (kto na jego widok pomyślał o Stalinie, ręka do góry), a także przerażająco ukazane zniszczenie psychiki, które dokonuje się za sprawą poczucia odrzucenia. Oczywiście nie mogło zabraknąć scen dynamicznej akcji (ucieczka z więzienia… to jest, przedszkola) i nawiązań do popkultury. Mamy zatem sceny rodem z westernu, Supermana, horroru i „Gwiezdnych wojen” (upadek Imperatora). Ale „Toy Story 3” to przede wszystkim film o nierozerwalnych więzach przyjaźni i o nieuchronności przemijania. To właśnie dlatego triquel popularnej serii o zabawkach autentycznie wzrusza. Zwłaszcza dorosłych. Po wielkim dynamicznym finale, godnym trzeciej części wspaniałej sagi następuje wyciszenie i refleksja w ostatniej, pięknie podsumowującej (chyba też domykającej) całą trylogię scenie. Bardzo mądrej, bardzo pięknej, i bardzo, bardzo wzruszającej. Dzieciom się spodoba, a dorosłym po prostu musi zakręcić się w oku łezka. Niejedna – i nie ma się co ich wstydzić. Bo przecież nie płaczemy w ostatniej scenie, gdy Andy przekazuje na zawsze swe ukochane zabawki małej dziewczynce nad losem tych zabawek. Płaczemy nad samymi sobą, nad własnym na zawsze już przecież utraconym dzieciństwem. Dorota Chrobak i Łukasz Kustrzyński Określa się film del Toro jako fantasy (ba, horror nawet!), ale nie ma tu za grosz fantastyki. Jest za to ciekawie pokazana reakcja dziecka na okrucieństwo wojny, na zagubienie się w niezrozumiałym świecie dorosłych, w którym czasami trzeba paktować ze złym, by przeżyć. Matka dziewczynki oddaje się pod opiekę sadystycznego kapitana. Nie z miłości, a dla ochrony córki i nienarodzonego jeszcze dziecka. – Dlaczego? – pyta Ofelia. – Odjedźmy stąd – prosi. Nie mogąc uciec od zła w świecie rzeczywistym, wkracza w świat własny, wymyślony, bajkowy, fantastyczny. Dobry? Do końca raczej nie. Świat fantasy, choć okaże się spełnieniem dziecięcych snów zaludnionych wróżkami, faunami, wiecznymi drzewami skrywającymi tajemnicę, jest jakimś fantastycznym, krzywym odbiciem świata rzeczywistego, z całym bogactwem okrucieństwa, strachu, bólu i śmierci. Recenzje „Labiryntu Fauna” Guillermo del Toro skupiają się głównie na warstwie wizualnej filmu albo podkreślają jego brutalność i aspekt polityczny. Całkowicie zaś pomijają fakt, że „Labirynt” to niezwykle wnikliwy, niemal filozoficzny wywód o roli mitów i baśni w kulturze europejskiej. Na przykładzie małej dziewczynki i trójki dorosłych z jej otoczenia, del Toro pokazuje jak wygląda realny wpływ bajek na nasze życie i jakie konsekwencje niesie ze sobą fakt, że przestajemy w nie wierzyć. Ludzie którzy przestają wierzyć w bajki, stają się istotami dysfunkcyjnymi, zarówno w prywatnym, osobistym wymiarze, jak i w szerszym, społecznym kontekście. Del Toro świetnie pokazuje to na przykładzie matki i ojczyma Ofelii. Ona zapewne kiedyś boleśnie przekonała się o tym, że „życie to nie bajka”, dlatego teraz z zasady nie wierzy w jakiekolwiek „elementy baśniowe”. W efekcie jest bezwładną, pozbawioną nadziei kobietą, która na dobrą sprawę własnoręcznie dopisuje do swego losu nieszczęśliwe zakończenia. On z kolei puste miejsce po bajkach wypełnia, tworząc swoją własną mitologię. Stokroć straszniejszą od najokrutniejszych baśni. Wierzyć w bajki – źle, nie wierzyć – też niedobrze. Czy zatem z tej beznadziejnej sytuacji jest jakieś wyjście? Del Toro wydaje się mówić, że tak. Nie przypadkiem kluczową postacią filmu czyni Mercedes, gospodynię w domu rodziców Ofelii. Mercedes również jest osobą, która przestała wierzyć w bajki, ale nie zapomniała o tym, co w nich najistotniejsze: że jest różnica między złem i dobrem, w życiu należy stać po stronie tego drugiego, a w razie potrzeby trzeba o nie walczyć. Nie wiara w baśnie, ale wiara w ich sens daje tej drobnej kobiecie niemal nadludzką siłę. I ona wie, że w życiu może i powinno być dobrze, więc po prostu robi co trzeba, by ten cel osiągnąć. Czym jeszcze jest „Labirynt Fauna"? Spojrzeniem na świat, który przemija, sugestywną analizą dorastania, wpadania w zębate koła socjalizacji (nie zawsze dobrej i słusznej), w końcu banalnym stwierdzeniem, że tylko jako dzieci jesteśmy w pełni niewinni, niezdolni do złego, czyści. I może jeszcze przewrotnym zapewnieniem, że tylko w dzieciństwie mamy na tyle dużo siły, by odrzucić świat rzeczywisty, i na jego miejscu budować coś z gruntu wspanialszego, lepszego, bez skazy. Na obraz i podobieństwo dziecka. W jednej ze scen matka Ofelii w napadzie złości wykrzykuje do córki, że magia nie istnieje. Może i rzeczywiście. Ale jedno jest pewne – nieistnienie magii nie uprawnia do jej negowania. ![]()
Wyszukaj / Kup 4. Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii (2015, reż. Robert Eggers) Jarosław Loretz Jak sami twórcy zaznaczają, opowieść została oparta na rozlicznych ludowych podaniach, baśniach, historycznych zapiskach, dziennikach, pamiętnikach i sądowych aktach. Ba! Nawet dialogi zostały zaczerpnięte z tych źródeł! A ponieważ znalazły się tu mroczne, magiczne moce, a także dwuznaczne odniesienia seksualne i przemoc wobec dzieci, tłumaczenie „folktale” jako „bajka” – mimo że pozornie poprawne – jest więc bez sensu, zwłaszcza jeśli dystrybuuje się „Czarownicę” jako horror… Ale „Czarownica” nie do końca jest horrorem. Tak naprawdę jest to rasowy dramat osadzony w realiach pierwszej połowy XVII wieku, sukcesywnie wzbogacany o coraz bardziej namacalne elementy nadprzyrodzone. Nie ma tu praktycznie żadnych klasycznych straszaków, nie ma chlapiącej na prawo i lewo krwi, nie ma rzucających się do gardeł bestii. Groza narasta stopniowo, malutkimi kroczkami, kawałek po kawałku mrocząc obraz i wbijając kolejne igiełki w trzewia, budując wielki, posępny gmach, który w całej swej budzącej dreszcze okazałości można dojrzeć dopiero na sam koniec, dosłownie na kilka minut przed końcowymi napisami. Ale żeby tego doświadczyć, trzeba odbyć seans wieczorem, w ciszy i skupieniu, bez wyczekiwania na jump sceny czy wykrzywione pyski stworów. Trzeba też dać się wciągnąć w intrygę i postawić w sytuacji bohaterów. Opowieść jest poprowadzona w sposób bardzo stonowany i elegancki, co pozwala widzowi na wsiąknięcie w problemy sportretowanej rodziny i zmianę optyki, umożliwiającą poczucie całkowitej izolacji – nie tylko od świata, od zostawionej w Europie cywilizacji i od jej lokalnej, prymitywnej namiastki, ale i od Boga. Ciemna ściana lasu przytłacza, odbierając kawałek po kawałku wiarę nie tylko swoją bliskością i złowieszczością, ale i byciem trudną do przebycia barierą, odgraniczającą gospodarstwo od kościoła i od religijnej posługi. Twórcom – między innymi dzięki świetnej, bardzo realistycznej scenografii, odtwarzającej po najdrobniejszy guzik dawne realia – udała się rzecz niesamowita, czyli oddanie grozy tamtej rzeczywistości. Grozy wynikającej z atawistycznego zabobonu, podsycanego religijną pożywką. Grozy zaludniającej świat czarownicami i rodzącej prostą, brutalną magię. Grozy prowadzącej prostą jak strzała drogą do polowań na czarownice. Do kompletu dochodzą ponure, utrzymane w sepii i szarościach zdjęcia, przez które tym mocniej kłuje w oczy czerwona peleryna wiedźmy. Nie sposób tez zapomnieć o oszczędnej, wręcz surowej muzyce z fenomenalnym, stawiającym włosy na skórze kawałkiem chóralnym. Wszystko to jednak blednie przy uświadomieniu sobie, jak dalece film odbiega od aktualnych standardów hollywoodzkiego kina. Nie dość bowiem, że mamy tu jednoznaczną sugestię losu niemowlęcia, że mamy też krążącą na golasa starą wiedźmę (chylę głowę przed aktorką, która się na to zdecydowała – notabene aktorką o odpowiednim imieniu i nazwisku do tej roli, Bathshebą Garnett), to jeszcze mamy czytelną seksualną fascynację młodszego brata starszą siostrą oraz wyczuwalną erotykę spotkania z wiedźmą w lesie. No i ten słodki, delikatny szept Złego… „Czarownica” jest filmem tylko pozornie prostym i jasnym, a kwestia osobowego zła wcale nie jest tak oczywista, jak by się niektórym zdawało. Nawet jeśli założyć, że im bardziej religijna społeczność, tym bardziej namacalny Szatan. ![]()
Wyszukaj / Kup 3. W głowie się nie mieści (2015, reż. Pete Docter, Ronaldo Del Carmen) Michał Kubalski Wprawdzie nowy film Disneya/Pixara został trafnie memowo podsumowany jako „what if feelings have feelings”, ale „W głowie się nie mieści” to bardzo ładny, wzruszający i sprawnie zrobiony obraz. I całkiem mądry w wymowie. Film bardzo zgrabnie porusza kwestię, która niekoniecznie przebiła się jeszcze jednoznacznie w naszej kulturze – żadne emocje nie są nienaturalne, niewłaściwe czy – ogólnie ujmując – złe. Spychanie emocji uważanych za „złe” w głąb, w podświadomość czy w niepamięć nie daje niczego dobrego, a może doprowadzić do zaniku empatii i zdolności wyrażania uczuć w ogóle. Nie tylko Radość jest ważna, natomiast Smutek nie musi być źródłem negatywnych wspomnień (pięknym podsumowaniem tego jest pojawienie się różnokolorowych wspomnień – słodko-gorzkich, smutno-radosnych). Wędrówka Radości i Smutku po przepastnych archiwach Pamięci Długotrwałej, lękach Podświadomości i krainie Wyobraźni daje możliwość prostego, lecz nie prostackiego przekazania widzom tej prawdy. I wskazania wartości rozmowy z bliskimi o uczuciach. „W głowie się nie mieści” nienachalnie porusza również inne niż funkcjonowanie umysłu kwestie – wszak trudno nie uznać, że to kryzys ekonomiczny zmusza rodziców Riley do przeprowadzki za pracą. Także konieczność „dopasowania się” do nowego otoczenia, nowej klasy nie jest ukazana jako coś niewartego uwagi, wręcz przeciwnie! Każde dziecko, które przeszło lub przechodzi taką dużą zmianę odnajdzie w sytuacji Riley wiele znajomych detali. Rozpozna siebie w dziewczynce, którą ogarnia strach przed nieznanymi współuczniami czy złość na rodziców, którzy tę zmianę sprezentowali, która podejmuje nieadekwatne nieraz i chybione próby przekazania swych uczuć bliskim i przyjaciołom. A ten czerwony przycisk z napisem „DOJRZEWANIE"? To na pewno nic ważnego. Karol Kućmierz Skomplikowana fabuła pełna zakrętów i zaułków została przedstawiona we fragmentarycznej strukturze, przeskakującej po osi czasu od rozpraw sądowych do relacjonowanych wydarzeń i różnych punktów widzenia. Zapierające dech tempo dialogów narzucone w pierwszej scenie zostaje utrzymane przez cały film (Fincher polecił aktorom szybkie mówienie, żeby zmieścić cały długi scenariusz w wymaganym czasie trwania). Bohaterowie wypowiadają duże ilości tekstu – pełnego zgrabnych wyrażeń, zabawnych, inteligentnych puent i chwytliwych metafor. Dzięki temu wszystkie sceny iskrzą i przykuwają uwagę, czyniąc nawet statyczne sekwencje z sali sądowej elektryzującymi. Scenarzysta Aaron Sorkin okazał się idealnym partnerem dla Finchera – niewiarygodnie dobre dialogi otrzymały fascynującą oprawę wizualną. W tak „przegadanym” filmie najtrudniejsze zadanie spoczęło na barkach obsady skompletowanej z obiecujących, młodych aktorów. Jesse Eisenberg pokazał pełnię swoich umiejętności w pełnej detali kreacji Zuckenberga: z jednej strony diabelnie inteligentnego programisty, który potrafi przerobić pomysł w przystępny kod, z drugiej – złośliwego frustrata, egocentryka, mającego problemy z porozumieniem się z innymi. Justin Timberlake jest niemal równie dobry jako założyciel Napstera, Sean Parker, Andrew Garfield gra jedyną sympatyczną postać – Eduardo Saverina, naiwnego, początkującego przedsiębiorcę, dającego się wyrugować z interesu przez najlepszego przyjaciela. Pod względem formalnym „The Social Network” to bezpośredni potomek „Zodiaka”. Oszczędny, dopracowany w szczegółach styl wizualny rzadko zwraca na siebie uwagę wirtuozerią, jednak jest niezwykle efektywny i funkcjonalny. Większość akcji dzieje się zamkniętych pomieszczeniach oświetlanych jedynie blaskiem monitora, salach sądowych czy klubach. Mimo to reżyser wraz z operatorem Jeffem Cronenwethem znaleźli sposób na pokazanie ich w atrakcyjny i ciekawy sposób, poprzez pomysłowe ustawienia i jazdy kamery, oświetlenie oraz montaż. Film zrobiony jest po prostu perfekcyjnie i żadne ujęcie nie jest w nim zmarnowane. Ideologicznie „The Social Network” nie opowiada się po żadnej ze stron. Fincher przedstawia wydarzenia z dystansu i z różnych punktów widzenia, nie doprowadza także do ewidentnej konkluzji. Reżyser nie próbuje także podporządkować filmu socjologicznej refleksji na temat natury Facebooka i zmian, które zainicjował. Stanowi ona raczej dostrzegalny tu i ówdzie element tła, subtelnie wskazujący zachodzące procesy. Jest to przede wszystkim film o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, o naturze komunikacji, przy okazji także o technologii. Pozostawia nas z paradoksem, w którym aspołeczna jednostka dokonuje istotnego kroku w budowaniu wirtualnej społeczności, a elitarny, studencki serwis, będący odpowiedzią na ekskluzywne kluby, staje się ogólnoświatową siecią dla wszystkich. Fincher umieścił te fascynujące sprzeczności w wielowarstwowym, nowoczesnym filmie, unaoczniając klimat rzeczywistości, w której żyjemy. ![]()
Wyszukaj / Kup 1. Mad Max: Na drodze gniewu (2015, reż. George Miller) Gabriel Krawczyk i Grzegorz Fortuna Mad Max: Na drodze gniewu to kpina z domorosłych recenzentów, środkowy palec wystawiony geriatrom i filmowy odpowiednik rytualnego tańca wykonanego w świątyni steampunku. Dawno po nuklearnej zagładzie, gdy krajobraz zaczyna się i kończy na rozciągającej się po horyzont pustyni, a jedyną pozostałością po lepszych czasach jest krążący wokół Ziemi satelita; w świecie, w którym roślinność zanikła, wypalają się także uczucia. Ludzie popadają w szaleństwo. Jedni mianują się bogami. Inni, osłabieni i spragnieni, nie mając innego wyboru, składają tamtym daninę. Jeszcze inni, zniszczeni przez ekologiczną katastrofę, bardziej niż ludzi przypominają półżywych zombie. Są jeszcze dezerterzy ze społeczeństwa i wymiaru moralności: połamani osobistymi tragediami lub spragnieni odkupienia samotni mściciele. W tej postapokaliptycznej galerii osobliwości hierarchia potrzeb siłą rzeczy musi różnić się od naszej. Gdy ropa i woda decydują o przeżyciu, wówczas ryk samochodowych silników przypomina Litanię do Wszystkich Świętych, kierownica pełni funkcję magicznego artefaktu, a osiem cylindrów pod maską staje się ołtarzem dla zmotoryzowanych. Nietrudno odgadnąć, że nabożeństwem na cześć samochodowego Boga będzie pościg. Tutaj celebra ta rozciągnięta jest do niemal dwóch godzin seansu. Tak, Mad Max: Na drodze gniewu to kino niemal religijnej ekstazy, film z innego wymiaru. „Na drodze gniewu” to ponad 200-krotnie droższe od pierwszego „Mad Maxa”, fetyszyzujące kostiumy i scenografię, bezczelnie ostentacyjne, świadomie pulpowe, a równocześnie jakby wyjęte z galerii abject artu steampunkowe porno rodem z lat 70… które w dzisiejszej skali również zachwyca! Travellingi po pustynnych bezdrożach przypominają o pierwowzorze z Melem Gibsonem w roli głównej. Klatkażowe przyspieszenia ruchu wzmagają już i tak wszechobecne szaleństwo. Inwencja wizualna nie zna u Millera granic. Piruety kamery raz podporządkowane kotłom wyjętym z Requiem Verdiego, innym razem samobójczej choreografii kaskaderów, a jeszcze kiedy indziej eksplozjom stuningowanych rzęchów – zbliżają film do groteskowego teledysku obrazującego karykaturę wojny, obmyśloną chyba w psychiatryku dla emerytowanych filmowców. Wśród 2700. cięć montażowych, obok freak show sparaliżowanych karłów i rozrośniętych dziwadeł, obok wszystkich tych wizualnych fajerwerków, istnieją bohaterowie, których nietrudno zrozumieć, a więc i którym nietrudno kibicować. Poszukiwanie odkupienia przez, nie bójmy się tego tytułu, Pierwszą Heroinę XXI wieku, Furiosę (Charlize Theron) i pomagającego jej mrukliwego Maxa (Tom Hardy), również walczącego z demonami przeszłości, pięknie tonuje całą tę opowieść. Stanowi ona wolną od stereotypu pochwałę kobiecej wytrwałości i solidarności, a przy tym głośny pean na cześć życia. Mad Max oddziałuje bowiem z emocjonalną prostotą i intensywnością westernowej alegorii, uniwersalnej w każdym zakątku świata. Charakterologiczne figury, które mają jednak w sobie szeroki margines niedopowiedzenia, relacje oparte jedynie na spojrzeniach i – niemal czułych – gestach potwierdzają, że „Mad Max” to jedna z tych przypowieści o walce dobra z niesprawiedliwością, które można opowiadać w nieskończoność. Nie znajdziecie w ostatnich latach w kinach nic lepszego od czwartego „Mad Maxa”. I nie chodzi nawet o fantastyczny scenariusz z rewelacyjnymi, zdawkowymi dialogami. Nie chodzi o Charlize Theron, która wciela się w być może najciekawszą heroinę kina akcji od czasów młodej Ellen Ripley. Nie chodzi wreszcie o fakt, że karkołomny, diabelnie efektowny, niewyobrażalnie skomplikowany pod względem kaskaderskim pościg wypełnia jakieś dwie trzecie filmu. Chodzi o George′a Millera, który kręci ten film tak, jakbyśmy ciągle mieli koniec lat siedemdziesiątych, jakby reaganomatografia nigdy nie powstała, dyktat PG-13 nigdy nie nadszedł, a zyski się nie liczyły. Mamy dziwne wrażenie, że siedemdziesięcioletni dzisiaj Miller, nauczony porażką części trzeciej, zrozumiał, że do hollywoodzkich producentów można podchodzić tylko z naładowaną dwururką, wziął te sto pięćdziesiąt milionów, zakasał rękawy i udał się na szaloną podróż po pustyni. Efektem jest bezwstydnie kampowa i bezczelnie dzika opera gwałtu i przemocy, w której znalazło się jednak sporo miejsca na liryzm. Wspaniały, wspaniały film – według nas najlepszy w XXI wieku. ![]() |
Witold Pyrkosz nadawał się do roli nieuczciwego kasjera bankowego Zenona Kruka idealnie! Gra bohatera, który nie rzuca się w oczy, więc tym samym nie wzbudza żadnych podejrzeń. A przynajmniej tak mu się wydaje. Jego wewnętrzny spokój pewnego dnia pryska jednak jak bańka mydlana… Historię wymyśloną przez Feliksa Falka wyreżyserował inny mistrz – Ryszard Bugajski. A jej tytuł brzmi tak niewinnie: „Kiedy się ze mną podzielisz?”
więcej »Drogi potencjalny twórco, pamiętaj, żeby na filmowy plan nie zapraszać zbyt krzepkich aktorów. W końcu scenografia przyda się jeszcze w kontynuacjach, a budżet rzadko kiedy jest z gumy.
więcej »Wyreżyserowana przez Ireneusza Kanickiego „Toccata” autorstwa Macieja Z.(enona) Bordowicza to jeden z najbardziej tajemniczych spektakli Teatru Sensacji „Kobra”. Dość powiedzieć, że po ponad półwieczu od jego powstania wciąż nie sposób odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie, czy do jej emisji we wrześniu 1971 roku rzeczywiście doszło. Cieniem na przedstawieniu kładą się również późniejsze tragiczne losy reżysera i jego nie do końca wyjaśniona śmierć.
więcej »Dekoracje waść niszczysz!
— Jarosław Loretz
Ten człowiek jeszcze oddycha!
— Jarosław Loretz
Dama przed podróżą
— Jarosław Loretz
Dama w podróży
— Jarosław Loretz
Wymarzony kochanek
— Jarosław Loretz
Spaleni słońcem
— Jarosław Loretz
Dymek w lesie
— Jarosław Loretz
Beczka bezpieczeństwa
— Jarosław Loretz
Pomsta na ufokach
— Jarosław Loretz
Zupa jednak wyszła za słona
— Jarosław Loretz
Do sedna: Richard Kelly. Donnie Darko
— Marcin Knyszyński
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Trzecia setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów animowanych wszech czasów
— Esensja
50 najlepszych polskich filmów wszech czasów
— Esensja
50 najlepszych polskich powieści fantastycznych
— Esensja
50 najlepszych filmów o miłości
— Esensja
50 płyt na 50-lecie polskiego rocka
— Esensja
100 najlepszych filmów grozy wszech czasów
— Esensja
10 najlepszych polskich zbiorów opowiadań fantastycznych
— Jakub Gałka, Agnieszka Szady, Konrad Wągrowski
Kobieta na szczycie
— Konrad Wągrowski
Śladami Hitchcocka
— Konrad Wągrowski
Tak bardzo chciałbym (po)zostać kumplem twym
— Konrad Wągrowski
Remanent filmowy 2022: „Idiota” za kratkami
— Sebastian Chosiński
Rejs
— Konrad Wągrowski
Rewolucja jest jak rower
— Marcin Knyszyński
Devs: Odc. 8. Wyzwanie rzucone Bogu
— Marcin Mroziuk
Devs: Odc. 7. To, co nieuniknione
— Marcin Mroziuk
Devs: Odc. 6. Trudne nocne rozmowy
— Marcin Mroziuk
Devs: Odc. 5. Różne punkty na osi czasu
— Marcin Mroziuk
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
Do kina marsz: Marzec 2020
— Esensja
Do kina marsz: Luty 2020
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
Do kina marsz: Styczeń 2020
— Esensja
Do kina marsz: Grudzień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Listopad 2019
— Esensja
Do kina marsz: Październik 2019
— Esensja
Do kina marsz: Wrzesień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Sierpień 2019
— Esensja
Za to "wariactwo" kocham Esensję, choć zbacza coraz częściej w politykę. Dzięki zrobieniu Mad Maxa numero uno jeszcze długo z Wami zostanę. Dzięki za Wasze wysiłki (nawet p. Dobremu, którego poglądów nie trawię).