100 najlepszych filmów XXI wiekuEsensja100 najlepszych filmów XXI wieku![]()
Wyszukaj / Kup 80. Władca Pierścieni: Dwie Wieże (2002, reż. Peter Jackson) Różne szkoły różnie traktują środkowe części trylogii: jedna mówi o nich jako o wypełniaczach fabuły, druga wskazuje casus „Imperium kontratakuje”, które wprowadzało nowe i rozwijało stare wątki, i pozostawiało bohaterów w dramatycznym zawieszeniu. Peter Jackson poszedł jeszcze inną drogą – skupił się na postaciach, nie wydarzeniach. „Dwie Wieże” to bodaj najbardziej liryczna część tryptyku, w której więcej rozgrywa się w dialogach niż w wydarzeniach. Poznajemy dokładniej rozterki zarówno Aragorna, jak i Frodo, dostrzegamy nieco podobny tragizm losów tak ciężko doświadczonego Theodena jak i oślizgłego, zdradzieckiego Golluma. A na deser dostajemy widowiskową bitwę, tyleż mniej widowiskową od starcia na polach Pelennoru w finałowym „Powrocie Króla”, co i mniej przytłaczającą. Nie bez znaczenie jest też fakt, że to w tej części ujrzeliśmy pełnię możliwości komputerowych czarodziejów. Przy znakomitym Drzewcu i, zwłaszcza, Gollumie przerażający Balrog okazał się tylko statyczną dekoracją… To perfekcyjne połączenie szczerych emocji i widowiskowości zadecydowało o pozycji środkowego filmu trylogii w naszym rankingu. Konrad Wągrowski „Pozwól mi wejść” to horror nawet nie tyle z podtekstem, co z jawnie narzucającą się interpretacją. Historia o dziewczynie-wampirze w gruncie rzeczy jest przejmującą opowieścią o samotności, odrzuceniu i poszukiwaniu zrozumienia i akceptacji. Akcja filmu toczy się w 1982 roku w osiedlu na przedmieściach Sztokholmu. Oscar jest 12-letnim chłopcem z rozbitej rodziny, nieśmiałym, wystraszonym, samotnym i wciąż upokarzanym przez rówieśników. Pewnym promyczkiem dla niego jest przybycie rówieśniczki, Eli, która wraz ze swym ojcem sprowadza się do jego bloku. Dziewczyna również wygląda na samotną, również sprawia wrażenie, jakby pragnęła, ale bała się kontaktu z innymi ludźmi. Co interesujące – na dwór wychodzi jedynie po zmroku, a dziwnym zbiegiem okoliczności spokojną dotychczas okolicą wstrząsają morderstwa połączone ze spuszczaniem z ofiar dużych ilości ich krwi… „Pozwól mi wejść” zbudowany jest na sugestiach i niedomówieniach. Z drobnych, mistrzowsko przedstawionych scen tworzymy sobie wizję bohaterów i otaczającego ich świata. Wystarczą kilkusekundowe sceny, abyśmy domyślili się, że zaganiana matka nie rozumie Oscara, a sympatyczny z pozoru ojciec jest alkoholikiem. W ten sposób ukazanych jest kilka dodatkowych postaci. Postaci, które tworzą przerażające tło dla tej opowieści grozy. Opowieści, w której najstraszniejsze wcale nie są wampiry, ale przygnębiający, ponury świat sztokholmskich przemieści, w którym nieszczęśliwi ludzie prowadzą swą smutną egzystencję. Wampiryzm jest tu nie – jak to zwykle w kinie bywało – alegorią seksualnego pożądania, lecz symbolem odrzucenia. Oscar, zraniony i nieszczęśliwy, garnie się do dziewczyny, bo jej krwawe potrzeby i nie mniej krwawe czyny są dla niego mniejszym złem niż koszmar, na jaki skazują go dorośli i rówieśnicy. Alfredson perfekcyjnie oddaje klimat takiego świata. Ale – gdy trzeba – reżyser potrafi też ukazać solidną scenę grozy, wcale nie stonowaną, krwawą, wyrazistą i porażającą. „Pozwól mi wejść” w pewnym sensie zachowuje strukturę otwartą, pozostawiającą pole do interpretacji dla widza. Kluczem wydaje się być postać tajemniczego „ojca” Eli. Kim jest? Prawdziwym ojcem? Opiekunem? A jeśli tym drugim – to co skłania go do poświęceń dla dziewczyny? A może on niegdyś był takim Oscarem, który wciąż spłaca swój dług wdzięczności? A jeśli tak – to czy motywacje Eli są na pewno szczere? Alfredson pokazał, że nadal można nakręcić film grozy odbiegający od sztampy, sugestywny, intrygujący, ale nie wymagający wcale wielkich nakładów. Daniel Markiewicz Najlepszy jak dotąd film, w którym maczał palce Alex Garland, scenarzysta m.in. „Nie opuszczaj mnie” i „28 dni później”, należy ocenić jako kapitalny – przynajmniej na tle współczesnego kina SF. Podobnie jak „Moon” udowadnia, że najważniejsze rzeczy w gatunku doskonale obywają się bez gigantycznych budżetów i rozbuchanych efektów specjalnych. „Ex machinę” można nawet określić mianem „manifestu samoograniczania”. Reżyser postawił na oszczędność w otoczeniu (akcja rozgrywa się w zaledwie paru pokojach), obsadzie, a nawet dialogach. Nie szczędził tylko idei, jakimi naszpikował swoje dzieło. Ale bez obaw – sporo z nich jest tu tylko zaznaczonych, największa praca odbywać ma się w głowie odbiorcy interpretującego minimalistyczne sceny. Większość z tych, które oddziałują najmocniej, jest do przesady statyczna, co jeszcze bardziej świadczy o klasie, z jaką film udało się zrealizować. Dla widzów, którzy lubią w kinie myśleć, pozycja obowiązkowa niezależnie od preferencji gatunkowych. Jarosław Robak Reżysera „Nie jestem twoim Murzynem”, mniej niż kwestia równych praw czy formalnych zakazów dyskryminacji, bardziej interesuje „duch Ameryki” – tak długo, jak Amerykanie nie dojdą z nim do ładu, tak długo „kwestia rasowa” wciąż będzie palącym problemem. Film przygląda się choćby wizerunkowi Afroamerykanów w kulturze masowej: m.in. zwraca uwagę na dwuznaczność hollywoodzkich ról Sidneya Poitiera, które rzekomo miały być dowodem otwartości i zmian w społeczeństwie, ale dla wielu czarnych oznaczały jedynie listek figowy i wtłoczenie w schematy, na które łaskawie pozwalała większość. Obnaża też hipokryzję białych – także tych liberalnych – elit, które często nie potrafiły zdobyć się na symboliczne gesty wsparcia dla prześladowanych mniejszości. Rewelacyjne są fragmenty telewizyjnego show Dicka Cavetta, gdy prowadzący program bez zająknięcia rzuca na wizji słowo „negro”. Które zresztą, zdaniem Baldwina, oznaczało nie prawdziwych ludzi, ale podszytą irracjonalnym lękiem fantazję, którą biała większość wytworzyła sobie na temat czarnych. Podobnie ciekawych, odświeżających, gorzkich, i wciąż niestety aktualnych spostrzeżeń jest w „Nie jestem twoim Murzynem” znacznie więcej – a sprawność, w jaki ten bogaty, głęboko humanistyczny przekaz pomieszczono w trwającym ledwie półtorej godziny filmie dokumentalnym, budzi wielki szacunek. Konrad Wągrowski Biała dziewczyna jedzie wraz ze swym chłopakiem z wizytą do swoich rodziców. Problem w tym, że ten chłopak jest czarny, a żyje już na tym świecie wystarczająco długo, by wiedzieć, że nawet dla najbardziej liberalnie nastawionych osób może to być problem. Obawy zdają się potęgować, gdy po przypadkowym zderzeniu z jeleniem lokalny policjant każe się bohaterowi wylegitymować – mimo tego, że to wcale nie on siedział za kierownicą. To już nie jest przewinienie „driving while being black”, to już „being a passenger while being black"… Ale po dotarciu do domu wszystko wygląda z początku okej – rodzicie są mili, komplementują Chrisa, wygląda, że go akceptują. Ale różne drobiazgi zaczynają budzić niepokój, otoczenie wydaje się kryć w sobie jakąś tajemnicę. I tak film z konwencji „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad” ewoluuje powoli w kierunku „Żon ze Stepford”, a potem kolejnych wcieleń kina grozy… Po seansie ciśnie się do głowy szeroka gamą interpretacji. Bo przecież nijak nie da się podsumować tego filmu prostym stwierdzeniem „biali to rasiści” (a tym tropem idzie w Polsce wielu recenzentów). Bowiem ten ich stosunek do czarnych daleko wykracza poza typową pogardę dla „niższej” rasy, czy też żal za utraconymi czasami niewolnictwa. W filmie stosunek bogatych białych ludzi do Afroamerykanów oscyluje między rasizmem i fascynacją. Bo przecież oni nie ukrywają podziwu dla czarnych – Jessego Owensa, Tigera Woodsa czy prezydenta Obamy. I są w tych zachwytach szczerzy! Gdyby rasą gardzili, nie byłoby całego programu „podmiany ciał”, bo kto chciałby żyć w ciele, którego nienawidzi? A jest w tym coś z podejścia Leni Riefenstahl, która przecież była nadworną reżyserką nazistów, ale w filmie o berlińskiej Olimpiadzie nie ukrywała fascynacji ciałami czarnych sportowców. Jest więc fascynacja, ale też chęć dominacji, układania świata według „białych” norm, strącenia czarnych do przewijającego się w filmie „The Sunken Place”. Marta Bałaga Po świetnie przyjętej „Scenie zbrodni” Joshua Oppenheimer ponownie ukazuje wciąż odczuwalne skutki krwawego przewrotu dokonanego przez indonezyjskie szwadrony śmierci w 1965-66 roku. Tym razem nie robi tego jednak samodzielnie – w „Scenie ciszy” towarzyszy bratu okrutnie zamordowanego człowieka, który postanawia zwrócić się do ludzi bezpośrednio odpowiedzialnych za jego śmierć. Wśród osób wymienionych w napisach końcowych zamiast nazwisk ekipy często widnieje jedno słowo – anonim. Już samo to uwidacznia jak drażliwe tematy porusza pochodzący z Teksasu reżyser. Dla wielu ludzi w Indonezji przetrwanie oznacza ciągłe przebywanie w otoczeniu dawnych katów, z których większość żyje w bogactwie i sprawuje państwowe urzędy, oznacza to więc także zmowę milczenia wokół wydarzeń z tamtych lat. Osoby, z którymi rozmawia przypominają Trzy mądre małpki – nie chcą słyszeć, nie chcą mówić i z całą pewnością nie chcą widzieć nic złego. To, że główny bohater jest… okulistą badającym wzrok zarówno ofiarom, jak i oprawcom wydaje się ponurym żartem. Oppenheimer, obcokrajowiec usiłujący zrozumieć nieznany kraj, tym razem zyskał pomocnika, który na własnej skórze doświadczył piętna tamtego okresu – okulistę Adiego, którego brat Ramli został zamordowany przez członków szwadronów śmierci jeszcze przed jego narodzinami stając się niejako symbolem okrucieństwa „rewolucjonistów”. W „Scenie ciszy” Adi ogląda nakręcone przez Oppenheimera materiały dotyczące jego brata, a następnie rusza do domów podstarzałych katów, by z nimi porozmawiać. Słuchając wciąż tych samych odpowiedzi i powtarzanych jak mantra usprawiedliwień zaczyna tracić cierpliwość. Jego dociekliwość szybko zmywa z twarzy uśmiechy – nagle „robi się późno”, rozmówcy wyrzucają filmowców z domu, odrywają przyczepione mikrofony. „Zadajesz głębsze pytania niż Joshua” – powie mu były dowódca jednego ze szwadronów. „To mi się nie podoba.” Warto zaznaczyć, że „Scena ciszy” to nie tylko film o katach, ale też o ofiarach, które żyjąc w ciągłym strachu przed piastującymi urzędy państwowe mordercami nie upominają się o sprawiedliwość i o rodzinach udających przed sobą nawzajem, że przeszłość ojców i dziadków jest im nieznana. Na równi wstrząsający ze „Sceną zbrodni” film wydaje się dzięki temu bardziej wzruszający i bardziej intymny. Sceny przedstawiające schorowanych rodziców Adiego, wciąż żyjących pośród morderców syna i wierzących, że ofiary zemszczą się dopiero na tamtym świecie, lub reakcje rodzin na rewelację, że zniedołężniały ojciec miał w zwyczaju pić krew swoich ofiar, by uchronić się przed szaleństwem to kino najwyższej próby. Jarosław Robak Zjawiskowy horror Guillermo del Toro udowadnia, że najlepsze filmy o duchach to filmy o smutku i tęsknocie; co więcej, to wcale nie nadprzyrodzone zjawy bywają w nich najstraszniejsze. Bo co może być większym koszmarem niż wojna? – w „Kręgosłupie diabła”, podobnie jak w późniejszym „Labiryncie Fauna” Meksykański reżyser znajduje swoich bohaterów w środku wojny domowej w Hiszpanii, w obu tych filmach pokazuje ją z punktu widzenia dzieci (w „Kręgosłupie diabła” – wychowanków pewnego sierocińca na prowincji). Placówka na odludziu budzi zainteresowanie frankistów (nie bez podstaw, prowadzący ośrodek wychowawcy wspierają republikanów); kryje ona jednak o wiele więcej tajemnic, niż wydaje się faszystom. Sierociniec filmowany jest przez del Toro niczym zamczysko, pełne mrocznych zaułków, cieni, pokoi i korytarzy, które – zwłaszcza w oczach dzieci, głównych przecież bohaterów tego filmu – zdają się układać w labirynt. Coś z gotyku, coś z realizmu magicznego – w filmie Meksykanina nadnaturalne nierozerwalnie splata się z tym, co rzeczywiste; jakby na potwierdzenie mieszanki niebezpieczeństwa i absurdu, dziedziniec budynku „zdobi” wbita w ziemię, niezdetonowana, ale wciąż grożąca wybuchem bomba. Nie ulega wątpliwości, że sympatie twórcy leżą po stronie antyfaszystów – co nie znaczy, że w „Kręgosłupie diabła” nie potrafi pokazać ich jako skomplikowane, pełne sprzeczności i rozmaitych motywacji postacie, a nie funduje im jedynie wyidealizowanych laurek (czym jednak trochę grzeszy późniejszy „Labirynt Fauna”). W filmie Del Toro zachwyca również opowiadanie o samych duchach – reżyser nie męczy widza jump-scare’ami, ostrożnie dawkuje to, co niewytłumaczalne. Co najważniejsze, duchy nie służą tu jako atrakcje z lunaparku, ale jako memento, przejmujące upomnienie o dawne krzywdy. Michał Chaciński Alfonso Cuaron osiągnął nieosiągalne. Nakręcił nie tylko prawdziwy, ale i mądry film dla nastolatków. Film o tym momencie w życiu, w którym człowiek zachłystuje się świeżo zdobytą dorosłością, myśli o sobie w kategoriach dorosłego człowieka, nie ma jeszcze żadnych zobowiązań i wreszcie może się bez żadnych wyjaśnień bawić. I w trakcie tej zabawy odkrywa o sobie, że wiek z nikogo nie robi dorosłego – że bez doświadczenia ciągle jest się gówniarzem – że dorosłość oznacza nie tylko wolność do robienia wszystkiego na co przyjdzie ochota, ale i odpowiedzialność za to, na co przyszła ochota. Odkrywa, że dorosłość to pułapka, ale drogi powrotnej nie ma. I wtedy podejmuje decyzję, czy chce dalej zostać gówniarzem, czy zrobi w dorosłości kolejny krok. W filmie Cuarona wszystkie te kwestie widać jak na dłoni, ale… po seansie. Nikt tutaj nie pakuje widzowi do głowy nauk. To też rzadkie w kinie dla i o młodych ludziach. Całość aż do podsumowania toczy się beztrosko – jedna długa impreza – i dopiero po fakcie wali w oczy nagłym uświadomieniem prawdy: koniec beztroski, wszystko ma swoje konsekwencje. Oczywiście tego, że bohaterowie przejdą jakieś przemiany można się było spodziewać po samej formule – etykietka kina drogi zobowiązuje. Sama droga też jest tutaj oczywiście obrazem, jak to w kinie drogi – tyle że obrazem podwójnie celnym. Nie tylko symbolicznym ujęciem dotarcia do jakiejś prawdy i „drogi do własnego wnętrza”, ale i obrazową definicji stanu psychicznego bohaterów – jazdy do celu określonego wprawdzie, ale wyznaczonego tak nieudolnie, że kończy się błądzeniem po omacku. Dokładnie jak w doświadczeniach i planach życiowych nastolatka. Cuaron w tym wszystkim pierwszorzędnie ujął stan psychiczny 17-letniego człowieka. Ten moment czerpania absolutnej rozkoszy z wszystkich rozrywek dorosłości – głównie dzięki nowości. Seks, alkohol, wyjazd z kumplami na drugi koniec kraju, imprezy na plaży, głupawe kłótnie, egoistyczne zagrywki, rozstania, które wydają się ostateczne, powroty, które wydają się ostateczne – wszystko tu jest. I wszystko okazuje się mieć znaczenie w życiu. Przez ten krótki moment wydaje się, że ten stan będzie trwać wiecznie – i Cuaron łapie ten moment na taśmie. Konrad Wągrowski W dobie gdy Francis Ford Coppola nie nakręcił dobrego filmu od 35 lat, gdy William Friedkin od dawna robi kino klasy B i odcinki seriali telewizyjnych, gdy Peter Bogdanovich kręci tylko coś dla TV, Brain de Palma tworzy coś w rodzaju autoparodii swoich starych dzieł, George Lucas… wiadomo, Michael Cimino skończył się po „Wrotach niebios”, Martin Scorsese, ich rówieśnik i kolega z ekipy Nowego Hollywood, po siedemdziesiątce kręci kolejny film z niesamowitą energią przez trzy godziny, z ciekawymi pomysłami inscenizacyjnymi, i zrobi nim sukces kasowy i zgarnie przynajmniej kilka nagród. Niesamowite. Mogę zgodzić się z zarzutami, że „Wilk z Wall Street” nie jest filmem idealnym, widać, że reżyser delektuje się swoimi pomysłami, przeciąga niektóre sceny bez zysku dla fabuły, tylko z powodu przyjemności ich kręcenia, ale każda z tych scen jest taką zabawą dla mnie, że trudno tego nie przebaczyć. Film – będący przy okazji doskonałą czarną komedią – nie przestaje być ważną wypowiedzią na ważny temat. Szalony hedonizm bohaterów, pazerność nie znająca granic, jednocześnie kompletnie trwonienie pieniędzy na najbardziej absurdalne i wyuzdane rozrywki, przy pokazaniu wewnętrznej pustki postaci jest doskonałym komentarzem do dzisiejszego świata i przyczyn kryzysu ekonomicznego, tu ubranej w niezwykle atrakcyjną formę. No i wyborny di Caprio, perełki scen Jonah Hilla, Roba Reinera, Jeana Dujardina i niezwykle malowniczego drugiego planu. Scorsese w najlepszej formie być może nawet od czasu „Chłopców z ferajny” (do których zresztą swą konstrukcją „Wilk z Wall Street” ewidentnie nawiązuje). Karol Kućmierz „Drive” posiada zdecydowany, wyrazisty styl, jednak nie jest tego typu gra z gatunkiem i konwencjami, co u Tarantino (jak chciałaby część krytyków), ale raczej odwołanie się do ich mitycznych korzeni i przyjrzenie się im przez osobistą soczewkę. Refna bardziej interesują emocje i napięcie, niż metakomentarz. Praca kamery Newtona Thomasa Sigela perfekcyjnie spełnia intencje reżyserskie: odpowiednio operuje światłem i kolorem, wydobywając poezję z przemocy, piękno z Los Angeles nocą i za dnia oraz adrenalinę i przyjemność z jazdy (co ciekawe, sam reżyser nie jest kierowcą). Ścieżka dźwiękowa bezpośrednio sięga do syntezatorowych lat 80., osnuwając romans kierowcy i Irene odrealnionym romantyzmem, żeby w innych scenach podbijać napięcie jak u Carpentera. Estetycznie i tematycznie film ewokuje wczesne osiągnięcia Michaela Manna („Złodziej” i „Łowca”), czy „Samuraja” Melville′a. Zachęca także do porównań z wybitnymi przedstawicielami samochodowej akcji: „Bullittem”, „Kierowcą” czy „Żyć i umrzeć w Los Angeles”. Chociaż Refn krąży blisko każdego z tych dzieł, to jego film pozostaje osobnym i równie wartościowym wkładem w kanon, czymś więcej, niż tylko nostalgicznym hołdem. Ponadto pokazuje, jak wiele jeszcze siły tkwi w gatunkowych strukturach i jak zrobić niezwykle pasjonujący film w sposób oszczędny – bez nadmiernej ilości cięć, bez CGI, bez chaotycznej kamery, za to trzymając się emocjonalnej logiki i po prostu opowiadając obrazem. |
Wyreżyserowana przez Ireneusza Kanickiego „Toccata” autorstwa Macieja Z.(enona) Bordowicza to jeden z najbardziej tajemniczych spektakli Teatru Sensacji „Kobra”. Dość powiedzieć, że po ponad półwieczu od jego powstania wciąż nie sposób odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie, czy do jej emisji we wrześniu 1971 roku rzeczywiście doszło. Cieniem na przedstawieniu kładą się również późniejsze tragiczne losy reżysera i jego nie do końca wyjaśniona śmierć.
więcej »Oglądanie niektórych filmów i czerpanie z nich wiedzy praktycznej może nieść za sobą poważne konsekwencje natury zdrowotnej. Ze śmiercią włącznie.
więcej »Marian Butrym zapisał się w pamięci fanów rocka i jazzu przede wszystkim jako dziennikarz muzyczny i redaktor naczelny „Magazynu Muzycznego Jazz”, aczkolwiek „od święta” bywał też prozaikiem, który realizował się w tworzeniu tekstów kryminalnych i fantastycznonaukowych. „Cień Archanioła” to historia sensacyjna, w której pozytywnymi bohaterami są nie tylko milicjanci, ale również oficer kontrwywiadu Służby Bezpieczeństwa.
więcej »Ten człowiek jeszcze oddycha!
— Jarosław Loretz
Dama przed podróżą
— Jarosław Loretz
Dama w podróży
— Jarosław Loretz
Wymarzony kochanek
— Jarosław Loretz
Spaleni słońcem
— Jarosław Loretz
Dymek w lesie
— Jarosław Loretz
Beczka bezpieczeństwa
— Jarosław Loretz
Pomsta na ufokach
— Jarosław Loretz
Zupa jednak wyszła za słona
— Jarosław Loretz
Ogień domowy
— Jarosław Loretz
Do sedna: Richard Kelly. Donnie Darko
— Marcin Knyszyński
50 najlepszych filmów 2018 roku
— Esensja
20 najlepszych filmów animowanych XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów dokumentalnych XXI wieku
— Esensja
20 najlepszych polskich filmów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych filmów superbohaterskich XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych filmów wojennych XXI wieku
— Esensja
10 najlepszych westernów XXI wieku
— Esensja
15 najlepszych horrorów XXI wieku
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Trzecia setka
— Esensja
100 najlepszych filmów XXI wieku. Druga setka
— Esensja
100 najlepszych filmów animowanych wszech czasów
— Esensja
50 najlepszych polskich filmów wszech czasów
— Esensja
50 najlepszych polskich powieści fantastycznych
— Esensja
50 najlepszych filmów o miłości
— Esensja
50 płyt na 50-lecie polskiego rocka
— Esensja
100 najlepszych filmów grozy wszech czasów
— Esensja
10 najlepszych polskich zbiorów opowiadań fantastycznych
— Jakub Gałka, Agnieszka Szady, Konrad Wągrowski
Kobieta na szczycie
— Konrad Wągrowski
Śladami Hitchcocka
— Konrad Wągrowski
Tak bardzo chciałbym (po)zostać kumplem twym
— Konrad Wągrowski
Remanent filmowy 2022: „Idiota” za kratkami
— Sebastian Chosiński
Rejs
— Konrad Wągrowski
Rewolucja jest jak rower
— Marcin Knyszyński
Devs: Odc. 8. Wyzwanie rzucone Bogu
— Marcin Mroziuk
Devs: Odc. 7. To, co nieuniknione
— Marcin Mroziuk
Devs: Odc. 6. Trudne nocne rozmowy
— Marcin Mroziuk
Devs: Odc. 5. Różne punkty na osi czasu
— Marcin Mroziuk
Zmarł Leonard Pietraszak
— Esensja
Do kina marsz: Marzec 2020
— Esensja
Do kina marsz: Luty 2020
— Esensja
50 najlepszych filmów 2019 roku
— Esensja
Do kina marsz: Styczeń 2020
— Esensja
Do kina marsz: Grudzień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Listopad 2019
— Esensja
Do kina marsz: Październik 2019
— Esensja
Do kina marsz: Wrzesień 2019
— Esensja
Do kina marsz: Sierpień 2019
— Esensja
Za to "wariactwo" kocham Esensję, choć zbacza coraz częściej w politykę. Dzięki zrobieniu Mad Maxa numero uno jeszcze długo z Wami zostanę. Dzięki za Wasze wysiłki (nawet p. Dobremu, którego poglądów nie trawię).