Znowu to samo. Racjonalne konkluzje, romantyczne uniesienia, pieprzenie o sensie życia, kpiny z Felisa i niewybredne żarty o cyckach. Czy ci dwaj kiedykolwiek dorosną? W dzisiejszym odcinku: „Elizabethtown”. Piotr Dobry ocenił film na 80%, a Bartosz Sztybor zupełnie odwrotnie: na 70%.
Znowu to samo. Racjonalne konkluzje, romantyczne uniesienia, pieprzenie o sensie życia, kpiny z Felisa i niewybredne żarty o cyckach. Czy ci dwaj kiedykolwiek dorosną? W dzisiejszym odcinku: „Elizabethtown”. Piotr Dobry ocenił film na 80%, a Bartosz Sztybor zupełnie odwrotnie: na 70%.
Cameron Crowe
‹Elizabethtown›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Elizabethtown |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 2 grudnia 2005 |
Reżyseria | Cameron Crowe |
Zdjęcia | John Toll |
Scenariusz | Cameron Crowe |
Obsada | Orlando Bloom, Kirsten Dunst, Susan Sarandon, Judy Greer, Jessica Biel, Alec Baldwin, Bruce McGill, Gailard Sartain |
Muzyka | Nancy Wilson |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 123 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat, komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Co dwa tygodnie Dobry i Sztybor prowadzą dialog. Zazwyczaj rozmowa tyczy filmów. Różnych filmów. Z Europy i Azji. Z ogromnych wytwórni hollywoodzkich i malutkich siedlisk niezależności. Z początków kinematografii i aktualnych repertuarów. Z rąk uznanych reżyserów i raczkujących artystów. Z białymi uczniakami gwałcącymi szarlotki i czarnymi buntownikami grającymi w kosza. Z Rutgerem Hauerem i bez niego.
Piotr Dobry: Wybrałem „Elizabethtown”, bo amerykańscy krytycy strasznie go zmiażdżyli, opluli i wykpili, czym doprowadzili do jego kasowej porażki. W ślad za kolegami zza oceanu poszli oczywiście, jakżeby inaczej, nasi rodacy. Tymczasem po seansie stwierdzam, że jest to bardzo fajny film, który niczym sobie nie zasłużył na takie potraktowanie. Ty też odniosłeś to wrażenie, czy trzymasz z większością?
Bartosz Sztybor: Ty cholerny populisto, jasne, że z nikim nie trzymam. Zaprawdę powiadam, że „Elizabethtown” to fajny film.
PD: Czy zatem cynizm naszych kolegów po piórze i klawiaturze rozrósł się już do takiego stopnia, że nie potrafią oni przyznać się na łamach, że film także im się podobał, mimo że nie był jednym wielkim intelektualnym dialogiem z widzem, tylko bardzo prostym i bardzo przyjemnym kawałkiem kina? Zadaję to pytanie nie bez kozery (ale nie martw się, Kozera zaraz sobie pójdzie), bowiem z pokazu prasowego wszyscy wychodzili raczej z bananem na twarzy, a i w czasie projekcji nie przypominam sobie, żebym był jedynym wzruszającym się lub śmiejącym na scenach ku temu odpowiednich.
BS: Paweł Felis wyszedł trochę zdegustowany – byłem z nim w toalecie, dlatego wiem, co mówię. Nie przesadzaj też, że wszyscy się śmiali. Mój matematyczny umysł zapamiętał mniej niż dziesięć śmiechów oprócz naszych, plus kilka kobiecych (młodych). Na sali było natomiast spokojnie ze trzydzieści osób. Dlatego nie wszyscy napiszą dobre recenzje, ale jakieś 50% powinno chociaż ocenić „Elizabethtown” jako przeciętny...
PD: Paweł Felis urodził się zdegustowany. No właśnie rzecz w tym, że nie jest to film przeciętny, tylko na tetryczną ósemkę albo nawet dziewiątkę. Wciąż się waham...
BS: Na siódemkę.
PD: No to mamy drobną rozbieżność w ocenie, ale i tak się cieszę, że stoisz tym razem po tej samej stronie barykady. Znaczy się jest w tym racjonaliście jakiś procent romantyka. To dobrze. A dlaczego nie na ósemkę?
BS: Romantyk oceniający w procentach romantyzm racjonalisty – niebywały paradoks. Dziwna sprawa jest z tą ósemką, bo przez cały seans jednak była siódemka. Dopiero pierwszy finał podbił ocenę, niestety drugi – rzeczywisty – ponownie ją obniżył.
PD: Co w nim było złego?
BS: W zakończeniu czy w filmie?
PD: W zakończeniu. A jeśli już spytałeś, możesz mi powiedzieć też, co w filmie.
BS: Zakończeniowa „amerykańska pocztówka” cholernie mnie znudziła i była zupełnie niepotrzebna. Widać, że producent popuścił Cameronowi pasa, bo to zakończenie a la film drogi jest zupełnie zbędne i szanujący się producent by tego nie przepuścił. W samym filmie nie podobała mi się Kirsten Dunst, ale to raczej względy osobisto-estetyczne. Te swoje wystające kły powinna zachować na sequele „Wywiadu z wampirem”, bo tam pasowały. Po drugie, chociaż całkiem mi się podobał, to jednak uważam wątek miłosny za zbyt rozwinięty. Może to brzmi idiotycznie, bo to film o miłości, ale jakoś nie odebrałem go w taki sposób.

Kirk Douglas świetnie się trzyma jak na swoje 130 lat.
PD: Bardzo dobrze, bo miłość jest tu tylko tłem dla głównych przesłanek. Dla mnie, mówiąc najprościej jak się da, to film przede wszystkim o tym, że – jak dowodził niejaki Rysiek Riedel – w życiu piękne są tylko chwile. Czyli że w szczegółach tkwi nie diabeł, a szczęście właśnie. W końcu żyjemy przecież głównie dla tych kilkunastu, kilkudziesięciu pięknych momentów, które po fakcie przechowujemy troskliwie w pamięci i które pielęgnujemy, wracając do nich co i rusz. Ludzie, miejsca, sytuacje, piosenki – myślę, że dla każdego normalnego, wrażliwego człowieka wspomnienia mają wielką wartość. Cameron potrafi takie chwile uchwycić w kadrze jak chyba żaden inny reżyser, dlatego wybaczam mu nawet Blooma i Dunst. A amerykańska pocztówka, o której mówisz, świetnie się wpasowuje w całą konwencję filmu. Filmu opartego przecież na wspomnieniach Crowe’a.
BS: Blooma nie trzeba wybaczać, bo był bardzo fajny. Jeżeli pocztówka też jest jednym ze wspomnień Crowe’a, to mu współczuję takich bezpłciowych wspomnień. To rzucanie Elvisami i Martinami Lutherami Kingami jest bardzo sztucznawe i trochę wysilone. Ale zgadzam się z Tobą odnośnie tych chwil, bo tak jest w istocie i taki w pewnym stopniu jest ten film.
PD: E tam bezpłciowe. Ja to rozumiem. Dla mnie na przykład duże znaczenie emocjonalne ma pewien balkon w Międzygórzu, więc dlaczego Crowe nie może mieć podobnych odczuć odnośnie balkonu w Memphis? Zawsze lubiłem tego faceta, a po tym filmie lubię go jeszcze bardziej. Wspaniale uchwyca najbardziej ludzkie sytuacje, które z powodu swej prostoty dla innych twórców nie mają najmniejszego znaczenia – śmiech dzieci, milczące zakłopotanie, pierwsze spojrzenia wymienione z dziewczyną, przebywanie z ekscentrycznym przyjacielem, międzypokoleniowe sprzeczki czy najzwyczajniejszą w świecie jazdę samochodem, kiedy w radiu leci jedna z twoich ulubionych piosenek, a ty podziwiasz mijane krajobrazy i po prostu czujesz, że żyjesz. Pewnie, że wierzyłem przed tym filmem, że nie ma takiego upadku, z którego człowiek nie może się podźwignąć; wiedziałem, że dom to nie cement i cegły, a bliscy ludzie – ale to nie znaczy, że nie lubię o tym słuchać po raz n-ty, jeśli ten, który mi o tym mówi i to pokazuje, wkłada w to tak dużo serca. Toteż w dalszym ciągu nie bardzo kumam, dlaczego „Elizabethtown” został tak okrutnie zmieszany z błotem. Argumenty przeciw wydają mi się totalnie nieprzekonywujące, więc może faktycznie coś jest na rzeczy. No bo niby dlaczego – to najczęstsze zarzuty – ten film nie trzyma się kupy, jest fatalnie zmontowany, chaotyczny itd.? Co za bzdury...
BS: Bardzo mnie cieszą Wasze wyznania balkonowe, ale czemu ma mnie to od razu ruszać? Pokazanie pokoju, w którym ostatnie chwile swojego życia spędził King, i okraszenie tego drętwym komentarzem jest trochę pretensjonalne. Facet chcący odebrać sobie życie wspomina człowieka, który oddał życie za innych i wygląda na to, że dostaje oświecenia. Ta końcówka nie pasuje do całkiem inteligentnej całości. A „Elizabethtown” został zbluzgany za to, że Crowe nie wiedział, o czym chce mówić. Widocznie zbyt emocjonalnie podszedł do tej historii, bo zauważalne jest tutaj fabularne pomieszanie z poplątaniem. To może przeszkadzać. Ja też uważam, że z niektórych motywów można było zrezygnować. Ale większość trafiło w moją niszę, dlatego bardzo mi się podobał.
PD: Czemu teraz twierdzisz, że Crowe nie wiedział o czym chce mówić, skoro wcześniej zgodziłeś się co do mojej interpretacji? To zawsze musi być jakiś przekaz z podtekstem, jakieś nowe spojrzenie, jakiś surogat surykatki? Pewnie, że to pomieszanie z poplątaniem, ale takie właśnie jest życie. Epizodyczne i zmieniające się jak w kalejdoskopie. Co ma do tego zły montaż – nie kapuję, bo na tej samej zasadzie można nazwać źle zmontowanym teledysk „Tripping” Robbiego Williamsa. Zgodzę się, że znalazły się tu sceny czy dialogi zupełnie niepotrzebne, ale to cecha... hmm... jakichś 99% (znowu romantycznie przeliczam) filmów?

Alec Baldwin do roli Phila zrzucił 17 deko!
BS: Zgodziłem się z Twoją interpretacją, ale nie odnosi się ona przecież do wszystkich wątków. Wziąłeś na tapetę ten, który najbardziej Cię urzekł i widocznie nie zareagowałeś na pozostałe. Ja też tak częściowo zrobiłem, ale w pamięci miałem te elementy potraktowane po macoszemu. One mogły istnieć na zasadzie wtrącenia, ale okazało się, że czasowo rozwijały się na równi z innymi, a były merytorycznie ubogie. Nie wiem, czemu mi mówisz o tych podtekstach, jak ja oczekuję od kina zabawy. Nie gadaj też, że takie jest życie, bo to jest trochę argument na siłę, którego nie zastosujesz do filmu podobnego, który jednak Ci się nie spodobał. Teksty o złym montażu to kompletna bzdura, bo „Elizabethtown” może się pochwalić całkiem zręczną edycją. Momentami montaż jest nawet wysoko ponad przeciętną, np. koncert The Ruckus. Z tymi 99%-ami to grubo przesadziłeś, chyba że liczymy VHS-owe kotarniaki.
PD: Myślę, że jednak nie przesadziłem, bo nie wiem jak Ty, ale ja filmy stuprocentowo wybitne, bez jednego kadru lub tekstu, który wydał mi się niepotrzebny czy mnie zirytował, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Nawet kiedy rozmawialiśmy o „Historii przemocy”, która nas obu rzuciła na kolana, sam wspomniałeś, że pierwsza scena rodzinna nieco raziła sztucznością. Odnośnie Ruckusa, to koncert na stypie, gdy odegrali szlagier Lynyrd Skynyrd, niemalże mnie zahipnotyzował. Zresztą filmowy Jessie Baylor, czyli Paul Schneider, to jeden z najjaśniejszych punktów „Elizabethtown”.
BS: Ale Ty powiedziałeś ZUPEŁNIE niepotrzebne, czyli takie, których koniecznie należałoby się pozbyć. A wymieniona scena z „Historii przemocy” porażała sztucznością, ale nie mógłbym jej wyrzucić, bo w odniesieniu do całości jest genialną klamrą. Jeśli chodzi o koncert, to był hipnotyczny. W ogóle cała oprawa muzyczna jest w tym filmie prześwietna.
PD: Jak w każdym filmie Crowe’a, co jednak wbrew pozorom tak oczywiste nie jest – pomyśl tylko, co by było, gdyby u nas typowy dziennikarz muzyczny wziął się za robienie filmów...
BS: Na soundtracku Lao Che i cała rzesza innych awangardowych młodzików.
PD: Mnie jednak bardziej nawet niż Ruckus urzekła scena, kiedy Susan Sarandon zaczyna stepować do „Moon River”. Wzruszyłem się wtedy prawie tak samo, jak wieki temu, gdy oglądałem śpiewającą to Audrey Hepburn w „Śniadaniu u Tiffany’ego”. Zresztą od tamtej pory „Moon River” pozostaje wysoko na mojej topliście wszech czasów.
BS: Całkiem sympatyczne to było, ale nie wzruszyłem się nadmiernie. W ogóle to też dobry argument na to, że dałem 7 – prawie wcale się nie wzruszałem.
PD: Bo po prostu nie nawiązałeś relacji na linii obraz-własna przeszłość. Ja też wzruszałem się nie tyle samymi scenami, co wspomnieniami, jakie przywoływały. Po wyjściu z kina, co nastąpiło około godziny jedenastej jak dobrze pamiętam, przez całą drogę do pracy, w pracy, w drodze powrotnej z pracy, aż do powrotu do domu nuciłem sobie pod nosem „Moon River”. I to dopiero było fantastyczne.
BS: Nie nawiązałem żadnej relacji, bo żadna postać ani żadne filmowe wspomnienie nie było mi tutaj bliskie. „Moon River” w Twoim wykonaniu jest okrutne i mówiąc o tym, wywołujesz moje traumatyczne przeżycia.
PD: Nie każdy może być Ben E. Kingiem, prawda? Ale jeszcze kiedyś będę miał w Twoim filmie romantyczną scenę przy „Moon River”. No właśnie ja odnalazłem w „Elizabethtown” wiele momentów podobnych do tych, które sam niegdyś przeżyłem. To na pewno główny powód, dla którego tak mi się ten film spodobał. I w tym całe sedno – albo odnajdziesz tu cząstkę siebie, albo nie. Widać mam z Cameronem jakieś cechy wspólne poza byciem ex-krytykiem muzycznym.
BS: Jeśli powiedziałeś to z ironią, to się obrażę, bo Ben E. Kingiem jestem mistrzowym. W moim filmie będziesz miał scenę biegu w deszczu, na pewno nie przy dźwiękach „Moon River”. W końcu „Elizabethtown” jest najlepszym miejscem, by odnaleźć siebie. Ja raczej nie odnalazłem, ale naprawdę miałem kupę dobrej zabawy. Pocieszę Cię, Piotr, że na pewno jesteś troszkę przystojniejszy od Crowe’a.
PD: Trudno nie być przystojniejszym od faceta, który wygląda jak brat bliźniak Geoffreya Rusha. Większą sztukę widzę w tym, że nawet Ty jesteś przystojniejszy od Kirsten Dunst.
BS: Tylko szkoda, że nie mam jej cycków.
PD: A gdzie ona ma cycki?
BS: Chyba pod bluzką.
PD: To dobrze je ukrywa.
BS: Nie każdy jest Tobą, Piotr.
PD: Ej, siatkowaną koszulkę ojca założyłem tylko raz i w dodatku ważyłem wtedy jakieś 10 kilo więcej niż teraz!
