W kolejnym przeglądzie recenzji znajdziecie dzisiejszą premierę „Nasze wielkie rodzinne wesele”, wkrótce wchodzący na nasze ekrany „Czwarty stopień” oraz obecne już na ekranach czy DVD „Dziewczyna z ekstraklasy”, „Jutro będzie futro”, „Drużyna A” i „The Blind Side”.
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (17)
[ - recenzja]
W kolejnym przeglądzie recenzji znajdziecie dzisiejszą premierę „Nasze wielkie rodzinne wesele”, wkrótce wchodzący na nasze ekrany „Czwarty stopień” oraz obecne już na ekranach czy DVD „Dziewczyna z ekstraklasy”, „Jutro będzie futro”, „Drużyna A” i „The Blind Side”.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach.
Nieudane połączenie „Z archiwum X” z „Paranormal Activity”, które też miało szokować i straszyć, a wzbudza jedynie politowanie nad losem Milli Jovovich, która miała onegdaj szansę zahaczyć się w nieco droższym kinie akcji w rodzaju „Piątego elementu”, a skończyła w średniobudżetowych gniotach. Takim bez wątpienia jest „Czwarty stopień”, film chybiony już w założeniach, bo przyjęta przez twórców formuła mieszania mockumentary z aktorskim filmem pełnym przebrzmiałych gwiazd (oprócz Milli np. Elias Koteas) tylko zabija wiarygodność historii i jej wydźwięk dramatyczny. Widocznie jednak ktoś uznał, że „pełne” udawanie rodem z „Blair Witch Project” jest zbyt opatrzone, i zaserwował widzom inne podejście: na dzień dobry na ekranie pojawia Milla, przedstawia się jako aktorka (co już w internecie stało się celem żartów) i zapowiada, że za chwilę ujrzymy odegraną rekonstrukcję rzeczywistych wydarzeń. By zaś potwierdzić ich prawdziwość, odgrywane sceny będą – tam, gdzie to możliwe – przeplatane z „archiwalnymi” nagraniami. Efektem jest irytująca maniera przerywania akcji w momencie kulminacyjnym tylko po to, by podzielić ekran na kilka części i pokazać to samo wydarzenie w różnych ujęciach – odegrane ładnie przez Millę i nakręcone na zniszczonej taśmie pokazującej mało znaną aktorkę Charlotte Milchard (pierwsze pojawienie się jej charakterystycznej twarzy to jedyny straszny moment tego rzekomego thrillera), rzekomą prawdziwą ofiarę uprowadzenia, w którą wciela się Jovovich. Irytuje to strasznie i tylko zabija tempo akcji – i tak już dosyć ślamazarne. Reżyser o egzotycznym nazwisku Olatunde Osunsanmi zamiast na akcji skupił się bowiem na próbach budowania napięcia. Mamy więc stopniowe odkrywanie prawdy (dla widza oczywistej od początku), podsuwanie bohaterom i widzom dramatycznych tropów (sprowadzające się do dzikich wrzasków i enigmatycznego bełkotu o „onych”, którzy „są nie z tego świata” i robią „straszne rzeczy”) i nieliczne kulminacje (w których „uszkodzeniu” ulega taśma, więc widzimy niewyraźny zapis). Również finał nie daje wiele więcej, a sama historia okazuje się zlepkiem ogranych motywów (sowy, które „nie są tym, czym się wydają”) nie wnoszących nic do mitologii ufologicznej. Chyba że za novum uznać wyjątkowo niedorzeczne zachowania i dialogi kosmitów.
Nasze wielkie rodzinne wesele (30%)
Sztampowa komedyjka, której nie ratuje nawet udział oscarowego Foresta Whitakera – bo po prawdzie lepiej od niego wypada honduraski komik Carlos Mencie. Ale to właściwie jedyny w miarę jasny punkt filmu (nieźle wypadają też pozostali aktorzy, szczególnie Regina King), który położony został przez niedoświadczonego reżysera. Mając do dyspozycji pomysły-samograje – skłócone rodziny, wkradanie się w łaski przyszłych teściów, stereotypy rasowe – nie potrafił wykrzesać z filmu choć odrobiny ikry i humoru. Całość sprowadza się bowiem do prostackich żartów w rodzaju kozy zażywającej viagrę i próbującej kopulacji z bohaterami czy obrzucania się tortem przez bohaterów. Z kolei zabawa uprzedzeniami rasowymi ogranicza się właściwie do Whitakera i Mencie obzywających się wyzwiskami kojarzonymi z daną nacją. Filmu nie są też w stanie uratować fragmenty bardziej poważne, skupiające się na młodych bohaterach próbujących odnaleźć się w nowej sytuacji i zweryfikować swoje pragnienie zawarcia małżeństwa – tu bowiem wszystko zmierza do aż nazbyt przewidywalnego i słodkiego finału. Sporo też w „Naszym wielkim rodzinnym weselu” niekonsekwencji, problemy zostają zasygnalizowane, podane jako komediowy gag, a później w ogóle się o nich zapomina – konserwatywnego ojca nie rusza deklaracja córki o przedmałżeńskim seksie, młodociana kochanka drugiego z ojców pojawia się i znika, a babka bohaterki bez problemu akceptuje Murzyna mimo, iż w poprzedniej scenie na jego widok zemdlała. Oglądać nie warto, ale można zwrócić uwagę na ciekawostkę: czasy się zmieniają – rodziną dobrze sytuowaną, stateczną i nowoczesną są tutaj Murzyni postawieni w opozycji do kochających tradycję Meksykanów.
Dziewczyna z ekstraklasy (10%)
Beznadziejna komedia, która podobnie jak „Jutro będzie futro” próbuje być wulgarniejszą wersją kina Judda Apatowa. O ile bowiem historia o pierdołowatym nerdzie nie odbiega od punktu wyjścia „40-letniego prawiczka” czy „Wpadki”, o tyle serwowany przez nią humor to już czysty „American Pie” – z goleniem jąder i przedwczesną ejakulacją na czele (notabene film dostał dzięki temu kategorię R). Bardziej irytuje jednak konstrukcja bohatera, z którego nawet niezły Jay Baruchel nie jest w stanie wykrzesać ni krzty czegoś, co mogłoby zbudować sympatię widza. Mieszkający z rodzicami singiel jest tak okropnie przerysowanym i żałosnym nieudacznikiem, że oglądanie jego perypetii nie wywołuje salw śmiechu, ale uczucie politowania i zażenowania. Nie mówiąc już o tym, że finałowe zejście się bohatera z tytułową ekstraklasową dziewczyną nie wywołuje nawet niedowierzania, a jedynie współczucie – dla niej. Ta „ona” to zresztą jedyny godny uwagi element filmu – Alice Eve po odważnej roli w „Crossing Over” udowadnia, że ma do zaoferowania kamerze coś więcej niż tylko perfekcyjne ciało.
Sprośna, wulgarna i głupia wersja „Kac Vegas”, w dodatku wymieszana z „Powrotem do przyszłości” i kumplowskim kinem Judda Apatowa – o dziwo śmieszy. Co prawda tylko czasami i w dość specyficzny sposób (najlepiej do seansu podchodzić w męskim gronie i ze zgrzewką piwa), ale jednak. Zakrawa to na cud, bo gros gagów opiera się na twarzy uwalanej, za przeproszeniem, gównem, gołych męskich dupach, rzyganiu po alkoholowych libacjach i bezpruderyjnych scenach seksu (w różnych konfiguracjach, np: seks oralny między heteroseksualnymi mężczyznami). I to oczywiście od filmu odrzuca, ale jest też coś jeszcze – nostalgia za przedstawionymi tutaj latami 80-tymi. „Jutro będzie futro” to nie tylko fabuła czerpiąca z „Powrotu do przyszłości”, ale też nawiązania do ówczesnych hitów, tak muzycznych (Poison, Motley Crue, Talking Heads) jak i filmowych („Czerwony świt”, „Karate Kid”, „Terminator”), staranna charakteryzacja i kostiumy, a także drugoplanowy udział Chevy’ego Chase’a i Crispina Glovera (George McFly z „Powrotu…”). To wszystko bawi mimo – a może właśnie dlatego – że jest to obraz dekady przeżuty przez popkulturę, przesadzony i zbudowany na zasadzie obowiązkowo odhaczanych elementów. A ciężko twórcom zarzucić, że coś istotnego pominęli: jest wzrost zimnowojennego napięcia, jest glam-rockowa muzyka, są wściekle jaskrawe getry, postrzępione fryzury i wszechobecna kokaina, jest i szalona zabawa. Gdyby to ostatnie przedstawić mniej wulgarnie, z jakimkolwiek sensem (fabuła to bardziej ciąg słabo ze sobą powiązanych scen, niż spójna historia), właśnie na wzór wspomnianego „Kac Vegas” – byłoby naprawdę dobrze. A tak dla jednych będzie super śmiesznie (niektóre teksty Roba Cordry’ego rzeczywiście miażdżą), dla drugich żenująco i głupawo, a dla większości – średnio.
Nie jest bardzo źle ale mogło być dużo, dużo lepiej. Jest fajnie przemielony i uwspółcześniony kultowy serial, jest dobre, wyluzowane aktorstwo, jest dużo akcji. Zabrakło jednak rozsądku i wdzięku. Oczywistym jest, że tego typu kino prawie zawsze będzie nieco głupiutkie, ale pomysły serwowane przez twórców filmu dalece przekraczają to, co zwykło się nazywać „przegięciem”. Ja naprawdę jestem w stanie zrozumieć fantastyczne zdolności bohaterów, latające czołgi i wykręcające beczki helikoptery. Mogę nawet zaakceptować idiotyczne, nieprawdopodobne plany konstruowane przez Hannibala Smitha jako część konwencji. Ale na litość boską, czy obrazowe (a tak naprawdę zupełnie bezsensowne) przedstawienie planu działania za pomocą gry w trzy kubki musi naprawdę skutkować identycznym odwzorowaniem za pomocą przenoszonych przez portowe dźwigi gigantycznych kontenerów? Co gorsza, żeby nie było wątpliwości reżyser serwuje nam przypomnienie rzeczonej sceny, żeby żaden widz o małym rozumku nie miał wątpliwości, że „te kontenery to są kubeczki więc heloł patrzcie jaki zajebisty i udany plan wymyśliliśmy”. I zdarza się tak kilkukrotnie w trakcie seansu, co zdaje się jednoznacznie sugerować, że twórcy „Drużyny A” mają odbiorców swojego dzieła za skończonych idiotów. Złośliwość kazałaby napisać, że rzeczywiście trzeba być idiotą żeby iść na tak głupi film, ale to nie do końca prawda. Zabawa jest w sumie przednia, akcja pędzi do przodu (choć montaż jest już zbyt rwany i irytujący) i jest w odpowiednich momentach przerywana starannie odmierzanymi dawkami humoru, a największe niedorzeczności i dziury fabularne pojawiają się dopiero w końcówce (dla odmiany film ma bardzo dobre otwarcie). Jak napisał tetryk Arest: wewnętrzny 10-latek powinien być zadowolony i o ile dorosłe „ja” nie będzie dochodzić do głosu zbyt często, seans powinien być w miarę bezbolesny.
Sandra Bullock nieco przereklamowana (co nie znaczy, że zła, wręcz przeciwnie – podobnie jak i reszta obsady), tak samo cały film, ale w sumie i tak jest to kawał przyjemnego, pokrzepiającego kina społecznego. Oczywiście nie ma tu piętrowych zwrotów akcji, perypetii, dramatycznych zdarzeń, kontrowersyjnych wyborów i odejścia od standardowego happy endu, ale „The Blind Side” ma coś wcale nieczęsto spotykanego: sprawia przyjemność przy oglądaniu i krzepi. Zwłaszcza, że opowiada o autentycznych zdarzeniach, co tym bardziej przywraca wiarę w ludzi. Na poprawę humoru z pewnością warto.

"Czwarty stopien": dlaczego "filmie pełnym 'przebrzmiałych' gwiazd"? Żadnych gwiazd we wspomnianym filmie się nie dopatrzyłem, a Will Patton i Elias Koteas to po prostu dobrzy, charyzmatyczni aktorzy i oby takich więcej. A że nieco się postarzeli i urosły im brzuszki? Cóż, czas leci do przodu.