Na "Pojutrze" do kina poszedłem przede wszystkim na spektakl zniszczenia, miażdżącej siły żywiołów, kompletnej rozwałki i ruiny, na festiwal pogruchotanych wieżowców, pozrywanych mostów, miotanych pojazdów wszelakiej marki i wagomiaru, słowem - na to wszystko, czym zwykle żywioł rzuca człowieka na kolana. I muszę przynać, że pod tym względem jestem kontent.
Pojutrze chodź w futrze...
[Roland Emmerich „Pojutrze” - recenzja]
Na "Pojutrze" do kina poszedłem przede wszystkim na spektakl zniszczenia, miażdżącej siły żywiołów, kompletnej rozwałki i ruiny, na festiwal pogruchotanych wieżowców, pozrywanych mostów, miotanych pojazdów wszelakiej marki i wagomiaru, słowem - na to wszystko, czym zwykle żywioł rzuca człowieka na kolana. I muszę przynać, że pod tym względem jestem kontent.
Roland Emmerich
‹Pojutrze›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Pojutrze |
Tytuł oryginalny | The Day After Tomorrow |
Dystrybutor | CinePix |
Data premiery | 28 maja 2004 |
Reżyseria | Roland Emmerich |
Zdjęcia | Ueli Steiger, Anna Foerster |
Scenariusz | Roland Emmerich, Jeffrey Nachmanoff |
Obsada | Ian Holm, Nestor Serrano, Dennis Quaid, Jake Gyllenhaal, Emmy Rossum, Sela Ward, Arjay Smith, Tamlyn Tomita, Austin Nichols, Perry King |
Muzyka | Harald Kloser |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | USA |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, dramat, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Kino katastroficzne ma już całkiem niezły dorobek, rządzi się swoimi prawami i jest rozpoznawalne jak "niebieski" w radiowozie. Sporo można by wymieniać, mi się przypomniały takie starocie jak "Ptaki" Alfreda Hitchcocka, pamiętny "Chiński syndrom" z gwiazdą kaset aerobikowych, Jane Fondą, potem bardziej współczesne, jak "Góra Dantego" z Piercem Brosnanem i gwiazdą "Terminatora", Lindą Hamilton, "Twister" z Billem Paxtonem i Helen Hunt, "Armageddon" z Brucem Willisem i Benem Affleckiem. Ten ostatni film to naprawdę dobra "katastrofa", choć raczej w kontekście całej masy upchniętych w nim nieścisłości i bzdur (właśnie leci na Dwójce, gdy piszę ten tekst). Dalej "Wulkan" z Tommy Lee Jonesem, a ostatnimi czasy zdarzyło mi się obejrzeć przeraźliwie naciągane "Jądro ziemi" - to taka opowiastka o podróży do gorącego wnętrza globu w celu rozruszania zatrzymanego jądra (czy raczej rdzenia - tak brzmi mniej płciowo). Od biedy można by pod to wszystko jeszcze podciągnąć "Powódź" z Christianem Slaterem i "Dzień Niepodległości" z Willem Smithem, Jeffem Goldblumem i Billem Pullmanem - nawet jeśli trudno film o ataku obcej cywilizacji uznać za przynależący do gatunku katastroficznych, to przynajmniej lądujemy przy tym reżyserze, co trzeba, albowiem "Pojutrze" wyszło spod tej samej batuty - Rolanda Emmericha. No, ale tekst przekrojowy o filmach tego gatunku ma popełnić kolega Wągrowski, więc dość o tem.
Film katastroficzny rządzi się pewnymi regułami. Zwykle opowiada o jakimś kataklizmie lub katastrofie wywołanej przez człowieka, często - jak w wypadku "Pojutrze" - o zasięgu globalnym. Siłą rzeczy robi się z tego typu opowieści moralitet o głupocie człowieka, o jego miałkości, małości i bezbronności wobec żywiołów, wobec niszczycielskich prychnięć mamuśki natury. Ale jednocześnie jest to często historia prostych ludzi, z których krzeszą się postawy heroiczne, wynikłe zwykle z desperacji i strącenia na krawędź, ludzi uparcie chwytających się brzytwy na rozszalałym morzu, historia pomysłowości, zaradności i przeżycia na przekór wszystkim kłodom pod nogami. Czasami są to bardzo ciekawe psychologiczne studia ludzkich charakterów, analizy psychologii tłumu, postaw przywódczych, podobającej się widzom brawurowej bohaterszczyzny, za którą często brana jest bezbrzeżna głupota, lub tchórzostwa, które, choć często zrozumiałe, jednak odrzuca. A wszystko jest tłem upartej walki o przetrwanie.
Oto jak wygląda sprawa w "Pojutrze". Efekt cieplarniany - znany już powszechnie i od dłuższego czasu obecny w świadomości ludzi, będący konsekwencją dziury ozonowej - to globalne ocieplanie klimatu (temperatury powietrza i wód). Skutkiem tego jest powolne, acz uparte jak osioł topnienie wielkich lodowców. Ich kawałki - kawałki to taka przenośnia, bo mają często powierzchnię małego kraju - odrywają się od całości lądu na biegunach i dryfują z prądami morskimi, wciąż topniejąc. Powoduje to zwiększenie ilości wody w oceanach i podniesienie ich poziomu. Większa ilość wody słodkiej zmniejsza stopień zasolenia. Wszystko to zmienia prądy morskie, powoduje oziębienie wód, zmianie ulega przez to rozkład ciśnień, następuje dość istotna zmiana w atmosferze, która ściąga na ląd powietrze z jej górnych warstw, powodując nawrót zlodowacenia, toczka w toczkę podobnego do tego, które już kilka razy w historii Ziemi miało miejsce. Innymi słowy, cytując tekst ze scenki z filmu "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz": "Zmiany, zmiany, zmiany."

Niestety, jak to się mówi, nie siedzę w tych klimatach, dawno już przestałem śledzić naukowe teorie, więc nijak nie jestem w stanie zawyrokować, czy to jest prawdopodobne. Niemniej cała rzecz, na tyle prawdziwie brzmi, że tworzy w filmie stosownie realistyczną otoczkę. Aczkolwiek nie obywa się bez zgrzytu, który dotyczy przede wszystkim szybkości, z jaką wszystko się rozgrywa. Emmerich w kwestii procesu zlodowacenia kierował się tezami zawartymi w książce "The Coming Global Superstorm", autorstwa Arta Bella i Whitleya Striebera. W tej publikacji wymienieni panowie sklecili przebieg zdarzeń, ubogo i z trudem opisany powyżej. Reżyser nadał mu nadmierne tempo, żeby się zmieścić w czasie przewidzianym na filmowy seans i trudno doprawdy traktować to jako poważne usprawiedliwienie. Ale jedno trzeba mu na plus policzyć - chyba czuł przez skórę, że całą rzecz trochę trąci myszką - mianowicie dla bohaterów ta postąpująca degradacja klimatu jest również ogromnym zaskoczeniem. Nie inaczej ma się sprawa z profesorem, który próbował zaalarmować o niebezpieczeństwie cały świat - dla niego było ono potencjane, miało się ziścić za sto lat, a nie na dniach. Niewiele, ale zawsze coś.
Fabuła filmu jest utkana z powszechnie stosowanych już wcześniej schematów, bo i trudno tu od nich uciec. Mamy zatem zbliżającą się katastrofę - tutaj zlodowacenie większej części kuli ziemskiej - która grozi oczywiście zagładą ludzkości, mamy mózgowców (badacz lodowców profesor Jack Hall - w tej roli Dennis Quaid - i ekspert od prądów morskich, profesor Terry Rapson - nasz pamiętny i cudowny Bilbo Baggins z "Władcy Pierścieni" czyli Ian Holm), którzy są tego świadomi, lecz nikt - a w szczególności ci, którzy mogliby coś poważnego przedsięwziąć - ich nie słucha ani poważnie nie traktuje. Potem oczywiście mroczna przepowiednia spełnia się w czwórnasób i to tak, że wszystkim bokiem wychodzi. Wreszcie, po gigantycznych zniszczeniach i niezwykle urokliwym bajzlu, w jaki zmienia się połowa świata (choć akcja, jak łacno się domyślić, koncentruje się na kontynencie amerykańskim), cała ta sytuacja zaczyna być tłem dla samotnego wyczynu wymienionego speca od lodowców, który wyrusza do zmrożonego na kość Nowego Jorku, by tam odnaleźć swego syna, chroniącego się z przyjaciółmi w wielkiej bibliotece na Manhattanie, przy ognisku rozpalonym z największych dzieł literackich ludzkości. Pokrętna to symbolika, że dorobek kulturalny potrafi wesprzeć człowieka i pomóc mu wyjść z najcięższych terminów, nawet jeśli w sposób tak prozaiczny. Coś jest na rzeczy...
"Pojutrze" ma dwie główne postacie, wokół których osnuta jest fabuła. Chodzi o wspomnianego już naukowca Jacka Halla i jego syna, Sama. Jack jest klasycznym przykładem "zaniedbywacza" - pochłonięty pracą, której oddaje się z pasją i zapałem, nie potrafi utrzymać swego małżeństwa, ma też solidne braki w udziale w życiu swego syna. Ten z kolei jest bystrym i zdolnym młodzieńcem, który wstępuje do klubu szkolnych "omnibusów" po to tylko, by zaimponować i zbliżyć się do pięknej Laury (w tej roli ostatnio widziana w "Rzece tajemnic" Emmy Rossum). Razem wyjeżdżają jako drużyna do Nowego Jorku na zawody i tam właśnie dopada ich żywioł. Stamtąd też musi wyrwać ich ojciec Sama, który, wzorem dawnych wypraw na bieguny, teraz wskakuje w ubiór polarny, ubiera na nogi śniegowe rakiety, przytracza do pasa saneczki i wraz z dwoma przyjaciółmi wyrusza do "Wietrznego Miasta". Jego syn z kolei jest bardzo do swojego tatusia podobny, będąc zaradnym, odważnym i pomysłowym chłopakiem, który potrafi się odnaleźć w niezwykle trudnej i morderczej sytuacji, a do tego wszystkiego zadbać jeszcze o dziewczynę, którą obdarzył uczuciem.

Jest w filmie sporo innych dość klasycznych postaci: tępawy wiceprezydent, który jest pełen dezaprobaty wobec żywiołów, które nie stosują się do aktualnej polityki U.S.A. Jest matka Sama, była żona Jacka, pani doktor, która czuwa samotna w szpitalu przy łóżku chorego na raka dziecka. Jest włóczęga z psem o wdzięcznym imieniu Budda, który dołącza do grupki uwięzionych w bibliotece dzieci, by służyć im radami kloszarda, jak też się można ogrzać papierowymi pakułami. Nie brakuje humoru, jak choćby wtedy, gdy jeden z przyjaciół Sama proponuje spalić najpierw opasłe księgi prawa podatkowego zamiast dzieła Nietzschego, przed czym wzbrania się bibliotekarz. Słowem - standardowa mieszanka ludzi z różnych światów i zawodów stających wobec tej samej trudnej sytuacji.
Film katastroficzny ma to do siebie, że jednym z kryteriów decydujących o jego ocenie jest - co tu dużo gadać - efektowność samej katastrofy. "Pojutrze" w tej materii spełnia standardy z najwyższej półki, ale to nie takie znowu dziwne - filmy bez efektów specjalnych i obrazów tkanych komputerowo dziś już "nie przechodzą", czy może raczej "nie uchodzą", jak kto woli. Jest tu sporo ujęć wgniatających wprost w fotel - prym wiedzie moment zalania Nowego Jorku gigantyczną falą, wszystkie te wirujące i nieposłuszne grawitacji autobusy, auta, przystanki i co tam tylko na drodze żywiołowi stanęło. Niezłe są też obrazy burzy czy wielkich huraganów oglądanych ze stacji kosmicznej, wreszcie sympatyczna skądinąd Statua Wolności, do połowy zasypana śniegiem i pokryta gigantycznymi soplami - taka wolność na chłodno. A jeśli już o chłodzie mowa - zupełnie przyzwoita jest scena z zamarzającymi w locie w potwornie minusowej temperaturze śmigłowcami.
Oczywiście, jak to Amerykanie mają w zwyczaju robić, również i "Pojutrze" zawiera elementy propagandy, choć bardzo leciuteńkie, zdecydowanie dużo, dużo mniej widoczne niż te w "Armaggedonie" czy nieprzyzwoicie wprost nachalne w "Dniu Niepodległości". Nie mieliśmy tu zatem mocnego i niezłomnego prezydenta (jak w "Dniu niepodległości" czy "Air Force One"), ujrzeliśmy tylko jedno wystąpienie do ludu, które wygłosił wiceprezydent po śmierci głowy państwa, dziękując władzom trzeciego świata (tutaj Meksyku) za udzielenie gościny milionom uchodźców (co szybciej "wyrywać" na południe - takie było jedyne remedium na postępujące lodowacenie północy globu). Przemówienie było oczywiście podniosłe i pełne humanistycznych wartości, stałe opowiastki o jednoczeniu się w obliczu zagłady, kajania się za głupotę i ślepotę, za konsumpcjonizm i krótkowzroczność. Mnie natomiast dużo bardziej ujęła podana wcześniej w telewizji wiadomość, że prezydent umorzył Meksykowi dług, aby w zamian za to jego południowy sąsiad otworzył granice dla uciekających przed kataklizmem ludzi - dawno takiej bezpośredniości w tej materii nie spotkałem. Brawo! Może to niezbyt humanistyczne, ale coś przez skórę czuję, że za to dużo bliższe realiom, bo mało mam zaufania do jednoczących się za friko i bez względu na własny interes państw i narodów świata. Co ja bidny na to poradzę?
Nie ukrywam, że film mi się podobał, bo nic a nic nie obchodzi mnie prezydencko-elekcyjna wrzawa, jaka wokół niego wybuchła, nie szukałem też w nim głębszych psychologicznie aktorskich kreacji - do kina poszedłem przede wszystkim na spektakl zniszczenia, miażdżącej siły żywiołów, kompletnej rozwałki i ruiny, na festiwal pogruchotanych wieżowców, pozrywanych mostów, miotanych pojazdów wszelakiej marki i wagomiaru, słowem - na to wszystko, czym zwykle żywioł rzuca człowieka na kolana. I muszę przyznać, że pod tym względem jestem kontent. Może dlatego, że podzielam bystre spostrzeżenie Francois de la Rochefoucaulda: "Zawsze mamy dość siły, by znieść cudze nieszczęście". A może po prostu dlatego, że w natłoku filmów, gdzie co rusz to tryumfuje jakiś "hero", od czasu do czasu warto zafundować sobie lekcję pokory, zwłaszcza tak miażdżącą i efektowną.
Czego innym życzę z serca, duszy.
