Lipcowy przegląd krótkich recenzji filmowych zdominowany został przez dwa największe hity tego miesiąca – „Prometeusza” i „Mroczny Rycerz powstaje”. Warto nadmienić, że opinie dalekie są od niekłamanego entuzjazmu… Oprócz tego kilka innych premier kinowych, oscarowy kandydat na DVD i kobiece kino z Iranu w ramach Kina Świata.
Esensja ogląda: Lipiec 2012
[Ridley Scott „Prometeusz”, Christopher Nolan „Mroczny Rycerz powstaje” - recenzja]
Lipcowy przegląd krótkich recenzji filmowych zdominowany został przez dwa największe hity tego miesiąca – „Prometeusza” i „Mroczny Rycerz powstaje”. Warto nadmienić, że opinie dalekie są od niekłamanego entuzjazmu… Oprócz tego kilka innych premier kinowych, oscarowy kandydat na DVD i kobiece kino z Iranu w ramach Kina Świata.
W swoim nowym filmie Ridley Scott podchodzi widza niczym ksenomorf z pierwszego „Obcego” – po cichu i podstępnie. „Prometeusz” jest świetnie zrealizowany i ma interesujący punkt wyjścia, a techniczne, wizualne i aktorskie atuty sprawiają, że seans przebiega w ogólnej błogości. Ale gdy tylko historia dobiega końca i można na spokojnie przeanalizować to, co się obejrzało, nagle okazuje się, że pytania wyklute w czasie trwania filmu nie znalazły odpowiedzi. I chociaż bardzo by się chciało wybaczyć liczne potknięcia twórcom i zachwycić się klimatycznymi zdjęciami Dariusza Wolskiego oraz znakomitą kreacją androida w wykonaniu Michaela Fassbendera, zapominając o reszcie, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Gdyby scenariusz „Prometeusza” był obcą planetą, to wyglądałby jak po deszczu meteorytów. Bo niestety Scott przypomniał, co znaczy wyświechtany zwrot o dziurach logicznych w fabule.
Alicja ′Vika′ Kuciel [60%]
Ponieważ oczekiwania były wielkie, postanowiłam nie oczekiwać wiele. Zapewne uchroniło mnie to od ogromnego rozczarowania, jakie pobrzmiewa w internecie i innych środkach masowego przekazu od momentu pierwszego pokazu. Film jest naprawdę pięknie zrobiony, w pełni trójwymiarowo, a nie na siłę, jak większość filmów ostatnio, aktorzy są cudowni (szczególnie wobec tego, co musieli zagrać) i mnie osobiście się nie dłużył. Natomiast myślenie zostawiłam za drzwiami sali kinowej i było to dobre posunięcie, bo kiedy po seansie zaczęliśmy dyskutować o filmie, szybko uznaliśmy, że jakiekolwiek wgłębianie się w fabułę wszystko zepsuje. Tak czy siak, uważam, że warto Prometeusza obejrzeć. Choćby dlatego, że występuje tam Idris Elba.
Przyznam, że jestem w kropce. Z jednej strony obcowanie z klasycznym SF, w którym jest i podróż kosmiczna, i obca planeta, i Zagadka, i Kontakt, było dużą przyjemnością. Przyjemność ową potęgowała warstwa wizualna, znakomity Michael Fassbender w roli androida o nieoczywistych motywacjach, pewne podjęte tematy – osobiście nic nie mam do „daenikowszczyzny”, uważam, że o ile daje możliwość podejmowania bardziej złożonych tematów, jak kwestia relacji między Twórcą i Dziełem, czy pytaniom o przyczynę naszej egzystencji, nie ma w wykorzystywaniu paleoastronautyki niczego złego. Natomiast z zaskoczeniem stwierdzałem, że film jest pełen szkolnych błędów – motywacji załogi, logiki zdarzeń, sensowności zachowań. Błędów tym boleśniejszych, że bardzo łatwych do uniknięcia przy odrobinie refleksji nad scenariuszem. Część rzeczy wprowadzona została zupełnie bez znaczenia dla fabuły (kosmonauci jak idioci ściągają hełmy, ale przecież nic z tego nie wynika, bo do infekcji dochodzi i tak w inny sposób), a część można było uzasadnić jakąś krótką sceną, kawałkiem dialogu (np. znaleźć jakiś powód, dla którego kapitan bez wahania będzie wierzył Shaw, gdy przyjdzie co do czego). Jeśli już ja potrafię prostymi ruchami poprawić scenariusz, to źle to świadczy o Lindelofie i Spaihtsie. Do tego jeszcze jedna sprawa – podejmowane tematy (choćby właśnie relacje androida i ludzi) są nośne i ciekawe, ale w większości ledwie zaznaczone. Wydaje się, że film traci na umieszczeniu go w uniwersum Obcego i konieczności wprowadzenia szeregu z tym związanych scen. Nie obrażę się na trzygodzinną wersję reżyserską na DVD, w której te zaznaczone ledwie wątki doczekają się pełniejszego rozwinięcia.
Moje oczekiwania wobec „Prometeusza” nie były wygórowane. Z premedytacją unikałam wszelkiego rodzaju materiałów viralowych, które mogłyby rozbudzić apetyt na arcydzieło i w efekcie przyprawić mnie o rozgoryczenie. Jedno jest pewne – najnowszy film Ridleya Scotta nie jest z pewnością tym, co obiecywano nam w szeroko zakrojonej kampanii reklamowej. Nie oznacza to jednak, że należy od razu spisywać go na straty. „Prometeusz” oszałamia przede wszystkim spektakularną warstwą wizualną, sprytnym wykorzystaniem możliwości technologii 3D oraz grą aktorską, na czele z Michaelem Fassbenderem i Idrisem Elbą. Scottowi należą się brawa za przywołanie klimatu klasycznego science fiction, jakiego próżno szukać we współczesnym kinie mainstreamowym. Ale przy tym wszystkim „Prometeusz” zawodzi na poziomie najbardziej podstawowym – otóż zabrakło dopracowanego scenariusza. W usta aktorów pierwszoligowych wkładane są dialogi na miarę horroru klasy B; im dalej w las, tym głupsze i bardziej nieuzasadnione decyzje podejmują bohaterowie. Muzyka brzmi jak żywcem wyciągnięta z kina familijnego spod znaku Indiany Jonesa. I tak oto oglądając dzieło przeznaczone dla widzów dorosłych i/lub inteligentnych (kategoria wiekowa „R"!), przyłapywałam się co rusz na myśli, że właściwie gdyby nie garść wymienionych wyżej zalet, to mógłby być po prostu kolejny film Michaela Baya.
Przed premierą „Prometeusza” pojawiało się wiele sprzecznych informacji na temat tego, czy nowy film Ridleya Scotta będzie prequelem „Obcego” czy zupełnie samodzielnym tworem. Po premierze wszystkie te dywagacje schodzą na dalszy plan, bo po prostu nie mają znaczenia – „Prometeusz” usiany jest taką ilością bzdur i nielogiczność, że jego status w kontekście słynnej sagi wydaje się być najmniejszym problemem. Owszem, zdjęcia Dariusza Wolskiego są piękne, a aktorzy robią co mogą, żeby ratować tragicznie napisane postacie, ale cała reszta, na czele ze scenariuszem, to jeden wielki żart – nie tyle z fanów klasycznego cyklu, co po prostu z inteligencji widza.
Christopher Nolan
‹Mroczny Rycerz powstaje›
W zamknięciu trylogii o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana największą słabością okazuje się to, co zabiło „Prometeusza”. Scenariusz został przeładowany kiczowatymi mądrościami, a zachowanie niektórych postaci dalekie jest od chwalonego przez krytyków przyziemnego podejścia Nolana do historii Mrocznego Rycerza. Ostatnią kroplą w czarze goryczy staje się finał, wybór wątpliwy i niekonsekwentny w kontekście poprowadzenia całej serii. Nie można oczywiście nie zauważyć wielu pozytywów, takich jak postać Kobiety-Kota łącznie z rolą Anne Hathaway, stylizacja Bane′a, sekwencja w więzieniu-studni, dynamiczne tempo narracji. Ale po Nolanie można spodziewać się więcej, co reżyser pokazał takimi perełkami jak „Prestiż”, „Memento”, czy „Incepcja”. Tym bardziej poirytowanie stanem rzeczy sprawia, że ocena spada na łeb na szyję – być może nie do końca zasłużenie.
Nie kupiłem wizji Nolana w jego dwóch poprzednich filmach o Batmanie, nie kupuję jej i tutaj. „Mroczny rycerz powstaje” ma ten sam problem, co określana mianem arcydzieła druga część trylogii – budowany przez reżysera klimat realizmu rozsypuje się na kawałki w zestawieniu z komiksowym materiałem. Wypowiadane co chwila tyrady o bohaterstwie i poświęceniu nijak nie przystają do niepoważnych rozwiązań scenariuszowych, a dziury fabularne – które można by wybaczyć „lekkim” filmom superbohaterskim, jak „The Avengers” – po prostu kłują w oczy. Przydałoby się wypuścić nieco powietrza z napuszonej bańki, jaką jest nowy film reżysera „Memento” – wyciąć połowę niepotrzebnych dialogów, ograniczyć ilość wątków, skrócić całość o dobre pół godziny i zastąpić wszechobecny patos odrobiną subtelności. Nie oznacza to jednak, że „Mroczny rycerz powstaje” jest zły – niektóre sceny potrafią wzbudzić szczere emocje, a Nolanowi należy się uznanie za próbę zamknięcia wszystkich ważnych wątków w ramach jednej fabuły. Finał jego trylogii niewątpliwie jest monumentalny. Szkoda tylko, że to kolos na glinianych nogach.
Jeszcze dłuższe zaręczyny
Życiowa i autentycznie zabawna komedia romantyczna? Podobne połączenie możliwe było tylko dzięki elastycznemu scenariuszowi i rewelacyjnemu duetowi aktorskiemu Jason Segal-Emily Blunt. W historii pary, która ze względu na zobowiązania zawodowe ciągle przesuwa datę ślubu, nie brakuje dłużyzn i banałów, ale jednocześnie znajdziemy w niej mnóstwo ciepła i namiastki emocjonalnego autentyzmu. Aktorzy czują się ze sobą swobodnie, mają komediowy talent, a na deser zostaje refleksja na temat małżeństwa i dochodzenia do kompromisów w jakiejkolwiek relacji między dwojgiem ludzi. Po prostu rozrywka na solidnym poziomie.
Alicja ′Vika′ Kuciel [60%]
Oczekiwałam romantycznej komedii okraszonej dużą ilością występów prawie gołych seksownych panów, a otrzymałam sama nie wiem co, na komedię było to za mało śmieszne, a na poważny film za mało poważne. Tak naprawdę jest to film z gatunku słodko-gorzkich i pomimo wesołych akcentów pozostawia uczucie smutku. Historia trzydziestoletniego striptizera, który ma ambitny plan, tylko wciąż nie może go zrealizować, nie do końca jest do śmiechu. Spotkanie uroczej Brooke (Cody Horn – ichnia wersja naszej ABC) choć iście harlekinowe, wcale nie zmienia wydźwięku filmu.
Skoro wspomniałam o wesołych akcentach to męskie striptizy dostarczyły publice sporo radości, a klasę pokazał Matthew McConaughey (jako Dallas, właściciel klubu), który dał taki popis, że osobiście bardzo chętnie widziałabym go na dowolnym wieczorze panieńskim i nie tylko. Matthew zdecydowanie TO ma. Pozostali panowie prezentowali się już mniej interesująco, ale Channing Tatum rzeczywiście fajnie tańczy. Za to Alex Pettyfer (gra Młodego, prawdopodobnie znany widzom z filmu „Jestem numerem cztery”) bezkonkurencyjnie wygrywa w konkursie na najbardziej drewnianą twarz roku.
„Niesamowity Spider-man” to żywe wcielenie słów inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Nowa wersja przygód Spidermana miała być czymś zupełnie odrębnym od serii Sama Raimiego. Tymczasem film Marca Webba przyprawia o ciągłe deja vu. Wprawdzie historia Petera Parkera została poddana drobnemu liftingowi; niby można tu odnaleźć echa transformacji, jakie zaszły na gruncie teen movies od czasu ostatniej trylogii o Człowieku-Pająku (główny bohater jest hipsterem, postać Gwen Stacy śmiało można zaliczyć w poczet szkolnych nerdów z epoki „post-Glee”) – ale czy naprawdę potrzebowaliśmy kolejnego remake′u zaledwie pięć lat po ostatnim filmie?
Strasznie głośno, niesamowicie blisko
Czekałam na tę adaptację wiele lat. Uwielbiam prozę Jonathana Safrana Foera, dlatego wiadomość, że jego kolejna książka (po rewelacyjnym „Wszystko jest iluminacją”) zostanie przeniesiona na srebrny ekran, była dla mnie małym świętem. Stephen Daldry na fotelu reżysera, fantastyczna powieść jako baza scenariusza – czy mogłoby się nie udać? Niestety tak. Zamiast metaforycznej opowieści o dojrzewaniu do zaakceptowania straty, dostaliśmy rzewną historię grającą na emocjach i wspomnieniach widzów, doskonale pamiętających wydarzenia 11/9, o których traktuje film. Niewinne dziecko staje się chodzącym wyciskaczem łez i generatorem bezrefleksyjnych wzruszeń na zawołanie. W finale wszystkie problemy zostają w magiczny sposób rozwiązane, a działania głównego bohatera, 9-letniego Oscara, okazują się być zbawienne dla całej społeczności okaleczonego Nowego Jorku. To, co Foer w swojej powieści przekazywał niejako mimochodem, posługując się konwencją baśni, Daldry stara się wykrzyczeć z każdego kadru, gubiąc przesłanie „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” pod warstwą hollywoodzkiego lukru, przyozdobionego licznymi nominacjami do Oscarów.
Trzy kobiety w różnym wieku (2008)
Sebastian Chosiński [70%]
Jeśli w Europie bądź Stanach Zjednoczonych reżyser-kobieta bierze się za realizację dramatu psychologicznego, którego głównymi bohaterkami są również kobiety, z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że wyjdzie z tego – mniej lub bardziej udany – manifest współczesnego feminizmu; obraz walki o prawa i swobody, których bohaterki pozbawiane są przez nieprzyjazny im, zdominowany przez mężczyzn świat. W przypadku kinematografii z innych kontynentów nie jest to już takie oczywiste, co udowadnia dobitnie pochodząca z położonego u podnóża gór Zagros miasta Arak pięćdziesięcioletnia już dzisiaj Manijeh Hekmat. „Trzy kobiety” (ciąg dalszy tytułu – „…w różnym wieku” – dorzucony został przez polskiego dystrybutora) to drugi pełnometrażowy obraz Iranki. Jej debiut sprzed dziesięciu lat – „Zendān-e Zanān” – przedstawiał los muzułmanek osadzonych w więzieniu; kolejne z dzieł nie dotyka już spraw tak ekstremalnych, ale na pewno nie mniej istotnych. Tytułowe bohaterki to czterdziestokilkuletnia Minou (świetna Niki Karimi), konserwatorka zabytkowych dywanów, wykonująca zlecenia dla teherańskiego Narodowego Muzeum Dywanów, jej chora na sklerozę matka oraz córka Pegah (znakomicie zagrana przez córkę reżyserki Pegah Ahangarani). Minou jest rozwódką, z wielką pasją poświęcającą się swojej pracy; z tego też powodu zaniedbuje najbliższych. Gdy pewnego dnia znikają zarówno babcia – na dodatek z bezcennym starożytnym dywanem, który Minou niemal siłą odebrała handlarzowi planującemu wywieźć antyk za granicę – jak i Pegah, kobieta zaczyna poszukiwania. Żyjąc do tej pory w ciągłym biegu, teraz musi wyhamować, przemyśleć sprawy, nad którymi dotychczas nie miała czasu się zastanowić. W przeciwieństwie do nieświadomej rozwoju sytuacji głównej bohaterki, widz na bieżąco śledzi losy pozostałych kobiet – zagubionych (by nie rzec wręcz: wykorzenionych), poszukujących własnej tożsamości z dala od świata, w którym przyszło im funkcjonować. Każda z nich, choć na różnych płaszczyznach, odbywa najważniejszą w swym życiu podróż. Staruszka wraca do wsi, którą przed laty musiała opuścić w bardzo dramatycznych okolicznościach; najmłodsza natomiast w czasie drogi przez pustynię spotyka Babaka, życiowego autsajdera, który dzięki swej charyzmie dodaje jej sił do podjęcia kolejnych wyzwań. A Minou? Ona także odnajduje to, co dawno już zgubiła – spokój ducha. Hekmat nakręciła kameralny film psychologiczno-obyczajowy, który jest na tyle uniwersalny, że bez trudu może zostać odczytany pod każdą szerokością i długością geograficzną. Obojętnie jakim językiem i w jakiego boga wierzyć będą widzowie.

a co się stało z tetrykami? Już nikt nie ma ochoty tam pisać? Szkoda wielka - jeden z pożyteczniejszych działów.