Jak zwykle pod koniec miesiąca (choć tym razem nie na sam koniec) prezentujemy przegląd tego, co zobaczyliśmy w kinie w zbiorze krótkich recenzji. Wśród omawianych tytułów są takie perełki jak „Step Up 4”, „Dzwoneczek i sekret magicznych skrzydeł” oraz najnowsza część „Resident Evil” – jasne więc, że tekstu nie można pominąć.
Esensja ogląda: Wrzesień 2012 (kino)
[ - recenzja]
Jak zwykle pod koniec miesiąca (choć tym razem nie na sam koniec) prezentujemy przegląd tego, co zobaczyliśmy w kinie w zbiorze krótkich recenzji. Wśród omawianych tytułów są takie perełki jak „Step Up 4”, „Dzwoneczek i sekret magicznych skrzydeł” oraz najnowsza część „Resident Evil” – jasne więc, że tekstu nie można pominąć.
Ewa Drab [80%]
Seth MacFarlane wyraźnie złagodniał w stosunku do tego, co zazwyczaj pokazywał w kontrowersyjnym „Family Guy”, ale „Ted” to nadal bezkompromisowy humor, pomysłowość i dużo śmiechu. Co więcej, wulgarny i niepoprawny politycznie dowcip nie stanowi w „Tedzie” zabawy dla samej zabawy, lecz zostaje również podparty sensowną historią o dorastaniu i stawianiu czoła odpowiedzialności. Jednak, jak na film twórcy „American Dad” przystało, przesłanie nie jest nachalne, bo zostaje okraszone małą poprawką – owszem, z dorosłością trzeba się zmierzyć, ale nie rezygnujmy z radosnego szaleństwa, bez niego życie zaczęłoby nudzić. Przy „Tedzie” można puścić wszystkie hamulce, nikt nie przejmuje się, że kogoś urazi, a totalna swoboda działa odświeżająco. Do tego należy dodać świetne kwestie tytułowego misia palącego trawkę, piękną Milę Kunis, epizody Nory Jones i Ryana Reynoldsa oraz cudowne odniesienia do popkultury (na przykład do „Gwiezdnych wojen”, Taylora Lautnera lub Flasha), a otrzymujemy jedną z ciekawszych, zapadających w pamięć komedii roku.
Ewa Drab [50%]
Od serii filmów poświęconych tanecznym wywijasom, oczekiwać powinno się nie oryginalnej fabuły, tylko choreograficznych fajerwerków. W przypadku czwartej części „Step Up” okazuje się, że w sferze tańca można wymyślić jeszcze dużo i zaskoczyć wyjadaczy. W „Revolution” taniec często przyjmuje formę performance’u w połączeniu ze sztuką uliczną, dzięki czemu twórcy mogą wyjść z nowymi układami i teatralnymi pomysłami. Na uwagę zasługują „tańczące” samochody, performance w urzędzie miasta i finałowy show w porcie. Niestety, pod względem historii i bohaterów „czwórka” straszy. Na ekranie brakuje fajnych osobowości podobnych do Moose’a z drugiej i trzeciej części, który tutaj pojawia się w epizodzie. Niepotrzebnie dopisano również do fabuły ideologię rewolucyjną. Czy naprawdę taniec – w rewelacyjnej odsłonie – potrzebuje jakiejkolwiek filozofii? Dlatego „czwórka” jest znakomita pod względem tańca, ale odstaje od poprzedników w kwestii postaci i radości płynącej z ekranu.
Alicja Kuciel [90%]
Ilekroć oglądam kolejny film Pixara, zadziwia mnie, jak bardzo animacja poszła do przodu. „Merida” to kolejna perełka na koncie tej wytwórni. Sama historia jest prosta, zabawna, odpowiednio dramatyczna – słowem, ma wszystkie cechy dobrego filmu dla dzieci i dorosłych. Do tego jak tu nie polubić uroczej rudej księżniczki, która strzela z łuku lepiej niż sam Robin Hood, fantastycznie jeździ konno i ma głowę nie od parady, a do tego, jak to każda nastolatka, nie do końca dobrze rozumie się z własną matką. Oczywiście, jak to w bajkach bywa, córka z matką po różnych dramatycznych i mniej dramatycznych przejściach odnajdują wspólny język, ucząc się jedna od drugiej i wzajemnie zmieniając. Gdzieś w tym wszystkim towarzyszy im cała masa wesołych, prostych w obsłudze, mężczyzn w spódniczkach oraz misie. Misie są istotnym elementem filmu plus czarownica sztuk jeden.
Cóż więcej mogę napisać? Po prostu warto zobaczyć ten film.
PS.1. Scena, kiedy Merida strzela z łuku, jest tak absolutnie cudownie zanimowana, że hej!
PS.2. „Luna” – króciutki filmik pokazywany przed samą „Meridą” to jest dopiero majstersztyk – jeżeli nie dla „Meridy”, to dla „Luny” warto pójść do kina.
Agnieszka Szady [90%]
„Merida waleczna” (w oryginale „Brave”) opowiada o dramatycznej przygodzie pewnej dziewczynki. Tytułowa bohaterka mieszka w baśniowej Szkocji i jest dość niesforną córką królewskiej pary. Po całych dniach ugania się po okolicy na swoim wiernym clydesdale’u, strzela z łuku i wdrapuje się na niebezpiecznie wysokie skały. Jednym słowem – żyje pełnią życia. Nie przeszkadza to jej nieco rubasznemu tacie, za to mama, fanatycznie pilnująca dworskiej etykiety („Nie kładziemy broni miotającej na stole!”), ręce załamuje nad zachowaniem swojej pierworodnej. Konflikt narasta, a prawdziwy kryzys następuje wtedy, kiedy – zgodnie z obyczajem – na dwór przybywają kandydaci do ręki księżniczki. Choć finał, jak to w animowanej baśni, musi być szczęśliwy, zanim do niego dojdzie, widz zdąży obgryźć połowę paznokci z napięcia. A fakt, że na bohaterkę nie czeka w nagrodę za dzielność żaden książę na białym koniu, jest – jak dla mnie – dużym plusem.
Film, oprócz wciągającej fabuły, urzekł mnie niesamowitym nastrojem. Zamek, surowo urządzony, acz zadziwiająco przytulny, jest miejscem, które chciałoby się odwiedzić. Kamienny krąg, zasnuty mgłą las i duszki-ogniki wywołują bicie serca, ryczące wprost na widza paszcze niedźwiedzi są naprawdę straszne, a czarownica – jednocześnie groźna i nieodparcie zabawna – to już istny majstersztyk. Ale największe brawa należą się za Meridę, która jest po prostu kwintesencją nastoletnich zachowań. Te jej wszystkie „Oj, mamoooo!”, rzucanie się na łóżko, fochy, demonstracyjne okazanie załamania poziomem startujących w zawodach zalotników – zaryzykowałabym stwierdzenie, że postać wykreowana komputerowo gra lepiej, niż niektóre żywe nastolatki widywane przez mnie w filmach (szczególnie polskich).
Alicja Kuciel [50%]
21 Jump Street to komedia na znośnym poziomie, czasem do śmiechu, z licznymi nawiązaniami do kultowego serialu, w którym zaczynali czy to Johnny Depp czy też Brad Pitt (tak on też, choć epizodycznie). Tatum Chaning, który nie zaprezentował innego zestawu min, niż te które zazwyczaj prezentuje w filmach z gatunku raczej romantycznych, nie wypada źle, ale daleko mi do zachwytu, jego partner Jonah Hill, który gra standardowego grubawego fajtłapę też jakoś specjalnie nie porywa. Podobało mi się pogrywanie na stereotypach, parę zabawnych scen z „F… you science” na czele, ale generalnie amerykańskie komedie tego typu zazwyczaj pozostawiają we mnie poczucie niesmaku. Moim zdaniem jest to film, który w zależności od nastroju może całkiem rozbawić, ale może też bardzo rozczarować.
Dzwoneczek i tajemnica magicznych skrzydeł
Konrad Wągrowski [60%]
Łatwo zapomnieć, że poza głośnymi tytułami Pixarowskimi i dużymi produkcjami animowanymi w stylu „Zaplątanych” Disney produkuje jeszcze rzeczy skromniejsze, skierowane do mniejszych grup docelowych (np. do małych dziewczynek). Taką właśnie produkcją jest „Dzwoneczek i sekret magicznych skrzydeł” (słówko „magicznych” do tytułu dodał polski dystrybutor, żeby było bardziej… magicznie?), czyli trzeci film odpryskowy od „Piotrusia Pana” z pewną małą wróżką w roli głównej. Przyznajmy od razu, że z samym „Piotrusiem Panem” nie ma to wiele wspólnego (poza wyglądem wróżek i tym uroczym pomysłem, że przychodzą na świat, gdy dziecko po raz pierwszy się zaśmieje), sam Dzwoneczek z charakteru jest też zupełnie inną osobą niż nieco wredna wróżka Barriego. Chodzi więc o ładny wygląd wróżek, nieskomplikowaną fabułę z happy endem i potencjał komercyjny zabawek. Jak na dzieło promujące w gruncie rzeczy linię zabawek jest jednak „Sekret magicznych skrzydeł” filmem zupełnie przyzwoitym. Jest niebrzydki wizualnie, ma w miarę dobrze pomyślaną fabułę, opartą na dramacie rozdzielenia kochających się osób. Wróżki żyją w dwóch światach – letnim i zimowym. W letnim skrzydełka się rozpuszczają, w zimowym zamarzają, więc podróże między światami są zabronione. Tymczasem w opozycyjnym świecie Dzwoneczek spotyka siostrę, wróżkę narodzoną z tego samego śmiechu… Ma „Dzwoneczek” sensowną kulminację i potrafi odrobinę wzruszyć. Na ukłony w kierunku starszego widza tu jednak nie liczcie, to produkt prosty, skierowany mocno do grupy docelowej dziewczynek w wieku 5-7 lat. Przedstawicielka owej grupy, której towarzyszyłem w kinie, nie padła może z zachwytu, ale uznała seans za całkiem udany.
Resident Evil: Retrybucja
Mateusz Kowalski [30%]
…a raczej „Redystrybucja starych i sprawdzonych pomysłów”. Jak to w poprzednich filmach z serii: Milla Jonovich biega z giwerą (oraz paroma innymi narzędziami zbrodni), wdzięcznie się wygina, a przy okazji ratuje świat skazany i tak na zagładę. W tle łupu-cupu, drętwe dialogi, jeszcze bardziej drętwi aktorzy (przy których bracia Mroczkowie to kandydaci do Oskara) i Bingbing Li jako Ada „Wikipedia” Wong. Wszystko podane łopatologicznie, szybko oraz bez zbędnego maskowania głównego celu twórców, czyli zbicia kasy. Plusy za tyleż efektowne, co efekciarskie sceny walki i wjazd samochodem na stację metra. Minusy za logikę, która ma więcej dziur niż polski budżet (właściwie to został po niej jeden wielki krater) oraz za karygodne wręcz łupnięcie w twarz C.D.N. Końcowy minus dla dystrybutora za koszmarnie przetłumaczony podtytuł. Tylko dla fanów serii, bo nawet satysfakcjonującej ilości zombie tam nie uświadczysz.

Ale czy Angus, koń Meridy, to na pewno clydesdale, a nie shire?