„Układ zamknięty” – podobnie jak choćby „Katyń” Andrzeja Wajdy – karmi się emocją, która funkcjonuje dzisiaj jako jeden z nieodzownych elementów polskości – poczuciem doznanej krzywdy. Tak, jak w „Katyniu”, waga tematu służy twórcom za tarczę ochraniającą przed ewentualną krytyką.
Zakleszczeni w postkomunie
[Ryszard Bugajski „Układ zamknięty” - recenzja]
„Układ zamknięty” – podobnie jak choćby „Katyń” Andrzeja Wajdy – karmi się emocją, która funkcjonuje dzisiaj jako jeden z nieodzownych elementów polskości – poczuciem doznanej krzywdy. Tak, jak w „Katyniu”, waga tematu służy twórcom za tarczę ochraniającą przed ewentualną krytyką.
Ryszard Bugajski
‹Układ zamknięty›
Choć to porównanie może wydawać się odległe i dość abstrakcyjne, filmy Wajdy i Bugajskiego wyrastają tak naprawdę z podobnego przekonania – że jeśli mówi się coś istotnego, to nie trzeba zwracać uwagi na formę, w jaką się to ujmuje. Wajda opowiadał zatajaną przez dziesięciolecia historię w sposób chaotyczny i nieciekawy, zapełniał ją tekturowymi postaciami, które nie nie miały w fabule żadnej funkcji poza uosabianiem konkretnych postaw. Bugajski robi w zasadzie to samo – do scenariuszowego bałaganu, łączącego na chybił-trafił dziesięć różnych wątków (z czego co najmniej cztery można by bez szkody wyrzucić), wkłada zestaw spreparowanych wcześniej figur i ustawia je na dwóch biegunach aksjologicznego świata: jeżeli ktoś nie jest w „Układzie zamkniętym” skończonym skurwysynem, to musi być niewinny; jeżeli nie jest niewinny, to musi być skończonym skurwysynem.
Przyświecające Bugajskiemu cele niewątpliwie są szczytne – reżyser opowiada bowiem o rażącym nadużywaniu władzy przez rządzących, o tym, jak można zniszczyć komuś życie w imieniu prawa, roznieść w pył uczciwy biznes i rozbić rodzinę. Scenariusz jest sklejką kilku głośnych spraw, o których pisała prasa w minionym dziesięcioleciu – między innymi afery wokół Polmozbytu i zakładów mięsnych Krakmeat – ale z oczywistych względów nazwiska bohaterów i nazwa firmy zostały zmienione, a akcja przeniesiona do innego miasta.
„Układ zamknięty” otwiera uroczysta ceremonia w siedzibie gdańskiej firmy Navar, produkującej sprzęt elektroniczny. Na scenie, przy mikrofonach, widzimy trzech względnie młodych biznesmenów (Przemysław Sadowski, Robert Olech i Jarosław Kopaczewski), a po drugiej stronie, przy stole z przekąskami – prokuratora okręgowego Kostrzewę (Janusz Gajos) i naczelnika urzędu skarbowego Kamińskiego (od dawna niewidziany na dużym ekranie Kazimierz Kaczor). Ci dwaj od razu zaczynają spiskować – skoro firma odniosła sukces, to na pewno w nieuczciwy sposób, skoro jest zarobek, to na pewno był jakiś przekręt itd.
Bugajski bardzo szybko, bo w zasadzie w pierwszej scenie, spycha na dalszy plan biznesmenów i skupia się na duecie prokurator-naczelnik. Już w pierwszym ich dialogu dowiadujemy się, skąd panowie się znają, kiedy z rozrzewnieniem w głosie wspominają „stare czasy”. Obaj byli w czasie studiów w partii, obaj wybili się dzięki politycznemu zaangażowaniu i – co reżyser podkreśla w sposób wręcz nachalny – niszczeniu innym życia. Retrospekcje z lat sześćdziesiątych, które w dobrym filmie służyłyby za psychologiczne wytłumaczenie motywacji podstarzałych bohaterów, w „Układzie zamkniętym” są tylko kolejnym dowodem ich nieskończonego skurwysyństwa. Na pierwszy plan szybko wysuwa się Kostrzewa (Kamiński jest raczej jego demonicznym, ale nieco przygłupim akolitą), co – znów – w dobrym filmie byłoby okazją do pokazania twarzy Złego z bliska, ale w „Układzie zamkniętym” jest tylko pretekstem do prezentacji całego szeregu atrybutów zepsutego do szpiku kości komucha.
Żeby było jasne – nie mam żadnego problemu z tym, że Bugajski zrzuca winę na karb poprzedniego systemu; w wielu przypadkach okazałoby się pewnie, że ma rację. Bolączką jego filmu jest jednak sposób, w jaki to robi, i fakt, że zapomina przy tym, że świat – choć brutalny, nieprzyjemny i pełen nieuczciwych cwaniaków – ma jednak jakieś odcienie, a ludzie – choć brutalni, nieprzyjemni i często nieuczciwi – rzadko są tak ordynarnie jednowymiarowi. Partyjna przeszłość jest w „Układzie zamkniętym” trochę jak pryszcze i aparat na zęby u postaci z amerykańskiego filmu młodzieżowego albo czarny kot na kolanach demonicznego bohatera horroru – stanowi jasny sygnał, że ktoś jest taki, a nie inny; sygnał, który ratuje reżysera od konieczności przedstawiania postaci w sposób trudniejszy, bardziej zniuansowany. Innymi słowy: jest najzwyklejszym w świecie pójściem na łatwiznę.
Choć Kostrzewa pojawia się na ekranie prawie bez przerwy i ze wszystkich bohaterów to właśnie jego poznajemy najlepiej, nie wiemy o nim tak naprawdę nic. Partyjna przeszłość oplata go w scenariuszu jak kleszcze, które nie pozwalają wyrwać się z bardzo wąskiego sposobu myślenia. Bugajski pokazuje widzowi, że prokurator lubi polować, ma daczę na wsi, pije wódeczkę, z zapałem je golonkę i jeździ mercedesem pamiętającym miniony ustrój. Z każdą kolejną sceną wkłada mu w ręce inny rekwizyt „podłego komucha”, żeby udowodnić widzowi, że rzeczywiście z podłym komuchem ma do czynienia. W efekcie sceny te są niepotrzebne, bo nie mówią nic o bohaterze, w żaden sposób nie pogłębiają jego charakteru.
Na drugim biegunie mamy ofiary – trzech biznesmenów, którzy trafiają do więzienia bez powodu. Reżyserowi nie wystarcza jednak, że mężczyźni tracą firmę i spędzają pół roku w zamknięciu. Żeby podkręcić dramatyzm do maksimum, zsyła na nich kolejne tragedie, czyniąc z każdego współczesną wersję biblijnego Hioba: podczas nalotu policyjnego żona jednego traci dziecko z powodu szoku, a córka drugiego przestaje mówić. Trzeci mieszka sam, za współlokatorów mając jedynie przeurocze króliki, na niego spada więc trauma innego typu: zostaje brutalnie zgwałcony i pobity przez współwięźniów. Choć każdy z biznesmenów wyraźnie cierpi, tego typu absurdalne nagromadzenie dramatów w połączeniu z niewielkim czasem ekranowym, jaki dostają (Kostrzewa ciągle pozostaje na pierwszym planie), powoduje, że trudno z nimi sympatyzować, trudno im współczuć. Nie widzimy ich na rozprawach sądowych, nie wiemy, jak próbowali się bronić. Przez cały czas pozostają kompletnie bierni – są figurami przystosowanymi do przepchnięcia konkretnej tezy, a nie bohaterami z krwi i kości.
Gdzieś pomiędzy tymi dwoma światami stoi początkowo Słodowski (Wojciech Żołądkowicz) – młody prokurator, typowy służalec, który próbuje zrobić karierę płaszcząc się u nóg Kostrzewy. To jedyny bohater, który przechodzi w „Układzie zamkniętym” jakąś przemianę – na początku jest ostrożny; i choć sprawę Navaru uznaje za znakomitą okazję do wybicia się, sprawia wrażenie, jakby nie chciał motać się w niejasne interesy. Nawet tę postać Bugajski szybko jednak marnuje, pozwalając Słodowskiemu przejść na ciemną stronę mocy zbyt szybko i zbyt pewnie. Bohater, który w pierwszej scenie jest zwykłym popychadłem, chwilę później zaczyna dorównywać Kostrzewie pod względem łajdactwa.
Nie ma wątpliwości, że tego typu wizja opresyjnego państwa, pełnego tęskniących za PRL-owskimi zasadami kanalii, odpowiada uczuciom części widzów – tych, którzy czują się oszukiwani przez skarbówkę lub mają nieprzyjemne doświadczenia z prokuraturą. Dojrzałe kino polityczne powinno być jednak ponad takimi emocjami, nie powinno pokazywać świata za pomocą czerni i bieli. Bugajski zaciska pięści i wyrzuca je w powietrze ze złością, nie bacząc na pozostałe kolory – zasiedla „Układ zamknięty” chodzącymi stereotypami, a w finale oznajmia (ustami jednego z bohaterów), że współczesnemu kreatywnemu Polakowi udać się może tylko za granicą. Słuchając konkluzji, trudno opędzić się od wrażenia, że cenionemu reżyserowi złość zamydliła oczy.

I przede wszystkim - ten film jest nudny, przeraźliwie nudny. Wszystkie sceny akcji można było zobaczyć w zwiastunie... Czułam się jak na polskim filmie, o którym rozmawiają bohaterowie "Rejsu" i naprawdę, naprawdę żałuję, że jednak nie wyszłam... A najbardziej boli fakt, że z tego materiału mógł wyjść rewelacyjny film; film, który zadowoli widza lubiącego, gdy coś się jednak dzieje i takiego, który woli, żeby to jeszcze miało sensowne przesłanie. Ale nie. U nas musi być patos (zbliżenie na cierpiętniczą twarz + MUZYKA) i łopatologia. Bo polski widz tępy jest i może czegoś nie załapać. Trzeba mu pokazać wszystko. Najlepiej 3 razy.
PS. Jest jedna dobra scena - negocjacje i 0,5% padające z ust Gajosa. Czyli jednak można było...