Trzecia i ostatnia już w tym miesiącu edycja „Esensja ogląda” zawiera solidną garść recenzji naprawdę głośnych tytułów – „Człowieka ze Stali”, „1000 lat po Ziemii”, „Bling Ring”, „Kac Vegas III”, „Trans”, a na deser z małego ekranu rozczarowanie „Szklaną pułapką 5” i… „Ixjana”.
Trzecia i ostatnia już w tym miesiącu edycja „Esensja ogląda” zawiera solidną garść recenzji naprawdę głośnych tytułów – „Człowieka ze Stali”, „1000 lat po Ziemii”, „Bling Ring”, „Kac Vegas III”, „Trans”, a na deser z małego ekranu rozczarowanie „Szklaną pułapką 5” i… „Ixjana”.
„Człowiek ze Stali”, jak większość ostatnich blockbusterów, pozostawia widza w rozterce – zawiera dużo bardzo fajnych elementów, ale też solidną garść zupełnie niepotrzebnych, bądź co najmniej nie do końca udanych. Najprościej więc chyba napisać o filmie, wymieniając jego zalety i wady. Zacznijmy od tych drugich. Główną jest oczywiście to, że „Man of Steel” to film zupełnie, zupełnie inny od „Supermana: Powrotu” Bryana Singera, którego szczerze nie znoszę (filmu, nie Singera). Ktoś wreszcie pomyślał i stwierdził, że cykl wymaga solidnego liftingu, a nie nieudolnego nawiązania. Zaskakuje rozbudowana początkowa sekwencja – Krypton jest może momentami trochę dziwny (latające smoki rodem z „Avatara"?), ale z pewnością dużo ciekawszy niż Kryształkowe Miasteczko u Donnera – widać w tym jakiś spójny pomysł na obcą planetę, pomysł, z którego zresztą wynika większość późniejszych filmowych konfliktów. Dobrą robotę wykonują aktorzy. Russell Crowe daje radę, na pewno jest o klasę bardziej zaangażowany w projekt niż niegdyś Marlon Brando, a odesłanie Kal-Ela na Ziemię i dylematy prawdziwych rodziców mogą budzić autentyczne wzruszenie. Zod w kreacji Michaela Shannona jest dokładnie taki, jaki powinien być, groźny, momentami fanatyczny, ale posiadający pewne racje, z którymi niekoniecznie trzeba się zgadzać, ale można je zrozumieć (i nawet odnieść do autentycznych ziemskich liderów politycznych i wojskowych). Strzałem w dziesiątkę będzie Faora (bardzo ciekawa Antje Traue), również dużo lepsza (i seksowniejsza) od dawnej Ursy. Wreszcie sam tytułowy bohater… Przyznam, że po mało udanej roli w „Immortals” miałem pewne obawy, ale tu jest wszystko w porządku – Cavill jest zupełnie inny od Reeve′a, ale pasujący zarówno fizycznością (ta uroda! te muskuły!), ale też zachowaniem (znakomite sceny pierwszego kontaktu z ziemskimi władzami i przesłuchania). Bardzo mi się podobało, że Zod i jego Drużyna przybywa na pokładzie statku kosmicznego, a nie wesoło lecąc sobie lotem swobodnym przez Wszechświat, szubiduba. Dzięki temu film nawet zbliża się do klasycznego SF z Inwazją i Pierwszym Kontaktem. Wreszcie efekty specjalne – rozwałka na miarę naszych czasów, tu już nie spada neon Coca-Coli, to walą się całe miasta i to chyba naprawdę pasuje do serii. Podsumowując – Superman nie jest już na wszystkie pory roku, ale na zadania specjalne, jak obrona planety przed inwazją. Zdejmowanie kotków z drzew nie wchodzi w grę.
Aby nie było tak różowo, teraz szereg wad. Film ma zbyt monotonny klimat, „Superman” nie powinien być filmem aż tak szarym w nastroju. Nieco więcej humoru nie załamałoby konwencji, a uczyniło seans przyjemniejszym. Lois Lane. Nie sądziłem, że to powiem, bo przepadam za Amy Adams, ale do roli drapieżnej Lois nie pasuje, a chemii miedzy nią a Supermanem nie ma kompletnie. Costner również na glebę nie rzuca, a pognębia tę postać idiotyczny pomysł na śmierć Jonathana Kenta. Co więcej? Inwazja z kosmosu powinna pokazać jakąś ogólnoświatową politykę, a nie trzech żołnierzy na krzyż symbolizujących władze państwowe. To już przecież nawet w starym „Supermanie II” mamy prezydenta i bijatyki w Białym Domu. Razi też walka o szeroką publiczność i niską kategoryzację wiekową – choć walą się całe miasta i można szacować ofiary w setkach tysięcy, prawie nic z tego nie zostaje pokazane na ekranie. A już scena jak Superman walczy rozpaczliwie o ocalenie trzyosobowej rodziny, gdy wokół waliły się wieżowce (i pewnie dalej konający ludzie leżą pod gruzami), jest raczej absurdalna. Do tego nie najlepsze nawiązania. Trochę irytującego patosu rodem z „Dnia Niepodległości” (tak jest, odpowiednio użyty patos może nie być irytujący, tu, niestety, miejscami był), a walka Zoda i Supermana niebezpiecznie kojarzy się z trzecim „Matrixem”. No i ma się poczucie pewnego niewykorzystania potencjału. Film na początku przedstawia dużo dylematów, ale potem prezentuje raczej mało rozwinięcia tych dylematów.
Jakie więc podsumowanie? 70% i jednak oczekiwanie z zainteresowaniem na sequel.
To, że M. Night Shyamalan się skończył, zwiastowano co najmniej od czasu poślizgu na „Kobiecie w błękitnej wodzie”. To, w jaki sposób się kończy – wymusza pytanie o to, czy reżyser w ogóle zasłużył na handicap, dzięki któremu ma z czego spadać. Twórcom formatu Shyamalana za wpadki w postaci „1000 lat po Ziemi” powinno dostawać się co najmniej podwójnie. Nie mamy bowiem do czynienia z jakiś nieopierzonym debiutantem czy rzemieślnikiem, który zwyczajnie nie udźwignął wysokobudżetowego filmu s-f. Jakby nie było, Amerykanin o hinduskich korzeniach to doświadczony filmowiec. Co więcej, reżyser, o którym na początku wieku przebąkiwano, że może być nawet nowym Spielbergiem.
Dlaczego więc oglądając „1000 lat po Ziemi” nie można przestać łapać się za głowę? W kinie SF wiele można wybaczyć, szczególnie gdy piętrzące się nielogiczności pokrywa się wartkim tempem. Niestety akcja „1000 lat po Ziemi”, zamiast gubić fabularne durnotki na tyle szybko, by widz nie miałby czasu się na nich zatrzymać, ciągnie się tak niemiłosiernie, iż ma się wrażenie, że każdy rok z tytułowego tysiąca przeżywa się na ekranie. Mdła, nijaka i nie angażująca relacja ojciec-syn, teoretycznie stanowiąca swoistą oś całego filmu, rodzi natomiast przypuszczenie, że Ziemia w tytule i w scenariuszu znalazła się tylko po to, by pełnić rolę emocjonalnego backupu, tak aby widz mógł poczuć jakikolwiek związek z filmową historią. Ziemia u Shyamalana wygląda bowiem jak zwyczajna, zarosła i zdziczała pierwsza z brzegu planeta. Niczym nie przypomina naszego świata, nie ma na niej żadnych śladów dawnych cywilizacji. Co gorsza, w głowie bohaterów nie kiełkuje nawet cień chęci odkrycia własnych korzeni, lub choćby odrobina refleksji nad powodem opuszczenia Ziemi. Równie dobrze akcję można było umieścić w jakimkolwiek innym świecie, bez związków z niebieskim globem. Dzięki temu patos może zmniejszył by się do zjadliwej dawki, a oczekiwanie na jakiekolwiek głębsze przesłanie – rozbudzone wstępem mówiącym o Ziemi jak o raju utraconym – nie miałoby fabularnej racji bytu. Tym bardziej, że gdy na końcu statek z rozbitkami wzbija się w powietrze, nikt nie ogląda się z tęsknotą za siebie, tak jakby nasza planeta sama w sobie nie miała żadnego znaczenia.
W filmie jest taka scena, gdy postać Willa Smitha mówi do syna, choć ten go nie słyszy – uklęknij, skup się, pokonaj w sobie strach i lęk. Pomyśl i na spokojnie zacznij działać. Podobne słowa można by skierować w stronę M. Night Shyalamana przy doborze następnego projektu. Mam jednak nieodparte wrażenie, że są to niestety tylko pobożne życzenia.
Mam problem z Sofią Coppolą. Reżyserka, której filmy do niedawna kochałam miłością bezwarunkową (nawet, a może zwłaszcza zmieszaną z błotem „Marię Antoninę”), od kilku lat sprawia wrażenie, jakby nie miała nic nowego do powiedzenia. Już „Somewhere. Między miejscami”, mimo że zdobył Złotego Lwa na festiwalu filmowym w Wenecji, zwiastował pewne zmęczenie materiału. Ot, zbiór ciekawych epizodów posklejanych do kupy w swoisty pejzaż samotnych, zagubionych w bogactwie i luksusie dusz. „Bling Ring” na tym tle wypada jak rozciągnięty niechcący do pełnego metrażu mdły teledysk o ładnych butach i bohaterach, w umysłach których nie kiełkuje ani jedna intrygująca myśl lub emocja. Historia szajki nastolatków napadających na domy celebrytów rozpoczyna się w momencie, w którym Nicki (Emma Watson), już po aresztowaniu, w błysku fleszy przeprasza za swoje czyny. Wszystko, co oglądamy później, jest retrospekcją. Ale dlaczego Coppola wprowadza zaburzoną chronologię? Ciężko stwierdzić. Postać Watson właściwie nie przechodzi żadnej przemiany, trudno nawet jednoznacznie nazwać ją główną bohaterką filmu. Reżyserka co rusz stara się urozmaicić materiał, wplatając ujęcia „setkowe” czy komentarz z offu, ale wydaje się, że błądzi po omacku, nie potrafi podjąć decyzji, co jest głównym tematem i przesłaniem „Bling Ring”. Zagubieni wydają się również aktorzy, na czele z Watson, która chyba zwyczajnie nie wie, jak tchnąć życie w postać pustej, głupiutkiej nastolatki z bogatej rodziny (mam wrażenie, że to w równym stopniu wina aktorki, co niedopracowanego scenariusza). Mniej więcej po kwadransie oglądania zapierającej dech w piersiach garderoby Paris Hilton i jej koleżanek po fachu, w „Bling Ring” nie ma już właściwie na czym oka zawiesić.
Nie taki „Kac…” straszny jak o nim wszędzie piszą. Oczywiście, tak jak w przypadku kilkudniowej balangi, na końcu jest już trochę wszystkiego za dużo, a emocje są już zupełne inne niż na początku, ale wspomnienie lepszych czasów daje siłę by dociągnąć bez przesadnego zażenowania do finiszu. Trzeba mieć też świadomość, że domykając trylogię twórcy stanęli na pewnym rozdrożu – mogli pójść wyeksploatowanym do cna w dwóch uprzednich częściach schematem (i z miejsca narazić się mediom i widzom) lub pójść w inną stronę i…narazić się jeszcze bardziej. Wybór drugiej opcji wyszedł przeciętnie, ale nie tragicznie – wpuścił do fabuły nieco świeżości, równocześnie przyniósł stos nieprawdopodobnych przygód, z których zawsze wychodzi się cało, choć jest on nieco za wysoki nawet jak na naiwną komedyjkę. Między to wszystko wpleciono kilka mniej lub bardziej udanych żartów i przeszarżowano z pomysłami lub z maskowaniem ich braku (zdecydowanie za dużo postaci Chowa). Koniec końców do poziomu „jedynki” zabrakło zdecydowanie za dużo. Wataha pozbawiona procentów i używek zdawała radzić sobie z rozwiązywaniem zagięć fabuły o wiele mniej skutecznie niż mając tytułowego kaca, bez którego ich perypetie bawiły mniej więcej tak jak piwo bez gazu – da się przełknąć, ale nie jest to coś co zamówimy na drugą kolejkę. Tak na marginesie zastanawiam się do jakiej kategorii – sukcesu czy porażki – swój udział w serii zaliczy Justin Bartha. Niby znalazł się we wszystkich częściach, lecz wpierw został porzucony na dachu, potem spędził noc w hotelu, a teraz większość czasu jest zakładnikiem przetrzymywanym z dala od jakiejkolwiek akcji…
Fabuła „Transu” nasączona jest tyloma twistami, że wystarczyłoby ich spokojnie na obdzielenie kilku filmów. Nic dziwnego zatem, że przez większość czasu zastanawiamy się (i dobrze!) kto jest narzędziem w czyich rękach, który z bohaterów tak naprawdę dyryguje akcją, a kto jest tylko ofiarą manipulacji. Danny Boyle, wrzucając widza w labirynt ludzkiej podświadomości, nie obiecuje łatwej drogi do wyjścia. Zakręcona historia skupia się wokół Simona (tak przynajmniej nam się na początku wydaje), pracownika domu aukcyjnego, który wraz z podejrzanymi wspólnikami dokonuje kradzieży „Latających wiedźm” Francisco Goyi. Podczas drobiazgowo zaplanowanego napadu nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem. Simon traci pamięć, a wraz z nią wspomnienie miejsca ukrycia przez siebie dzieła sztuki. Jedyna szansa by odzyskać obraz to pomoc hipnotyzerki, która podczas seansów ma wydobyć z umysłu Simona lokalizację cennego obrazu. Wraz z postępem terapii, ekranowa i wizualna hipnoza udziela się widzom. Zaczynamy stawiać prywatne tezy i szukać rozwiązania na własną rękę, gubiąc się i potykając na rozstawianych sprytnie przeszkodach. W tym intrygującym studium podświadomości, ludzkiej obsesji i siły perswazji Boyle odnajduje się znakomicie. Gdy trzeba – łamie linearność fabuły, przyspiesza tempo, sieje zamęt i hamuje bieg akcji by dać oddech przed następnym zwrotem. Z prawdziwym kunsztem operuje obrazem, dzięki czemu widz nie ma już pewności, czy to, co ogląda na ekranie jest rzeczywistością, czy może kolejną próbą odwrócenia uwagi od pożądanej prawdy, która niemalże od samego początku leży przed naszymi oczami. Jednocześnie Boyle kilkoma umiejętnymi manewrami ucieka od gatunkowej wtórności. Dlatego nawet jeśli ma się wrażenie podobieństwa „Transu” do „Memento” czy „Incepcji” (ach, ta wspaniała scena cofania palca na samym końcu) to wynika ona bardziej ze sztywnych ograniczeń gatunku niż z braku własnej inwencji. Twórcy „Slumdoga” udało się jednakże przede wszystkim wyważyć wartki i soczysty thriller, nie odzierając go z założonej na początku mocnej psychologicznej warstwy. Mimo że w ostatecznym rozrachunku „Trans” zawiewa nieco trywializmem, to pełna nagość prześlicznej Rosario Dawson skutecznie rekompensuje małe rozczarowanie finałem. Co jak co, ale z pewnością nie będzie to wspomnienie, które męska część widowni będzie kiedykolwiek chciała wyprzeć z własnej pamięci…
Okropny, okropny film. A właściwie, przede wszystkim, przerażająco nudny. Lampka ostrzegawcza się już zapala, gdy widzi się obsadę i dostrzega, że do filmu nie zatrudniono poza Willisem żadnego w miarę rozpoznawalnego aktora, obdarzonego jakąkolwiek charyzmą. I dalej obawy się potwierdzają – „Szklana pułapka 5” to monotonna sieczka, złożona ze typowych, niczym nie wyróżniających się scen akcji (choć przynajmniej w miarę profesjonalnie zrealizowanych), nie mająca żadnych dodatkowych elementów. Scenariusz jest szczątkowy, jedyna zarysowana relacja między ojcem a synem sztampowa aż do bólu, ale największą przykrość sprawiają chyba dialogi, pozbawione nawet śladu jakiejkolwiek finezji, czy zapadających w pamięć bon-motów (a przecież z tego była znana m.in. ta seria). John McClane to też już nie John McClane jakiego znaliśmy, a całość każe sobie zadać pytanie o sens takiego deprecjonowania uznanej klasyki.
Bracia Skolimowscy i mistyczny thriller na miarę naszych możliwości, czyli klasyczny przerost formy nad treścią. Produkcja z pewnością może się pochwalić ładnymi zdjęciami, fikuśnym oświetleniem planu, nastrojową muzyką (oprócz momentów, gdy ktoś usiłuje śpiewać po „angielsku”) oraz gołymi cyckami Anny Dereszowskiej – i w sumie na tym koniec. Reszta składników ciągnie całość w dół niczym ołowiana kotwica. Przede wszystkim w oczy rzuca się bełkotliwa, źle poprowadzona fabuła, okraszona sporą liczbą zbędnych wątków oraz niemal grafomańskich odniesień do klasyki, jak choćby do „Mistrza i Małgorzaty”. Nic tu nie jest jasne – ani motywacje bohaterów, ani ich postępowanie, ani nawet sama intryga, porwana na strzępy i dla niepoznaki owinięta w kilka warstw taniego surrealizmu. Do tego dochodzi niezbyt trafiona obsada. Po raz tysięczny bryluje Borys Szyc, po raz pięćsetny swoje pięć minut kradnie Jan Frycz, zaś zbędnie szarżujący w głównej roli Sambor Czarnota zapada w pamięć przede wszystkim z powodu ewidentnych problemów z dykcją, bo w niektórych scenach w ogóle nie idzie zrozumieć, co on tam sobie pod nosem mamrocze. No i ta lista płac, dzięki której możemy się dowiedzieć, że w dość śniętym, konwencjonalnym filmie pozbawionym bójek czy samochodowych pościgów znalazło się zatrudnienie dla: dublerki Magdaleny Boczarskiej, pięciu ludzi od „ewolucji kaskaderskich”, trzech ludzi od „zabezpieczenia kaskaderskiego” oraz dla „koordynatora kaskaderskiego”. Cuda, panie…
27 czerwca 2013
Komentarze
27 VI 2013 13:10:45
Party
Konradzie, pliz, Jonathan Clark? :):)
27 VI 2013 17:49:42
Adam
Co to za dziwna moda na plakaty filmowe?
Teraz (tak jak i na słabych płytach) wrzuca się zdjęcia aktorów poodwracanych we wszystkie strony świata?
Przecież to śmieszne i nienaturalne...
No ale ja tam się nie znam ;)
27 VI 2013 21:20:14
Konrad
Dziwne, dobrze pamiętam, jak pisałem Jonathan Kent... Powiecie freudowskie przejęzyczenie, ja powiem SPISEK!
Po trzech tadżyckich miniserialach opowiadających o instalowaniu władzy radzieckiej w Turkiestanie przyszła kolej na telewizyjne dzieło rodem z Uzbekistanu (chociaż z licznym udziałem aktorów rosyjskich, w tym samego Aleksandra Kajdanowskiego). Trzyczęściowa historia „Było to w Kokandzie” autorstwa Uzbeka Uczkuna Nazarowa oparta została na motywach wydanej w 1939 roku powieści Nikołaja Nikitina.
Po raz kolejny możemy się przekonać, że główna bohaterka jest w gorącej wodzie kąpana, a zarazem ufając swej intuicji jest skłonna zaufać różnym osobom, nie zważając na wysuwane przeciw nim oskarżenia. Przy tej okazji wystawione na próbę będą też jej uczucia do Pabla i Andrésa, a na razie trudno przesądzić, czy któryś z nich w końcu zawładnie je sercem.
Czosnek uprawiany jest przez ludzi od pięciu tysięcy lat. Jest nie tylko popularną przyprawą, ale przede wszystkim rośliną leczniczą, co dowiodły zresztą badania kliniczne. Przypisuje mu się także nadzwyczajne moce, dzięki którym odstrasza wampiry i czarownice. Czy można zatem dziwić się, że niejednokrotnie stał się również „bohaterem” filmów. Jak chociażby w obyczajowej tragikomedii kazachskiego reżysera Eldara Szybanowa zatytułowanej – adekwatnie do jej treści – „Górski czosnek”.
Konradzie, pliz, Jonathan Clark? :):)