Jeśli dziwnym trafem nie zdarzyło się wam do tej pory być w kosmosie, idźcie do kina na „Grawitację” Alfonso Cuarona. Nikt do tej pory nie nakręcił lepszej symulacji odczuć podczas swobodnego orbitowania w kosmicznej przestrzeni. A że przy tym film jest wizualnie oszałamiający, rzetelny i poruszający, można stwierdzić, że od dawna nie było dzieła, które tak bardzo warto zobaczyć na wielkim ekranie.
Konrad Wągrowski
Kosmos, jakiego do tej pory nie znaliście
[Alfonso Cuarón „Grawitacja” - recenzja]
Jeśli dziwnym trafem nie zdarzyło się wam do tej pory być w kosmosie, idźcie do kina na „Grawitację” Alfonso Cuarona. Nikt do tej pory nie nakręcił lepszej symulacji odczuć podczas swobodnego orbitowania w kosmicznej przestrzeni. A że przy tym film jest wizualnie oszałamiający, rzetelny i poruszający, można stwierdzić, że od dawna nie było dzieła, które tak bardzo warto zobaczyć na wielkim ekranie.
Alfonso Cuarón
‹Grawitacja›
Pamiętacie „Ludzkie dzieci” Alfonso Cuarona i niesamowitą, kilkunastominutową scenę finałową, z chaosem walk, narodzinami pierwszego dziecka, kręconą w jednym ujęciu? To dzieło Emmanuela Lubezkiego, stałego operatora filmów Cuarona, który rozpoczyna „Grawitację” czymś podobnym – dwunastominutowym ujęciem bez żadnego cięcia montażowego, pokazującym pracę na orbicie przy konserwacji teleskopu Hubble’a. W tle lewituje sobie spokojnie wahadłowiec, jakby niepomny tego, że w zeszłym roku program został zamknięty, gdzieś tam dalej widać Międzynarodową Stację Kosmiczną. Wiemy, że ta sielanka zostanie przerwana – zniszczenie rosyjskiego satelity wywołuje reakcję łańcuchową, szczątki kolejnych obiektów pustoszą orbitę. I tak rozpoczyna się dramatyczna walka o przetrwanie, a efektowna początkowa sekwencja okazuje się tylko uwerturą do jeszcze bardziej zapierającej dech w piersiach reszty filmu.
Bowiem „Grawitacja” Alfonso Cuarona to dzieło, którego nie można porównać z żadnym innym filmem pod względem sposobu pokazania przestrzeni kosmicznej. Jest jednocześnie efektowna, piękna i dopracowana w każdym calu. Kamera wciąż krąży wokół bohaterów, dól co chwilę zmienia się z górą, nie istnieje właściwie stały pion i poziom, z kadru znika na chwilę Ziemia, by pojawiły się gwiazdy i by znów Ziemia powróciła. Czujemy się, jakbyśmy sami brali udział w kosmicznym spacerze, a wrażenie potęgowane jest przez reakcje astronautów – na katastrofę, na wyczerpywanie się zapasów tlenu, na niespodziewane obroty i inne figury w stanie nieważkości. Cuaron i Lubezki bywają efekciarscy – jak np. w scenach, gdy łzy bohaterki (oczywiście już wewnątrz statku kosmicznego) odrywają się i lewitują w stanie nieważkości (wydaje się, że powinny jednak przylegać do skóry), ale można im wybaczyć, bo po pierwsze, scena jest bardzo piękna, a po drugie, to tylko drobne oderwanie od naukowej wiarygodności. Twórcy kilka lat czekali na możliwość realizacji filmu w sposób, jaki odpowiadał im ambicjom, dopiero osiągnięcia Jamesa Camerona przy „Avatarze” pozwoliły im pozyskać odpowiednią technologię i właściwie ją wykorzystać. Dodajmy, że przy tym „Grawitacja” jest jednym z nielicznych filmów, w których technologia 3D ma autentyczny sens i wnosi coś istotnego do wrażeń z odbioru tego obrazu (który notabene oglądać należy na największym możliwym ekranie). Wydaje się, że tegoroczny Oscar za efekty wizualne jest w zasadzie pewny, „Grawitacja” powinna również zgarnąć statuetkę za zdjęcia Emmanuela Lubezkiego. Byłaby to już siódma nominacja tego twórcy i pierwszy, jakże bardzo zasłużony Oscar.
Przy tym wszystkim „Grawitacja” jest realizacją tęsknoty fanów gatunku za klasyczną SF w stylu „2001: Odysei kosmicznej”. SF z solidną podbudową naukową, starannym wykonaniem, akcją przestrzeni kosmicznej i rozważaniami o sensie ludzkiej obecności tamże. Wszystko to znajdziemy w filmie Cuarona. Dawno nie było – mimo kilku uproszczeń na potrzeby dramaturgii filmu, z których tylko jedno wydaje się dość wyraźnym błędem – tak solidnego umocowania dzieła SF w naukowych faktach. Nawet koncepcja „reakcji łańcuchowej” powstałej na skutek rozpadu jednego ze sztucznych satelitów nie jest koncepcją nową, ale opisaną już w 1978 roku przez naukowca NASA Donalda J. Kesslera i podobno całkiem prawdopodobną w sytuacji ciągłego wzrostu poziomu zaśmiecenia orbity, o potencjalnych skutkach nawet bardziej katastrofalnych niż pokazane w filmie. Dodamy, że cała ta warstwa naukowa nie jest tu jakoś narzucana, widać ją w szeregu drobnych elementów (choćby w starannym odtworzeniu istniejących pojazdów i stacji kosmicznych: ISS czy Tiangong), nawet tytułowa siła powszechnego ciążenia nie staje się tu jakimś specjalnie eksponowanym elementem, zagrożenie z jej strony zostaje pozostawione w domyślności widza.
O starannym wykonaniu już wspominałem, dodajmy, że osobną przyjemnością kolejnych seansów może być odkrywanie, jakie lądy widać w tle na powierzchni Ziemi. Ale oczywiście cieszy niezmiernie powrót w kosmos – kosmos, który tak jak u Kubricka jest bezgłośny, mroczny i pusty – czyli właśnie taki, jaki być powinien. Kosmos, w którym nawet wielkie katastrofy odbywają się w przejmującej ciszy, jakby sprzecznej z oczekiwaniami wychowanego przez kino bardziej rozrywkowe widza, spodziewającego się podkreślenia dramatycznych chwil odpowiednimi efektami dźwiękowymi.
W warstwie filozoficznej „Grawitacja” wydaje się być jednak zaprzeczeniem „Odysei”. Film Stanleya Kubricka, przy całym swym ostrzeżeniu przed zbytnim zawierzeniu technologii, jest z gruntu optymistyczny (choć może brzmieć to dziwnie w kontekście filmu, w którym komputer wymordowuje prawie całą załogę międzyplanetarnej wyprawy). „2001” jednak przedstawia człowieka jako „Gwiezdne dziecko”, twierdzi, że nasza cywilizacja jest na samym początku swej drogi w kosmosie, prezentuje wiarę w to, że pozaplanetarny rozwój naszej cywilizacji jest rzeczą w zasadzie pewną. „Grawitacja” dokładnie odwrotnie – pokazuje, że nasza droga w kosmos kończy się właściwie w tym momencie, w którym się zaczęła. Że przestrzeń jest miejscem skrajnie nieprzyjaznym dla życia, sprzecznym z ludzką naturą, podkreśla wielokrotnie naszą kruchość, a w finale chyba wyraziście pokazuje, gdzie jest właściwe miejsce dla naszego gatunku. A może jestem zbyt pesymistyczny? Może właśnie „Grawitacja” jest apoteozą naszej woli przetrwania, naszej zaskakującej siły wobec wyjątkowo niesprzyjających warunków? Można na film Cuarona spoglądać i tak.
I choć trudno raczej przyrównywać „2001” do „Grawitacji” pod względem skali filozoficznego przekazu, to jednak znajdziemy w filmie Cuarona aspekt, który Kubricka nie interesował. „Grawitacja”, nowatorska formalnie, ekscytująca estetycznie, mądra i rzetelna, jest przy tym niezwykle ludzka. Bo w centrum tej całej opowieści mamy przejmujący wątek przezwyciężania traumy, szukania sensu do życia po osobistej tragedii, przeżywania żałoby i symbolicznych powtórnych narodzin (wszystko oddane w bardzo dobrej kreacji Sandry Bullock). O dziwo, ten wątek jest bardzo zręcznie wpleciony w katastroficzną opowieść i kosmiczną scenerię, nadając „Grawitacji” dodatkowej głębi i emocji. Powiązanie tych wszystkich elementów przez Cuarona jest z pewnością ogromnym osiągnięciem. Wygląda na to, że nareszcie powstał film SF
1), który zapisze się w annałach gatunku.

1) Abstrahując od faktu, że przynależność gatunkowa „Grawitacji” wcale nie jest oczywista. Jest to bez wątpienia film katastroficzny, thriller, ale czy SF? Przecież nie ma tu żadnych elementów, które nie istniałyby w naszej rzeczywistości, wszystko oparte jest o istniejące technologie, tyle że akcja toczy się w kosmosie. Gdyby nakręcić film obyczajowy, którego akcja toczy się na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, czy uznany byłby za SF? Zapewne nie. Jeśli więc chcemy próbować przypisać „Grawitację” do tego gatunku, musimy odwołać się do samej siły napędowej dramatu filmowego. Wielka katastrofa orbitalna obecnie jest tylko teorią i można ją potraktować jako element fikcji naukowej, decydujący o przynależności filmu do science fiction.
"Kosmos, w którym nawet wielkie katastrofy odbywają się w przejmującej ciszy, jakby sprzecznej z oczekiwaniami wychowanego przez kino bardziej rozrywkowe widza, spodziewającego się podkreślenia dramatycznych chwil odpowiednimi efektami dźwiękowymi." - które to podkreślanie akurat w tym filmie miało miejsce jak najbardziej, powiedziałabym, że wręcz do przesady.