…czyli jak M. Night Shyamalan potraktował komiksowe schematy w „Niezniszczalnym”.
Niektóre można nagiąć, inne można złamać
[M. Night Shyamalan „Niezniszczalny” - recenzja]
…czyli jak M. Night Shyamalan potraktował komiksowe schematy w „Niezniszczalnym”.
M. Night Shyamalan
‹Niezniszczalny›
We wstępie pozwolę sobie uprzedzić, że tekst zawiera tzw. „spojlery”, czyli „psuje” – informacje, które osobom nie znającym filmu z pewnością odbiorą część przyjemności z osobistego odkrycia w trakcie seansu pewnych wydarzeń i prawidłowości w opowiadanej historii. W moim odczuciu „Niezniszczalny” jest filmem, w przypadku którego nadmiar informacji na temat opowieści po prostu zniszczy efekt, jaki zamierzał wywołać reżyser (w tym ujęciu to jednak zniszczalny „Niezniszczalny”). Jeśli jeszcze nie znasz filmu, przerwij proszę lekturę w tym miejscu i podejmij ją ponownie dopiero po seansie.
Filmowy komiks przeżywa od 20 lat niespotykany rozkwit. Jeszcze do końca lat 70. godne uwagi ekranizacje komiksów zdarzały się niezwykle rzadko. Praktycznie dopiero ogromny sukces pierwszej części Supermana w reżyserii Richarda Donnera pokazał amerykańskim studiom filmowym, że istnieje ogromny rynek na filmowe opowieści o komiksowych bohaterach. Opinię tę potwierdził w następnej dekadzie gigantyczny sukces nowej ekranizacji „Batmana” autorstwa Tima Burtona. Pierwszy film tej serii do dziś uchodzi z jednej strony za przełomowy moment w filmowym marketingu, kładącym nacisk na synergię rynku kinowego, telewizyjnego i rynku wideo, zaś z drugiej strony za modelowy przykład mariażu artystycznej wizji utalentowanego twórcy z komercyjnymi wartościami dzieła. Bodaj żaden inny film nie zrobił dla zmiany wizerunku kinowego komiksu tyle, co „Batman” Burtona. Od jego premiery do dnia dzisiejszego oglądamy na ekranie zalew lepszych i gorszych filmów, odwołujących się do komiksu. Wiele z nich błędnie rozumie komiks, prezentując płytkie historie, tyle że nakręcone w wizualnie „komiksowym” stylu: z wykorzystaniem szerokokątnych obiektywów, ujęć o nieskończonej głębii ostrości i z naciskiem na charakterystyczną kompozycję pojedynczego obrazu. Bardzo niewielu twórców wykazuje faktyczne zrozumienie gatunku, jeszcze mniej rzeczywistą miłość dla komiksu (w ciągu ubiegłych kilku lat posądziłbym o to chyba jedynie braci Wachowskich, Briana Singera i oczywiście Tima Burtona), zaś absolutną rzadkością jest twórca, który rozumie komiks i próbuje gatunek na ekranie zrewolucjonizować. Witamy na scenie pana M. Night Shyamalana.
„Niezniszczalny” jest stylistycznie filmem bliźniaczym poprzedniemu filmowi Shyamalana – „Szóstemu zmysłowi”. Podkreśla to każdy z recenzentów, pozwolę więc sobie nie poświęcać porównaniom obu filmów wiele miejsca (zbieżności widać zresztą gołym okiem). Najważniejszą różnicą między tymi dwoma obrazami jest fakt, że „Szósty zmysł” w znacznie mniejszym stopniu wykorzystywał pozafabularne odniesienia do określonej stylistyki. Owszem, film umiejętnie mieszał konwencję kina psychologicznego z horrorem, ale w gruncie rzeczy oglądaliśmy przede wszystkim zgrabnie skonstruowaną historię, nie odwołującą się w rozbudowany sposób do żadnych kontekstów gatunkowych. W „Niezniszczalnym” jest odwrotnie – odniesienie do gatunku stanowi sedno filmu. (Oczywiście z marketingowego punktu widzenia oznacza to, że reżyser właśnie strzelił sobie w stopę, powodując natychmiastową alienację tej części widowni, która nie zna, nie rozumie i nie lubi danego kontekstu, ale niech sie tym martwią producenci Shyamalana do spółki ze specjalistami od marketingu). Bez komiksowych odniesień film stanowi jedynie umiarkowanie ciekawą historię niezdrowo podnieconego wielbiciela komiksów i nagabywanego przez niego zagubionego pracownika agencji ochrony. Pewną przyjemność można tu czerpać z rysunku postaci, ale w gruncie rzeczy potraktowanie filmu w ten sposób pozbawia widza znacznej części przyjemności, jakie dla niego przygotował Shyamalan. Odnoszę wrażenie, że dokładnie to płytkie podejście prezentuje większość poważnych krytyków w rodzimej prasie filmowej, zatem w „Esensji” spróbujemy potraktować film odmiennie.

„Niezniszczalny” jest filmowym komiksem i jednocześnie filmowym komentarzem o komiksie. Geniusz pomysłu Shyamalana polega na przedstawieniu znanej komiksowej historii z wykorzystaniem środków wyrazu natychmiast utożsamianych przez widza z dokładnie przeciwnym biegunem kina – z kinem obyczajowym i dramatem. Przez większość filmu próżno szukać w „Niezniszczalnym” charakterystycznych wieloplanowych kompozycji komiksu, próżno wypatrywać wyraźnego montażu wewnątrzkadrowego, czy umownych bohaterskich gestów. Postacie grane przez Willisa i Jacksona przeżywają prawdziwe życiowe problemy – zdrowotne, rodzinne, psychiczne. Spotkanie obu bohaterów jest dla jednego z nich szansą na odmianę w życiu, dla drugiego jedynie kolejnym problemem, którego powaga z czasem rośnie. Doskonałym zagraniem jest prezentacja sytuacji właśnie ze strony tej udręczonej, zmeczonej postaci, dla której drugi bohater jest tylko dziwakiem niepotrzebnie komplikującym i tak już męczącą egzystencję. Dzięki temu zaskoczeniem jest odkrycie, że rację może mieć właśnie ten dziwak. Prawdziwym zaskoczeniem jest jednak w filmie odkrycie motywów, jakie nim kierują, ale o tym za chwilę.
W głównej części film Shyamalana posługuje się klasycznym komiksowym archetypem – historią zwykłego człowieka, który ku własnemu zdziwieniu odkrywa (zwykle dzięki uświadomionemu mentorowi), że posiada szczególne nadludzkie możliwości. Ten sam motyw ogladaliśmy ostatnio choćby w „Matrixie” i „X-Men”. Tutaj scenariusz sprytnie wykorzystuje oczekiwania widza. Podobnie jak w „Matrixie”, nasz bohater spotyka postać, która pokaże mu jakiś „prawdziwy świat” i zdradzi prawdziwe przeznaczenie. Sztuczka Shyamalana polega jednak na tym, że o ile w „Matrixie” mentor nieświadomego bohatera błyskawicznie zyskiwał zaufanie widza, w „Niezniszczalnym” jest inaczej. Postać Jacksona wysyła do widza tyle dziwnych sygnałów, że nie sposób jej zaufać. Automatycznie rodzi się w widzu przekonanie, że rację powinien mieć raczej Bruce Willis, ale kto wie… To zawieszone napięcie przeprowadza widza przez całą środkową część filmu, aż do momentu potwierdzenia nietypowych umiejętności bohatera. W tym momencie film zmienia styl prezentacji i wreszcie pojawiają się sygnały typowe dla komiksowej opowieści – objawienia bohatera, szybki montaż, wystylizowane ujęcia, charakterystyczny strój zamaskowanego mściciela itp. Wreszcie jesteśmy umiarkowanie przekonani, że dokonała się transformacja bohatera i nastąpiło pełne uświadomienie i postaci i widza… po czym kilka scen później okazuje się dopiero co dla Shyamalana oznacza w komiksie pełne uświadomienie. We wszechświecie nie może być przecież superbohatera bez knującego przeciw niemu arcyłotra.

„Niezniszczalny” okazuje się archetypiczną opowieścią o walce Dobrego i Złego. Pomysłowość scenariusza Shyamalana tkwi w tym, że w odróżnieniu od większości tego typu komiksowych opowieści, tożsamość czarnego charakteru poznajemy dopiero w ostatnich chwilach filmu. Ale czyż nie jest to prawdopodobne? Czy prawdziwy arcyłotr nie próbowałby ukryć swojej tożsamości jak najdłużej i w ten sposób bezkarnie pociągać zza kulis za sznurki? A jednak komiksowy schemat jest inny – najpierw pojawia się czarny charakter, zaraz obok niego nasz superbohater i ….dopiero na dobre zaczyna się opowieść. Shyamalan zwodzi widza przez cały film, aż do końcowego wyjaśnienia. Robi to w jakiś niezauważalny i diablenie sprytny sposób, bo przecież jeśli spojrzeć na film po seansie, w tej historii od początku wszystko jest jawne, wszystkie karty leżą na stole. Postać grana przez Samuela Jacksona nie mogłaby być wyraźniejszym odpowiednikiem klasycznego komiksowego arcyłotra – dziwaczna fryzura, ekscentryczny strój, nadmiernie wyolbrzymiony żal do świata, jakaś wyraźna, nietypowa usterka fizyczna (nadzwyczaj klasycznie: problemy z mobilnością), charakterystyczny przydomek, niepokojące atrybuty w rodzaju dziwacznej laseczki, ekscentrycznego samochodu itp. Shyamalan krzyczy z ekranu: „Ten facet jest dziwny, a kto jest zawsze dziwny w komiksowych opowieściach o superbohaterach?”. A jednak dałem się nabrać. Dzięki doskonałej reżyserii, dzięki tuzinowi drobnych elementów odciągających uwagę, wreszcie dzięki własnym przyzwyczajeniom, które wbrew wszystkim sygnałom podpowiadały, że „tak nie opowiada się komiksów, tak opowiada się dramaty obyczajowe”. Shyamalan nakręcił więc film o walce dobrego i złego, ale podszedł mnie, wykorzystując styl opowieści, w której absolutne dobro i absolutne zło z natury nie występują.