Od dwóch miesięcy kinowe sale zalewa powódź premier. Co piątek repertuar zostaje wzbogacony o sześć i więcej nowości. Jednak filmów, które można uznać za dobre i bardzo dobre, jest w tym nawale ledwie kilka. Aby ułatwiać wybór widzom, prezentujemy opis sześciu obrazów z niższej półki, od filmów "od biedy można" po "uciekajcie z kin". Pod nóż idą: "Alex i Emma", "Mama na obcasach", "Football Factory", "Życie, którego nie było", "Resident Evil 2: Apokalipsa" oraz "Z podniesionym czołem".
9 zmarnowanych godzin
[Rob Reiner „Alex i Emma”, Garry Marshall „Mama na obcasach”, Nick Love „Football Factory”, Joseph Ruben „Życie, którego nie było”, Alexander Witt „Resident Evil 2: Apokalipsa”, Kevin Bray „Z podniesionym czołem” - recenzja]
Od dwóch miesięcy kinowe sale zalewa powódź premier. Co piątek repertuar zostaje wzbogacony o sześć i więcej nowości. Jednak filmów, które można uznać za dobre i bardzo dobre, jest w tym nawale ledwie kilka. Aby ułatwiać wybór widzom, prezentujemy opis sześciu obrazów z niższej półki, od filmów "od biedy można" po "uciekajcie z kin". Pod nóż idą: "Alex i Emma", "Mama na obcasach", "Football Factory", "Życie, którego nie było", "Resident Evil 2: Apokalipsa" oraz "Z podniesionym czołem".
Rob Rainer miał swoje pięć minut na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to niemal rok po roku wyreżyserował trzy bardzo dobre filmy "Kiedy Harry spotkał Sally", "Misery" oraz "Ludzie honoru". Potem o reżyserze nieco ucichło. Nakręciwszy kilka słabszych obrazów, zajął się produkcją filmową. Teraz, po czterech latach milczenia, powraca komedią romantyczną "Alex i Emma", lecz niestety nie jest to powrót, jakiego moglibyśmy oczekiwać.
Zawiązanie fabuły jest zwyczajnie głupie. Pisarz Alex Sheldon (nazwisko bohatera to nawiązanie - umieszczaniem których Rainer się lubuje – do pisarza Paula Sheldona z "Misery") zapożyczył się u podejrzanych typów i nie spłacił długu. Oprychy robią nalot na mieszkanie w celu ukarania dłużnika, ale ostatecznie dają mu jeszcze jedną szansę – pisarz ma miesiąc na oddanie pieniędzy, które powinien otrzymać od wydawcy po ukończeniu kolejnej powieści. Problem w tym, że powieść nie jest nawet zaczęta, a zbiry na odchodnym niszczą Alexowi narzędzie pracy – przenośny komputer. Tu następuje najsłabszy punkt historii. Otóż Alex, spośród wszystkich dostępnych metod przelania książki na papier, wymyśla sobie, że podstępem zwabi ogłoszeniem o pracę w kancelarii prawnej stenotypistkę, opowie o swoich problemach i przekona, aby przez miesiąc za darmo spisywała powieść, którą będzie jej dyktował. No i jak to w bajkach bywa – znajduje taką idio... bohaterkę komedii romantycznych przy pierwszym podejściu.
Po tym ciężkim początku, gdy scenarzysta dochodzi wreszcie do sytuacji, do której chciał doprowadzić, na ekranie zaczyna się robić ciekawie i zabawnie. Obserwujemy spisywanie powieści wymieszane ze scenami z powstającej właśnie książki, w których bohaterowie odgrywają różne role. Mimo że wytwór wyobraźni Alexa jest szczytem głupoty, to pomysł powiązania rodzącego się związku dwójki bohaterów z procesem powstawania powieści sprawia bardzo pozytywne wrażenie i, co chyba najważniejsze, wnosi odrobinę świeżości w sztampowy świat komedii romantycznych. Ale po mniej więcej godzinie filmu książka jest skończona i... można wyjść z kina. Wszystkie starania twórców, aby stworzyć coś oryginalnego, zostają zmiażdżone w ostatnich dwudziestu minutach, w których otrzymujemy historyjkę przeznaczoną tylko dla najzagorzalszych miłośników opowieści w różowych okładkach.
Czuć w tym filmie rękę wprawnego reżysera, ale pewnych mielizn scenariuszowych Rainer przeskoczyć nie zdołał. Luke Wilson i Kate Hudson, odtwórcy głównych ról, wypadają sympatycznie, łatwo uwierzyć, że coś pomiędzy nimi zaiskrzyło. I w sumie nie wiadomo, czy film ten polecać czy nie, wypada powyżej średniej, ale wszedł do kin w złym okresie – konkurencja jest zbyt duża.
Garry Marshall
‹Mama na obcasach›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Mama na obcasach |
Tytuł oryginalny | Raising Helen |
Dystrybutor | Forum Film |
Data premiery | 27 sierpnia 2004 |
Reżyseria | Garry Marshall |
Zdjęcia | Charles Minsky, Michael Stone |
Scenariusz | Jack Amiel, Michael Begler |
Obsada | Kate Hudson, Joan Cusack, Helen Mirren, Hector Elizondo, Abigail Breslin, John Corbett, Spencer Breslin |
Muzyka | John Debney |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | USA |
Gatunek | komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Kate Hudson, ukończywszy "Alexa i Emmę", pobiegła (zahaczając jeszcze o "Le Divorce" Jamesa Ivory′ego) na plan "Mamy na obcasach", który to film także możemy od pewnego czasu oglądać na naszych ekranach. Trudno odmówić Kate uroku osobistego czy umiejętności aktorskich, jednak agenta odpowiedzialnego za dobór ról mogłaby zmienić. "Mama na obcasach" to kolejna, nie pozbawiona potencjału, ale jednak miałka komedia romantyczna. Właściwie nie tyle komedia, co, trzymając się terminologii, obyczajowy film romantyczny.
Kate wciela się w rolę Helen Harris, businesswoman, która po tragicznej śmierci swojej siostry, zostaje niespodziewanie wyznaczona na opiekunkę jej dzieci. Helen musi całkowicie zrezygnować z dotychczasowego trybu życia – poszukać nowej pracy, mieszkania w taniej dzielnicy Nowego Jorku i opanować lawinę problemów wychowawczych z trójką dzieciaków różnego wieku i płci. Gdzieś tam przypałęta się jakiś pastor, grany przez drewnianego "Chrisa o poranku" z "Przystanku Alaska", w którym Helen się zakocha, ale wątek ten pozostaje w tle innych perypetii bohaterki.
Film jest za długi. Reżyser próbuje opowiedzieć dość rozbudowana historię, jednak przyjęta "romantyczna" konwencja nie nadaje się na kinowe posiedzenia dłuższe od standardowych dziewięćdziesięciu minut. Kolejne poważne problemy bohaterki i sposoby, w jakie z nich wychodzi, wypadają banalnie i płytko. Męczące jest to o tyle, że w niektórych scenach bohaterowie otrzepują się z ton oblepiającego ich lukru i zbliżają do prawdy, na chwilkę przestają być kukiełkami w cukierkowym przedstawieniu. Takich momentów jest kilka i to one budzą odczucie zmarnowanego materiału. Film ogląda się przyjemnie, ponieważ jak na komedię romantyczną jest to obraz nietypowy, chociaż, paradoksalnie, nietypowość owa polega na tym, że po prostu nie jest to komedia romantyczna, bo o miłości mówi się tu niewiele.
Na koniec warto wspomnieć o elemencie, na który rzadko zwraca się uwagę i opisuje w recenzjach filmowych. Chodzi o montaż, który w "Mamie na obcasach" jest fatalny. Kilka razy rzuca się w oczy, że mimo ciągłej wypowiedzi tej czy innej postaci, w kolejnych ujęciach bohaterowie błyskawicznie zmieniają pozycje czy ułożenie rąk, nie zgadzają się elementy ubrania czy trzymane w rękach przedmioty. Dziwne.
Nick Love
‹Football Factory›
Po takiej dawce romantyzmu czas opuścić świat kolorowego hollywoodzkiego blichtru i udać się w bardziej ostre klimaty. Fabuła "Football Factory", oparta na powieści Johna Kinga, to proste scenki z życia pseudokibiców jednej z angielskich drużyn. Obserwujemy beznadziejne żywoty bohaterów, którzy spędzają wolny czas na cotygodniowych libacjach, ćpaniu, przypadkowym seksie i, oczywiście, starciach z kibicami innych drużyn. Ciąg zdarzeń prowadzi do finałowej, tragicznej w skutkach bitwy, która wyjątkowo nie jest tylko kolejną nawalanką, ale ma być wyrównaniem bardziej osobistych rachunków.
Skutki rzeczywiście są tragiczne, ale chyba mało którego widza to wzruszy. Bez wyjątku, postacie to zbiorowisko antypatycznych, zgorzkniałych, przepełnionych nienawiścią debili i gdy zaczynają się prać po mordach, to nie tyle przejmujemy się ich losami, co życzymy, aby jak najwięcej zaczęło wąchać kwiatki od spodu.
Film jest rozwodniony. Po temacie można się było spodziewać czegoś o wiele mocniejszego i brutalniejszego, a tymczasem potyczki kibiców wyglądają jakoś nieprzekonywująco w porównaniu z relacjami z poczynań naszych szalikowców. "Football Factory" razi też zbytnim moralizatorstwem. Sceny, w których główny bohater Tommy doświadcza ostrzegawczych snów/wizji (zabandażowana postać mówi mu, aby się opanował) lub przechodząca obok naparzających się kiboli kobieta z wózkiem krzyczy: "Co z was za kibice!" podawane są z gracją hipopotama i urągają inteligencji widza. Zresztą, co to za moralitet, w którym bohater na po tragedii stwierdza na zakończenie, że i tak się nie zmieni.
Nick Love, reżyser filmu, próbował też poszukać odpowiedzi na pytanie o źródła zjawiska angielskich szalikowców, ale wnioski, do których doszedł, są mgliste. Wielkomiejska nuda, narkotyki, spirala przemocy - takie tam bla, bla, bla. Sumarycznie film wypada słabo. Zamiast mocnego obrazu o brutalnym zjawisku, otrzymaliśmy złagodzoną, niewiadomo kogo umoralniającą historyjkę, traktującą temat powierzchownie. Ogląda się to bez zgrzytów, ale nie tego przecież oczekujemy po dobrych filmach.
Joseph Ruben
‹Życie, którego nie było›
Zanim wejdziemy w rejony rozrywki spod znaku żenady, zatrzymamy się jeszcze na chwilkę przy "Życiu, którego nie było". Też żenada, ale przynajmniej zapowiadało się ciekawie. To jeden z tych dziwnych filmów, które w połowie trwania zmieniają swoją przynależność gatunkową. Zaczyna się jako thriller z elementami dramatu, a kończy jako science-fiction z elementami horroru. W efekcie otrzymujemy hybrydę, która nie zadowoli nikogo. W zależności od przyjętej perspektywy jest to intrygująca, powoli rozwijająca się zagadka, zakończona budzącym gejzery śmiechu rozwiązaniem, lub też głupawy film science-fiction, w którym prawie godzinę trzeba czekać na pierwsze elementy fantastyczne i (mizerne) efekty specjalne.
Julianne Moore wcieliła się tu w rolę Telly Paretty, matki zrozpaczonej po śmierci syna, który wraz z grupką rówieśników zginął w katastrofie lotniczej. Problem w tym, że jej mąż nagle zaczyna twierdzić, że nigdy syna nie mieli. Bohaterka zaczyna szukać potwierdzenia u swoich znajomych i psychiatry, ale wszyscy traktują ją jak wariatkę i utrzymują, że cierpi na paramnezję (zespół zafałszowania pamięci). Chociaż Telly podejrzewa jakiś daleko posunięty spisek, zaczyna mieć wątpliwości – syn znika ze zdjęć i kaset wideo, a w gazetach nie można znaleźć żadnej wzmianki o katastrofie. Początek filmu jest całkiem klimatyczny – zimne zdjęcia, monotonna muzyka Hornera, intrygująca fabuła, jednak wraz z odkrywaniem kolejnych kart, na ustach coraz częściej gości uśmieszek politowania. Niestety, aby nie popsuć ubawu tym wszystkim, którzy jednak na film się wybiorą, nie można zdradzić nic więcej.
Po seansie w głowie kołacze się pytanie, kto wymyśla i wykłada pieniądze na tak wierutne bzdury. Pod względem głupoty scenarzysta "Życia, którego nie było" przebił nawet autorów niedawnego "Godsend". Reżyser czy może producenci chyba zdali sobie sprawę, że wpakowali się w drogę bez wyjścia i próbują odwrócić uwagę od niedociągnięć historii efektami specjalnymi i scenami akcji. Otrzymujemy w efekcie to, co da się otrzymać z reanimacji trupa.
Szkoda mi Julianne Moore. Bardzo lubię tę aktorkę, ale po rewelacyjnych "Godzinach" zagrała już w trzecim po "Marie and Bruce" (nie wszedł u nas do kin) oraz "Pozwie o miłość" słabiuśkim filmie.
Alexander Witt
‹Resident Evil 2: Apokalipsa›
EKSTRAKT: | 20% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Resident Evil 2: Apokalipsa |
Tytuł oryginalny | Resident Evil: Apocalypse |
Dystrybutor | Vision |
Data premiery | 29 października 2004 |
Reżyseria | Alexander Witt |
Zdjęcia | Derek Rogers, Christian Sebaldt |
Scenariusz | Paul W.S. Anderson |
Obsada | Milla Jovovich, Sienna Guillory, Oded Fehr, Thomas Kretschmann, Jared Harris, Mike Epps, Ted Ludzik, Alexander Witt |
Muzyka | Jeff Danna |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | Francja, Niemcy, Wielka Brytania |
Cykl | Resident Evil |
Czas trwania | 94 min |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Resident Evil 2: Apokalipsa
Scenarzysta "Życia, którego nie było" może i jest beztalenciem, ale całe lata świetlne mu do Paula W. S. (Wszystko Sknocę) Andersona. Ów pan, czego się nie dotknie, zamienia w filmowe pomyje. W pierwszej części "Resident Evil", gdy tylko udało mu się zbudować zalążki klimatu grozy, zaraz zgniatał go obcasem niezgrabnego reżyserskiego buciora. Powstał jeden z głupszych film o zombie. Kierowanie realizacją części drugiej sobie podarował na rzecz możliwości zbezczeszczenia dwóch klasycznych postaci kina science-fiction w fatalnym "Obcy kontra Predator", lecz niestety pozostał scenarzystą drugiej części przygód Alice.
Po wydarzeniach pokazanych w części pierwszej bohaterka budzi się w opustoszałym laboratorium i wychodzi na ulice wyludnionego Raccoon. Okazuje się, że badania nad zombie wymknęły się spod rąk naukowców. Trwa ewakuacja miasta, które wkrótce ma być zamknięte, a ocalali ludzie pozostawieni swojemu losowi. W mieście, prócz zwykłych mieszkańców, uwięzionych zostanie także kilka grupek komandosów. Uratowany niepełnosprawny naukowiec próbuje nawiązać kontakt z przebywającymi w opanowanym przez zombie Raccoon ludźmi (obserwuje ich przez rozmieszczone w całym mieście kamery) i zawrzeć kontrakt – wskaże im drogę wyjścia pod warunkiem, że uratują jego córkę. Władze decydują, że Raccoon trzeba zniszczyć, zrzucając na miasto bombę atomową. Alice odkrywa w sobie zadziwiające umiejętności i wkrótce będzie musiała się zmierzyć z Nemesis – potworem będącym efektem kolejnego etapu badań szalonych naukowców korporacji Umbrella. Potwór ów został wymutowany ze znanego z części pierwszej, ukochanego Alice, Matta.
Fabuła drugiej części "Resident Evil" do najprostszych, jak widać, nie należy. Ale widać tylko, gdy się o niej opowiada. Na ekranie wszystkie te wątki sprowadzają się do głupawej nawalanki, kolejne postacie wprowadzane są po to, aby było kogo zabijać. Widać, że Anderson miał pomysł na kilka scen, pograł sobie w drugą i trzecią część gry, powyciągał to, co chciałby mieć w filmie, a potem byle jak sklecił w całość. Powstał produkcyjniak nie budzących żadnych emocji przeznaczony tylko dla miłośników komputerowego pierwowzoru, nawet Alice kreowana jest na Larę Croft wśród zombich.
Kevin Bray
‹Z podniesionym czołem›
EKSTRAKT: | 10% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Z podniesionym czołem |
Tytuł oryginalny | Walking Tall |
Dystrybutor | Kino Świat |
Data premiery | 29 października 2004 |
Reżyseria | Kevin Bray |
Zdjęcia | Glen MacPherson |
Scenariusz | Mort Briskin, David Klass, Channing Gibson, David Levien, Brian Koppelman |
Obsada | Dwayne ‘The Rock’ Johnson, Johnny Knoxville, Neal McDonough, Kristen Wilson, Ashley Scott, Barbara Tarbuck, Michael Bowen |
Muzyka | Johnny Cash, Graeme Revell |
Rok produkcji | 2004 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 87 min |
WWW | Strona |
Gatunek | sensacja |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Z podniesionym czołem
Na koniec film, którego obecność w kinie zdziwiła mnie przemożnie. "Z podniesionym czołem" jest obrazem spóźnionym od dobre kilkanaście lat, bo poziomem dorównuje filmom, których mnóstwo krążyło u nas na pirackich kasetach w złotej epoce wideo. Przypomnijcie sobie jakiegoś gniota z Chuckiem Norrisem czy Hulkiem Hoganem – właśnie o takie klimaty się rozchodzi.
Zaczyna się od łopoczącej na wietrze amerykańskiej flagi, aby podkreślić głęboką patriotyczną wymowę filmu i oddać hołd wszystkim, którzy wbrew wszelkim przeciwnościom walczą o dobro Stanów Zjednoczonych. Po tej ważnej scenie natchnienie scenarzystów się wyczerpało, więc postanowili sięgnąć po dobrze sprawdzone wzorce i skopiować to i owo z ulubionych filmów akcji. Mamy więc steryda, byłego wojskowego, który wraca do rodzinnego miasteczka opanowanego przez mafię. Mamy kilka rozpierduch w wykonaniu naszego steryda, który sam jeden rozgramia armię wroga. Mamy elementy filmu sądowego, w których steryd (podstępnie postawiony w stan oskarżenia) rezygnuje ze swojego przekupnego obrońcy i broni się sam, by po płomiennej mowie, przy entuzjastycznych wiwatach, oklaskach i przytupach całej publiczności zgromadzonej na sali usłyszeć... (maestro, tusz proszę) "Niewinny!!!". Mamy elementy filmu politycznego: steryd zostaje jednogłośnie wybrany nowym szeryfem. Mamy wreszcie elementy poruszające ważne kwestie społeczne: steryd jakby przypadkiem zostaje resocjalizatorem i w wyniku jego działań narkomani przestają ćpać, a dziwki się puszczać. Nie wiem, jak udało się to wszystko pomieścić w jednym filmie, ale udało się. I to w ciągu godziny i piętnastu minut (reszta to napisy końcowe, które płyyyyną po ekranie blisko kwadrans).
Cóż więcej dodać? Jeśli twoim ulubionym aktorem jest "The Rock", lubisz kłaść w kinie nogi na oparciu przed sobą, przychodzisz na seans w piwem i głośno bekasz nad uchem współwidza, a twoja dziewczyna jeszcze przed końcem napisów początkowych kończy pierwszą rozmowę przez komórkę, to "Z podniesionym czołem" jest właśnie filmem dla ciebie!
