Esensja.pl Esensja.pl Kolejna skromna edycja Esensja Ogląda (ale jednocześnie publikujemy ranking komediowy, więc nie chcemy przecież Was przeładować tekstami filmowymi). Dziś recenzja najnowszego „Spider-Mana”, spojrzenie na obecnego w kinach od jakiegoś czasu „Robocopa” oraz jedna pozycja z Kina Świata.
Kolejna skromna edycja Esensja Ogląda (ale jednocześnie publikujemy ranking komediowy, więc nie chcemy przecież Was przeładować tekstami filmowymi). Dziś recenzja najnowszego „Spider-Mana”, spojrzenie na obecnego w kinach od jakiegoś czasu „Robocopa” oraz jedna pozycja z Kina Świata.
Sebastian Chosiński [30%] Są tacy superbohaterowie, o których nie da się zrobić filmu całkiem na poważnie, nie popadając przy tym w śmieszność. Dlatego też opowieści o Człowieku-Pająku, kto by się za nie nie zabrał, nigdy nie dorównują pod względem dramatyzmu i głębi psychologicznej obrazom o Batmanie, Avengersach czy chociażby Kapitanie Ameryka. Przynajmniej tak długo, jak długo kolejni reżyserzy interesować się będą młodymi latami Spider-Mana (z drugiej strony trudno go sobie wyobrazić jako faceta wchodzącego w smugę cienia). Pytanie, jakie zadają sobie fani komiksów (i ich filmowych adaptacji) o Peterze Parkerze, od 2012 roku: „Po co w kilka lat po trylogii Sama Raimiego zdecydowano się na restart serii” – po premierze drugiego „Niesamowitego Spider-Mana” pozostaje nadal aktualne. W każdym razie w obu obrazach Marka Webba nie ma nic, co by ten krok usprawiedliwiało… Peter (wyjątkowo wymoczkowaty i mało przekonujący Andrew Garfield) kończy właśnie szkołę, w związku z czym jego uczucie do Gwen (może i zdolna, ale nie mająca żadnej szansy, aby swój talent potwierdzić Emma Stone) zostaje poddane ciężkiej próbie. Dziewczyna marzy bowiem o podjęciu studiów w renomowanej uczelni w Wielkiej Brytanii, co typowemu amerykańskiemu nastolatkowi nie mieści się w głowie. Na szczęście dla Parkera w mieście pojawia się nowe zagrożenie, które może wpłynąć na zmianę planów panny Stacy – jest nim tajemniczy, ziejący na odległość energią elektryczną, Electro (Jamie Foxx, który zaproszony do obsady został chyba tylko po to, by móc umieścić na plakacie znane nazwisko, ponieważ w postać tę równie dobrze mógłby wcielić się jakikolwiek aktor, nawet wzięty z ulicy). Rozprawa z nim uroku ma tyle, co rozpierducha zorganizowana przez Stevena Seagala. Nieco „jaśniejsze”, bo mroczniejsze, fragmenty filmu to te związane z osobą przejmującego władzę nad OsCorp po śmierci ojca Harrym Osbornem (Dane DeHaan, jedyny mający tu cokolwiek do zagrania), który, dowiedziawszy się o odziedziczonej po rodzicu chorobie, gotowy jest zaprzedać duszę diabłu, aby się ratować. Tylko dzięki niemu „Niesamowity Spider-Man 2” otrzymuje tak wysoki, bo aż trzydziestoprocentowy, ekstrakt. Miłosz Cybowski [60%] Zaskakująco dobry film, w którym dostaje się po równo każdemu, zaczynając od mediów (i jakże charakterystycznego, narzekającego na medialne uprzedzenia Pata Novaka) na samej Ameryce kończąc. Jest Zły Gangster, Zła Korporacja, Dwulicowy CEO, jego Wredny Spec Od Mokrej Roboty i nieodłączny Kumpel Policjant. Nie zabrakło oczywiście Kochającej Żony i Pokrzywdzonego Syna. Sztampa? Sztampa. Ale szczęśliwie fabularnie nie jest to aż tak prostacko rozwiązane, aczkolwiek można narzekać, że zamiast filmu sensacyjnego dostajemy do rąk cyberpunkowy dramat rodzinny. Nie żeby to było coś złego, ale skoro już mamy super zautomatyzowanego policjanta, to ilość akcji z jego udziałem jest niezwykle mała. A kiedy już do konkretów dochodzi, to kolejne sceny aż piszczą z braku konsekwencji (porównajcie chociaż pierwszy test Alexa z jego zupełnie pozbawionymi finezji najazdami na kryjówkę gangsterów czy wątkiem finałowym). Nowoczesna technologia i efekty specjalne z pewnością pomogły ożywić wizerunek tego bohatera i zrobić z niego bardziej dynamiczną postać (scena, w której widzimy, co zostało z Alexa po wypadku jest jedną z mocniejszych, aczkolwiek przyznaję, że i tutaj nie brakuje niekonsekwencji, co ilustruje jego późniejsze analizowanie zapisów z kamer bezpieczeństwa), ale potencjał kryjący się w na wpół świadomym cyborgu wydaje mi się do końca nie wykorzystany. Sebastian Chosiński [70%] Drugi pełnometrażowy film fabularny w filmografii norweskiego reżysera Arilda Andresena, mimo pewnych podobieństw, ma zupełnie inny charakter niż debiutancki „Keeper’n til Liverpool” (2010), który był komediową opowieścią o zafascynowanym piłką nożną trzynastolatku Jo. „Rodzina Orheimów” również ma nastoletniego bohatera, ale sam obraz zdecydowanie do radosnych nie należy. Jest to adaptacja powieści, urodzonego w 1972 roku w Stavanger, Torego Renberga, autora światowego bestselleru „Człowiek, który pokochał Yngvego” (także zresztą sfilmowanego). Jest połowa lat 90. ubiegłego wieku. Mieszkający w Oslo student Jarle Klepp (w tej roli Rolf Kristian Jansen) podnosi słuchawkę telefonu, aby otrzymać wiadomość, że jego dawno niewidziany ojciec zmarł. To wywołuje w nim wspomnienia z czasów dzieciństwa i młodości, gdy mieszkał jeszcze z rodzicami w Stavanger i nazywał się… Orheim. Jego ojciec, Terje (gra go Kristoffer Joner), był szanowanym dyrektorem szkoły; rodzina mieszkała w domku z ogródkiem na przedmieściach. Patrząc na nich z boku, trudno było dostrzec skrywaną przez nich mroczną tajemnicę. Terje miał bowiem też swoją mroczną stronę. Gdy nadchodził weekend, zaglądał do kieliszka, a alkohol czynił go nieobliczalnym. Nie liczył się wówczas ani z żoną, ani z dojrzewającym synem, który chcąc nie chcąc musiał poddawać się woli apodyktycznego rodziciela. Miał też swoje hobby – były nim dzieje norweskiego ruchu oporu w czasie drugiej wojny światowej – którym bardzo chciał zarazić Jarlego (Vebjørn Enger). A kiedy ten nie wykazywał większego zainteresowania, wywierał na nim presję psychiczną i fizyczną. „Rodzina Orheimów” to opowieść o dorastaniu w rodzinie dysfunkcjonalnej, o poszukiwaniu własnego „ja” i pierwszej miłości. Ale Andresen skupia swą uwagę nie tylko na małoletnim bohaterze; przygląda się też Terjemu, w którym widzi postać nie mniej tragiczną – człowieka targanego skrajnymi emocjami, nieprzystosowanego do życia w otaczającym go coraz bardziej nowoczesnym świecie, tęskniącego za czasami, gdy wszystko było prostsze. Reżyser unika scen naturalistycznych i przesadnej brutalności, lecz także nie daje się skusić nadmiernemu sentymentalizmowi, dzięki czemu jego film, choć ostatecznie ma wymowę pogodną nie pobrzmiewa fałszywym tonem. 
|
A jak Rhino? Kostium wyglądał skądinąd ciekawie. Nie, żebym sobie ostrzył zęby na ten film. Pierwszy Spider-Man z Garfieldem spłynął po mnie zupełnie, chyba bardziej niż wcześniejsze trzy - których jedynym jasnym punktem był J. Jonah Jameson. I faktycznie może zupełnie niepotrzebnie ciągle odmładzają Petera na potrzeby docelowego młodego, plus-minus trzynastoletniego odbiorcy. Ja jako dziesieciolatek czytałem komiksy o dorosłym, żonatym Parkerze - i zupełnie mi to nie przeszkadzało.