„Frank” to skromna, niezależna produkcja, o której zapewne mało kto by usłyszał, gdyby nie fakt, że zagrał w niej Michael Fassbender – i to nosząc wielką głowę z papier-mâché. Na szczęście w filmie Lenny’ego Abrahamsona można dostrzec znacznie więcej niż ekscentryczny wybryk ze znanym aktorem w niecodziennej roli.
U progu sławy
[Lenny Abrahamson „Frank” - recenzja]
„Frank” to skromna, niezależna produkcja, o której zapewne mało kto by usłyszał, gdyby nie fakt, że zagrał w niej Michael Fassbender – i to nosząc wielką głowę z papier-mâché. Na szczęście w filmie Lenny’ego Abrahamsona można dostrzec znacznie więcej niż ekscentryczny wybryk ze znanym aktorem w niecodziennej roli.
Lenny Abrahamson
‹Frank›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Frank |
Dystrybutor | Gutek Film |
Data premiery | 11 lipca 2014 |
Reżyseria | Lenny Abrahamson |
Zdjęcia | James Mather |
Scenariusz | Jon Ronson, Peter Straughan |
Obsada | Michael Fassbender, Domhnall Gleeson, Scoot McNairy, Maggie Gyllenhaal, Tess Harper, Hayley Derryberry, Kevin Wiggins, Travis Hammer |
Muzyka | Stephen Rennicks |
Rok produkcji | 2014 |
Kraj produkcji | Irlandia, Wielka Brytania |
Czas trwania | 95 min |
Gatunek | dramat, komedia, kryminał |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Frank” daje się lubić już od pierwszych scen, gdy pokazuje, jaką torturą może być tworzenie, zwłaszcza, gdy brakuje natchnienia (albo talentu). Każdy, kto kiedykolwiek męczył się nad piosenką (wierszem, recenzją filmową…), rozpozna się w postaci Jona (Domhnall Gleeson), sympatycznego, acz pozbawionego pierwiastka geniuszu chłopaka, który marzy o tym, by wyrwać się z śmiertelnie nudnego miasta i zostać gwiazdą rocka. Niestety, nuty same nie chcą się układać w arcydzieło, a najlepsze słowa, które w przypływie weny wystukuje na klawiaturze komputera, okazują się plagiatem. Gdy wszystko wskazuje na to, że bohatera czekają długie lata pracy za biurkiem w korporacji, niezwykłym zbiegiem okoliczności spotyka alternatywny zespół Soronprfbs, który na gwałt potrzebuje klawiszowca.
Wydawać by się mogło, że film Lenny’ego Abrahamsona jest kolejnym obrazem o tym, jak to wrażliwa jednostka spotyka grupę dziwaków, z którą – po mniej lub bardziej burzliwym okresie docierania się – odnosi sukces i odkrywa samego siebie. Nie tym razem: od kiedy Jon dołącza do zespołu, rozpoczyna się pasmo artystycznych konfliktów i charakterologicznych spięć, które bynajmniej nie zostaną rozładowane w finale (zaskakująco dwuznacznym i niepokojącym). Bohater chciałby na przykład, by członkowie kapeli, na co dzień eksperymentujący z brzmieniem niczym roztrzepani uczniowie bohaterów szwedzkich „Nieściszalnych” z 2010 roku, zamiast wyszukiwać najdziwniejsze możliwe dźwięki, napisali coś bardziej przyjaznego dla słuchacza. Albo przynajmniej napisali cokolwiek – płyta nagrywana w wyszukanym na odludziu domku letniskowym, po miesiącach twórczej udręki, nie jest bliższa ukończenia, niż była na starcie.
Nietrudno wydobyć z „Franka” elementy satyry na artystyczną alternatywę, która w swojej niezależności i autentyczności zapędza się często w uliczkę pretensjonalności i absurdu. Przygotowania do nagrania albumu, w czasie których muzycy poszukują inspiracji i otwierają się na nowe doświadczenia, przypominają warsztaty z Mariną Abramović – ale równie dobrze kojarzyć się mogą z psotami dzieci, których rodzice stracili z oczu na placu zabaw. Muzycy z zespołu Franka – jak na prawdziwych artystów przystało – nie zważają ani na popularność, ani nawet na to, czy ktokolwiek potrafi wymówić nazwę kapeli; są tak hipsterscy, że z niechęcią traktują wszelkie próby „wygładzenia” brzmienia przez Jona; w dodatku basista uparł się, by mówić wyłącznie po francusku, a wirtuozka theremina Clara (świetna Maggie Gyllenhaal) na każdym kroku okazuje nowemu klawiszowcowi skrajną pogardę. W tej galerii dziwaków jedynie dwie – skądinąd najbardziej niezrównoważone – osoby okazują Jonowi sympatię: nieudolny menedżer Don (Scoot McNairy) oraz lider kapeli, tytułowy Frank (Michael Fassbender).
Pewnie gdyby nie gwiazdor „Wstydu” i nowych „X-Menów”, film Abrahamsona nie trafiłby do multipleksów, ale zaginąłby gdzieś w obiegu festiwalowym – fabuła jest luźno inspirowana postacią angielskiego muzyka i komika Chrisa Sieveya (a raczej jego scenicznym alter ego, Frankiem Sidebottomem), którego kultowość nigdy nie wykroczyła poza Wyspy Brytyjskie. „Frank” zawdzięcza Fassbenderowi nie tylko nazwisko na plakacie, które przyciąga widzów zwyczajowo omijających niszowe produkcje – nawet w wielkiej masce, aktor jest magnetyzujący i bezbłędnie rozgrywa postać, której emocjonalne spektrum rozciąga się od cielęcego zachwytu, po napady paniki (i, słowo daję, jakimś cudem wszystkie te emocje wyczytać można na twarzy z papier-mâché). W dodatku okazuje się całkiem ciekawym wokalistą (zwłaszcza w porównaniu z Sieveyem-Sidebottomem, który śpiewał, jakby bez przerwy miał zapięty na nosie spinacz do bielizny) – warto poczekać na kończące film „I Love You All”: tak mógłby brzmieć Ian Curtis na gościnnych występach z zespołem Swans.
Ciekawie nakreślona jest relacja Franka z Jonem, oparta na szacunku i sympatii, ale tak naprawdę stanowiąca główny dramaturgiczny konflikt: z jednej strony wielka osobowość, pełna szalonych, oryginalnych pomysłów; z drugiej zafascynowany nią chłopak, który po prostu chciałby być sławny, nawet kosztem artystycznych kompromisów. Choć to Jon ostatecznie okazuje się dla zespołu siłą destrukcyjną, Abrahamson wcale nie potępia w czambuł jego postawy i nie wystawia laurki artystycznej niezależności: niemal do końca filmu nie wiemy, czy Frank jest geniuszem, blagierem, wariatem, czy może po części każdym z nich. Wtedy też „Frank” okazuje się gorzką lekcją o tym, że nawet najbardziej fascynujące jednostki w równej mierze mogą inspirować, co ciągnąć w dół i czasem – by zachować siebie – należy uwolnić się od ich wpływu.
Film Abrahamsona jest równie trzeźwy w ocenie roli mediów społecznościowych, które mają przyczyniać się do popularności nawet najbardziej niszowych artystów: Jon relacjonuje na Twitterze prace nad albumem, wrzuca na Youtube’a fragmenty nagrań – dzięki temu Soronprfbs zyskują pewien rozgłos, ale jak się okazuje, jest to sława internetowej ciekawostki w rodzaju słodkiego kotka albo chomika jedzącego burrito.
„Frank” to jednak przede wszystkim rzecz o maskach, pod którymi chowamy się przed światem, lękając się konfrontacji z rzeczywistością. Nie jest to w tym filmie metafora najsubtelniejsza, skoro wali się nią widza po oczach właściwie za każdym razem, gdy w kadrze pojawia się sztuczna głowa tytułowego bohatera, ale, głównie za sprawą kruchego jak nigdy Fassbendera, zostaje wygrana przekonująco.
Trochę rozczarowujące jest w „Franku” to, że, jak na film o grupie artystycznych eksperymentatorów, jest bardzo zachowawczy formalnie i wygląda jak setki innych niezależnych, melancholijnych produkcji o sympatycznych ekscentrykach (światowa premiera na festiwalu w Sundance wszystko wyjaśnia). Wkrada się tu też monotonia, a obok żartów znakomitych trafiają się mocno wysilone (w ogóle humor przypadnie tu do gustu raczej wielbicielom absurdu niż błyskotliwych puent – prawdą jest też, że komediowy nastrój stopniowo ulatnia się z filmu, któremu na koniec bliżej do psychologicznego dramatu). Nie jest to z pewnością kino, które grzeszy oryginalnością, ale – podobnie jak w twarzy Franka – i tak wyczytać można w nim zaskakująco dużo.
