Dziś rozpoczynamy relację z jubileuszowego, 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Na początek – cztery filmy.
Dziś rozpoczynamy relację z jubileuszowego, 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Na początek – cztery filmy.
Parking (Parkoló, reż. Bence Miklauzič) [80%]
Karolina Ćwiek-Rogalska [80%]
Mówią na niego Legionista. Właściwie nikt nie wie, skąd się wziął, w każdym razie prowadzi parking na nieciekawym placu w nieciekawej dzielnicy Budapesztu. Urządził sobie swój mały świat, w którym co wieczór wyświetla na tablicy nieużywanego billboardu zdjęcia z Indii. Odwiedza go staruszek Edgar, który wierzy, że podskakująca od pary pokrywka kafeterki za pomocą alfabetu Morse’a przekazuje nam wiadomości skądś – skąd, nie wiadomo; dowiedzenie się tego jest życiową misją Edgara. Legionista zajmuje się także parą gołębi i ich potomstwem. Kiedy jeden z gołębi zostaje zamordowany przez kota, bohater wyprawia ptakowi pogrzeb. Wkrótce jednak miejsce wiecznego spoczynku gołębia stanie się ośrodkiem zainteresowania biznesmena, który chciałby tam parkować swojego forda mustanga. Imre, bo takie imię nosi właściciel samochodu, zaczyna mieć obsesję na tym punkcie. Ponieważ Legionista nie chce słyszeć o parkowaniu nad przybywającymi co chwila ptasimi mogiłami, Imre rozpoczyna podchody. Na początku komiczne, z czasem coraz bardziej tragiczne.
Węgierski film pokazywany w konkursie „Wolny duch” na Warszawskim Festiwalu Filmowym może poszczycić się kilkoma rzeczami, które sprawiają, że bardzo dobrze się go ogląda: inteligentnym scenariuszem, dobrym aktorstwem, a także dopracowanymi szczegółami technicznymi, takimi jak montaż, dźwięk i zdjęcia. „Parking” to historia bardzo kameralna, rozgrywana w niewielu wnętrzach, głównie tocząca się zgodnie z leniwym rytmem placu parkingowego. Problemem mogą być drobne potknięcia w rysunku postaci: Imre wydaje się momentami za bardzo przerysowany w swojej roli „tego złego” (jest to rola napisana chyba z najmniejszą ilością niuansów – ratuje ją jednak bardzo dobry warsztat aktorski odtwarzającego tę rolę Tibora Szervéta), nie do końca jednolicie poprowadzony jest również wątek tego, na czym i czy w ogóle zależy Legioniście. Niewątpliwie jednak nieśpieszny, wycyzelowany „Parking”, pokazujący nieco brzydszą wizualnie, ale za to interesującą pod innymi względami stronę węgierskiej stolicy wart jest poświęcenia mu uwagi.
Anioły dnia powszedniego (Andělé všedního dne, reż. Alice Nellis)
Karolina Ćwiek-Rogalska [50%]
Komediodramat z pozornie głębokim przesłaniem. W jednej z praskich dzielnic, Nuslach, pojawia się czwórka aniołów (trzy anioły są czeskie, w tych rolach Vojtěch Dyk, Vladimír Javorský i Eliška Křenková, jeden słowacki – Marián Labuda). Czemu się pojawia? Do końca trudno dociec, być może po to, żeby pokazać, jak świetnie obsługuje tablety, a być może po to, żeby spróbować umilić odejście z tego świata instruktorowi jazdy Karlowi (Bolek Polívka). Wokół Karla namotana jest intryga zrealizowana według dobrze znanego schematu kilku ludzkich żywotów splatających się w nieoczekiwanych konfiguracjach. Przyznać trzeba, że największą zaletą filmu jest sprawna realizacja techniczna tego zadania. „Anioły…” są bardzo dynamicznie zmontowane, muzyka odpowiednio podkreśla dramatyzm chwili, pomysły reżyserskie Alice Nellis również robią wrażenie. Problem tkwi jednak w przedstawieniu fabuły. Koncept jest stosunkowo ograny, Viewegh – autor książki, na podstawie której powstał film i współautor scenariusza – stara się z niego wyłowić najwięcej, jak się da. Kłopotliwe jest tu jednak niewielkie pogłębienie psychologiczne bohaterów. Być może winna jest temu zbyt duża ich liczba, nie na każdą postać starcza bowiem czasu, siłą rzeczy więc niektórzy aktorzy muszą się ratować przerysowywaniem swoich postaci, by nadać im chociaż jedną wyraźną rysę. Czwórka aniołów wypada na tym tle dość słabo: różnicuje ich głównie strój, nie pomaga też fakt, że niemal wszędzie pojawiają się razem.
Poszukiwanie sacrum, na które udają się bohaterowie, przyprawione ironią, zabarwione niekiedy grozą – oba te elementy widać na przykład w scenie, w której jeden z aniołów pyta, czy Bóg istnieje – stanowi ciekawszą stronę filmowego scenariusza. Granie jednak z elementami, które powracają w czeskiej kinematografii, niekoniecznie wychodzi mu na dobre, bo metafizyczna otoczka (krążący po mieście aniołowie) nie dodaje mu nowości, a jedynie obnaża słabość i wtórność. Humor, który ma wywoływać zderzenie sacrum i profanum, nie zawsze też wychodzi filmowi na dobre, zwłaszcza tam, gdzie powoduje pęknięcia w rozwoju bohaterów (czym najwidoczniej dotknięta jest grana przez Klárę Melíškovą Ester, a szkoda, bo to jedna z najciekawiej zarysowanych i bardzo dobrze zagranych bohaterek). Zatem jeszcze raz brawa dla Alice Nellis za techniczną stronę filmu, szkoda jednak, że nie do końca wysiłek ten zgrał się z warstwą fabularną.
Mapy gwiazd (Maps to the Stars, reż. David Cronenberg)
Urszula Lipińska [40%]
David Cronenberg zagląda pod kołderkę hollywoodzkiego przemysłu filmowego i znajduje tam totalny cyrk. Jego postacie są niemniej pokręcone niż te, które pamiętamy z filmów kanadyjskiego reżysera sprzed lat. Mają swoje skazy na ciele i duszy, trochę przypominają dziwne roboty ze swoimi wadami i obsesjami, są odszczepieńcami. Cronenberg bardziej skupia się na nich niż na zachodzących między nimi interakcjach, te bowiem są skrajnie nieciekawe. Duża w tym zasługa dosyć kiepskiego aktorstwa, przytłoczonego histeryczną rolą Julianne Moore, która jest w tym filmie wspaniale przerysowana. Jej karykaturalność wycina graną przez nią postać z obrazkach, dominuje nad resztą i przykuwa uwagę. Bohaterowie grani przez Roberta Pattinsona czy Mię Wasikowską mogą być tylko krążącymi wokół niego cieniami, drobnymi kamyczkami w fabule, która chciałaby poruszyć wiele tematów, ale staje się opowieścią o zadręczonej życiem aktorce.
Dla tych, co nie mogą mówić (For Those Who Can Tell no Tales, reż. Jasmila Zbanic)
Urszula Lipińska [70%]
Sama idea jest ciekawa – australijska aktorka Kym Vercoe rusze tropem bośniackich zbrodni z lat 90. Z własnej inicjatywy, bez przewodnika, bez retrospekcji, które sugestywnie uzmysławiałyby co działo się w miejscach, które teraz odwiedza Kym. A każde z nich przesączone jest bolesną historią, ledwo przykrytą cienką warstewką kurzu. Każde z nich jest wciąż odkrytą raną. Najboleśniejszą z nich jest hotel, miejsce, w którym za czasów konfliktów dochodziło do masowych gwałtów kobiet. Tu nic się nie zmieniło. Ten sam kolor na ścianach, ten sam wystrój wnętrz, nawet łóżka w pokojach pozostały te same. Vercoe porusza się po takich miejscach, ale i próbuje czegoś o przeszłości dowiedzieć się od miejscowych. Zaczepia ich, pyta, za każdym jednak razem trafiając na opór. Być może ludzie są zamknięci, bo widzą w niej przybysza z zewnątrz, mieszkankę innego kraju, która nie ma prawa pytać ich o ich przeszłość? Być może nie chcą z nią rozmawiać, bo wszystkie tematy, o które pyta to wciąż tematy tabu? A może odrzucenie Vercoe wynika z jednego i drugiego? Jedno jest pewne: w tym skromnym, balansującym na granicy fabuły i dokumentu filmie Zbanic udało się w sposób niedoskonały dotknąć bardzo ważnego tematu. Pokazała swoją ojczyznę jako zupełnie niegotową na rozliczenie, zupełnie niegotową na konfrontację, a przez to zwiędłą i smutną. Wciąż żyjącą bolesną przeszłością, wciąż wędrującą tymi sami ulicami, którymi jeszcze nie tak dawno przelewała się krew.
