Listopadowe Esensja ogląda inaugurujemy dość zróżnicowanym pakietem recenzji, obejmującym niedawne premiery filmowe, pozycje DVD i wybrane pozycje kina świata.
Esensja ogląda: Listopad 2014 (1)
[ - recenzja]
Listopadowe Esensja ogląda inaugurujemy dość zróżnicowanym pakietem recenzji, obejmującym niedawne premiery filmowe, pozycje DVD i wybrane pozycje kina świata.
Mama(2014, reż. Xavier Dolan)
Najzdolniejszy narcyz światowego kina znów udowadnia, że należy dziś do reżyserskiej czołówki – „Mama” to jego najlepszy obraz. Xavier Dolan kicz potrafi zamienić w wielką sztukę – dość powiedzieć, że najpiękniejsza scena filmu rozgrywa się w rytmie piosenki Céline Dion. Przemyślany soundtrack, intensywne kolory, długaśne – ale nie przydługie – ujęcia, którymi Kanadyjczyk podkreśla magię chwili – wszystko to dostarcza zmysłowej pieszczoty i zamienia skromny, psychologiczny temat poplątanych więzi matki z synem w materię rozbuchanego melodramatu. U Dolana emocje zawsze muszą być gwałtowne, a bohaterowie nietuzinkowi, niemieszczący się w przyciasnych ramach rzeczywistości. Tytułowa bohaterka (Anne Dorval), samotnie wychowująca nastoletniego syna, nie jest typem cierpiętnicy, ale kobietą pełną temperamentu i seksapilu podkreślanego przez makijaż i odważne ciuchy; chłopak (zjawiskowy Antoine-Oliver Pilon) – chory na ADHD – jest wulkanem, który rozsadza społeczne normy, ale i zaraża energią otoczenie. Ich relacja zdaje się zdaje się dojrzalszą, subtelniej rozkładającą racje wersją debiutanckiego „Zabiłem swoją matkę”, w którym nieustanna histeria i bunt na przemian fascynowały i irytowały. Zachwyca, jak w najnowszym filmie Dolan podporządkowuje efektowne reżyserskie zabiegi fabule – np. eksperymentowanie z proporcjami kadru nie jest tu tylko formalnym popisem, ale doskonale współgra z emocjami bohaterów i dramaturgią. Tym, czego „Mamie” do miana arcydzieła brakuje, jest odrobina dystansu Dolana i do postaci, i do własnego stylu – chwilami trudno uwierzyć w smutek, który jest opakowany tak pięknie (zwłaszcza mając w pamięci jak przeszywająco, a przecież w dużo bardziej oszczędny sposób, gorycz macierzyństwa pokazał Linklater w „Boyhood”).
Mapy gwiazd(2014, reż. David Cronenberg)
Karolina Ćwiek-Rogalska [40%]
Oparty na mitologicznej strukturze – i wcale tego nie kryjący – nowy film Davida Cronenberga jest sprytną, dobrze napisaną historią pogmatwanych psychicznie bohaterów. Do momentu, w którym porusza się w ramach wypracowanego schematu. Kiedy mityczna struktura narracji się rozpada, zostajemy z dość kuriozalnym nagromadzeniem wątków prowadzących donikąd. Mity miały tę zaletę, że były uniwersalne – obraz Cronenberga pozostaje jednak historią szczególnego miejsca i ludzi uwarunkowanych tak a nie inaczej. Opowieść o Hollywood widziana zza kulis: łazienek, sypialni, sesji z szemranymi terapeutami i tylnych siedzeń limuzyn nie ma w sobie lekkości, wręcz przeciwnie, od mniej więcej połowy filmu topornie sunie ku zakończeniu. Nie pomaga bardzo przeszarżowana rola Julianne Moore (nagrodzona Złotą Palmą na tegorocznym festiwalu w Cannes – nasuwa się przypuszczenie, że sporo w tym udziału miało właśnie duże poświęcenie aktorki do roli: Moore wije się, krzyczy, rozbiera, załatwia potrzeby fizjologiczne), w której widać co prawda ciekawą dwuznaczność: ile trzeba poświęcić, żeby dostać upragnioną rolę, jak dużo trzeba pokazać, żeby reżyser-demiurg uznał cię za godną obsadzenia w swoim filmie? Można przełożyć to na metapoziom, rozpatrując te relacje aktor-reżyser, oczywiście już bez karykaturalnego przerysowania, w świecie pozafilmowym. Cronenberg naśmiewa się z dziwactw Hollywood, równocześnie puszczając oko do widza: a zobaczcie, do czego ja jestem w stanie nakłonić moich aktorów! Tu można dostrzec znaczenie kreacji Moore.
Dużo ciekawiej wypada na ekranie skromniejsza w ekspresji Mia Wasikowska. Jej rozchwiana emocjonalnie i niezrównoważona Agatha, budząca dalekie skojarzenia z Antygoną, dążąca do sprawiedliwości, a może bardziej do wyjaśnienia samej sobie, czym zasłużyła na taki a nie inny los, ma siłę wyrazu chyba właśnie dlatego, że niewiele jest w tej kreacji standardowych środków, używanych, kiedy aktor chce zamanifestować, że jego postać ma problemy psychiczne. Gdzieś w tle znajdują się role Johna Cusacka, Olivii Williams i Evana Birda, przygniecione przez nadmiar hollywoodzkich stereotypów, którymi twórcy starają się ich opisać.
Mówi się, że „Mapy gwiazd” są satyrą – problem w tym, że satyra to dość mało udana, eksplorująca wątki jak z portali plotkarskich, a niewiele w niej pogłębionego spojrzenia na portretowaną rzeczywistość.
Jeziorak(2014, reż. Michał Otłowski)
Karolina Ćwiek-Rogalska [20%]
Oj, słabe byłoby nasze kino gatunkowe, jeśli „Jeziorak” miałby być, jak chce lwia część rodzimej krytyki, jego dobrym przykładem. Skandynawizacja Mazur w wykonaniu Michała Otłowskiego jest bolesna, bo zakrywa to, co w nich szczególnego. Robiące za Skandynawię Mazury nie są już bowiem krainą ze szczególną historią, ale zestetyzowaną dekoracją, grającą cudzą rolę. Nagromadzenie wątków, miejscami przypominające telenowelę (zaginione matki, cudem odnalezione rodzeństwo, tajemnicze morderstwa, sierociniec prowadzony przez zakonnice) nie pomaga tej historii. Nawet wówczas, kiedy uświadomimy sobie, że twórcy połączyli ze sobą fikcję i rzeczywiste wydarzenia historyczne. Brakuje temu po prostu (czy może aż) realizmu. Nie każde bowiem wykorzystanie historii prawdziwej na ekranie wypada prawdopodobnie. Broni się aktorsko Jowita Budnik i – naprawdę bardzo dobry – Sebastian Fabijański; kilka dobrych scen ma również Łukasz Simlat. Problem z ich rolami wynika jednak z tego samego, co problem całego scenariusza. Aktorzy są zmuszeni poruszać się w ramach fabuły skandynawskiego kryminału, co sprawia, że grają poprawnie wewnątrz schematu, ale brak tu w istocie miejsca na indywidualne kreacje.
Intruz(2013, reż. Andrew Niccol)
Banda gwiezdnych kretynów (żyją tysiąc lat, a „tracą kontrolę nad planetą”, bo… uciekło im dwóch nieprzemienionych ludzi, którzy nie mogą NIC zrobić najeźdźcom wyposażonym w opancerzone auta) przejmuje planetę innych kretynów (czyli nas) bodaj bez jednego wystrzału. Jak to się stało? Nie wie nikt. Jakim cudem kilka miliardów ludzi dało sobie grzecznie naciąć kark i wsadzić tam świetlistą glistę, która wymaże dotychczasową osobowość? Też nie wie nikt.
Obcy poprawiają świat, likwidują wojny i ogólnie wszelkie bolączki tak społeczne (złodziejstwo, kłamstwo, etc, etc), jak i ekologiczne i wszyscy są szczęśliwi – architekt projektuje zapewne piękne budynki, bankier pobiera okrągłe miliony pensji, biedak z faweli z uśmiechem na ustach zbiera po ulicach niedopałki, a mieszkaniec Korei Północnej… No cóż, może ze szczęściem na ustach nadal czci swojego wodza, tym razem już ze świetlistą glistą za sterami. Głupie to, prawda? A co w tym czasie robią policjanci, żołnierze i pracownicy fabryk zbrojeniowych? Szczęśliwie siedzą na bezrobociu, czy jak? Że za dużo wymagam? Pewnie tak, w końcu to tylko Stephanie Meyer, kobieta od słodkich wampirów i misiaczkowatych wilkołaków, których niezbyt wielkie rozumki roztapiają się jak melasa na samo słowo „miłość”.
W pewnym momencie – drętwym, dodajmy – pada w filmie tekst „To najbardziej interesująca rozmowa w moim życiu”. Przyznam bez bicia, że automatycznie pomyślałem sobie „No a w moim jednak nie”. Dialogi – drewno. Gra aktorska – drewno. Fabuła – paździerz, nawet nie drewno. Nic dziwnego, że istnieje wysoka szansa na tartaczne dźwięki podczas seansu.
A na morzu spokój(2011, reż. Volker Schlöndorff)
Sebastian Chosiński [50%]
Volker Schlöndorff dawno już przestał być reżyserem, na którego nowe filmy cały świat czeka się z zapartym tchem. Nie oznacza to jednak wcale, że wypadł z obiegu i jako twórca nie odgrywa znaczącej roli. Wręcz przeciwnie, kolejne jego produkcje zawsze mogą liczyć na odpowiednie audytorium, co wiąże się przede wszystkim z ich tematyką – w najogólniejszym rozumieniu: drugowojenną. W pewnym sensie – począwszy od „Króla olch” (1996), poprzez „Dziewiąty dzień” (2004), omawiane „A na morzu spokój” (2011), aż po najnowszą „Dyplomację” (2014) – reżyser dokonuje rewizji obrazu drugiej wojny światowej, skupiając się w mniejszym lub większym stopniu na postaci tak zwanych „dobrych Niemców”, antyfaszystów albo przynajmniej takich, którzy służąc reżimowi, przekonawszy się o jego zbrodniach, postanawiają przejść na – symbolicznie – drugą stronę barykady. Punktem wyjścia do rozwikłania dylematu moralnego, który stał się osią fabuły „A na morzu spokój”, jest akcja francuskiego komunistycznego ruchu oporu. Młodzi bojownicy zabijają na ulicy Nantes oficera Wehrmachtu. Wściekły Hitler w odwecie wydaje rozkaz zamordowania stu pięćdziesięciu Francuzów; listę ma przygotować kolaborująca z Niemcami policja. I zaczynają się schodki. Kogo wytypować? Ostatecznie wybór pada na więźniów obozów: komunistów, gaullistów i nacjonalistów. Sprawiedliwie – po pięćdziesięciu.
W filmie pokazani są jednak tylko ci pierwsi, którzy zresztą w miejscu odosobnienia prowadzą sobie całkiem beztroskie życie. Dla polskich widzów, wiedzących co naziści wyprawiali w Generalnym Gubernatorstwie i na terenach wcielonych do Rzeszy, taki obraz okupacji wciąż może wydawać się szokujący. Drugim wątkiem filmu, luźno powiązanym z wcześniej wzmiankowanym, jest wojenna służba słynnego pisarza Ernsta Jüngera (w tej roli Ulrich Matthes, znany z „Upadku” i „
Dużego zeszytu”), który w lutym 1941 roku jako oficer skierowany został do Paryża, gdzie zajmował się cenzurą listów. To na jego biurko trafiły ostatnie listy napisane przez skazanych na śmierć komunistów. W autorze jednego z nich, siedemnastolatku, Jünger odkrywa talent literacki – jest już jednak oczywiście za późno, aby go pielęgnować. Problem Schlöndorffa polega na tym, że nie mógł się zdecydować, o czym konkretnie chce opowiedzieć; w efekcie powrzucał do worka zbyt dużo kotów, które kotłując się, zaczęły wydawać trudne do zniesienia piski. „A na morzu spokój” jest więc trochę dziełem o niemieckiej okupacji Francji, trochę o niedoli komunistów, trochę o niemieckim intelektualiście, który czuje się średnio komfortowo, służąc zbrodniarzom. Niestety, wszystko jest tylko „trochę”, więc i efekt końcowy zdecydowanie nie zachwyca.
Przytul mnie(2010, reż. Kaspar Munk)
Sebastian Chosiński [70%]
To był zdecydowanie późny debiut duńskiego reżysera. Kaspar Munk nakręcił bowiem swój pierwszy pełnometrażowy film, mając trzydzieści dziewięć lat. Ale może też z tego powodu do dość kontrowersyjnego i bardzo delikatnego tematu podszedł z dużym wyczuciem, bez nadmiernego epatowania seksualnością. Nastoletnia Sara (w tej roli debiutantka Julie Brochorst Andersen) jest uczennicą liceum. Jej wiecznie zapracowani rodzice rzadko bywają w domu, w efekcie to na barkach dziewczynki spoczywa ciężar wychowania młodszego brata, Jonasa. Każdego dnia starsza siostra przygotowuje mu posiłki, prowadzi do szkoły, odprowadza do domu, wieczorem kładzie spać. Zastępuje mu matkę, doradza, rozwiązuje jego problemy. Tylko że sama jest w wieku, w którym ich nie brakuje. A jej nie ma kto pomóc. Jest przykładną uczennicą, grzeczną, zawsze przygotowaną do lekcji. To nierzadko rodzi niechęć, a niekiedy wręcz frustrację u innych uczniów, klasowych koleżanek i kolegów Sary. Jej poukładane życie irytuje przede wszystkim Louise (Sofia Cukić), której dom daleki jest od normalności. Matka-alkoholiczka nocami organizuje imprezy, podczas których dochodzi do wielu ekscesów. Dziewczyna, chcąc nie chcąc, przesiąka tym samym; nie potrafi stworzyć normalnych relacji z rówieśnikami; zakochana w Hassanie (Hicham Najid), zdradza go z innymi.
Gdy Louise dowiaduje się o uczuciu, jakie Sara żywi do Mikkela (Frederik Christian Johansen), chłopaka z ich paczki, zaczyna rozpowiadać plotki na ich temat. Mikkel, choć dziewczyna również wpadła mu w oko, znajduje się tym samym pod silną presją otoczenia. Bojąc się złośliwych komentarzy rówieśników, w czasie przerwy inicjuje w klasie atak na Sarę, podczas którego wraz z innymi kolegami symuluje na niej gwałt. Całe zajście Louise nagrywa telefonem komórkowym, a następnie umieszcza w sieci. Skutki tego zdarzenia muszą być tragiczne. Kaspar Munk z wyczuciem wnika w świat nastoletnich bohaterów, udanie przedstawiając ich zagubienie, niedojrzałość, brak pomocy ze strony dorosłych – i nie dotyczy to tylko pracowników szkoły, w jeszcze większym stopniu winni są bowiem rodzice uczniów. Gdyby Louise miała normalną matkę, nie musiałaby przecież odreagowywać złości, pogrążając koleżankę. Gdyby Sara mogła porozmawiać ze swoimi rodzicami, być może udałoby się zapobiec tragedii. I tak dalej. „Przytul mnie” to kolejny film na ten – lub bardzo zbliżony – temat. Wcześniej były przecież estońska „Nasza klasa” (2007) i rosyjskie „
Wszyscy umrą, lecz nie ja” (2009), później powstały między innymi meksykańsko-francuskie „
Pragnienie miłości” (2012), serbski „
Klip” (2012) oraz – całkiem niedawno – rosyjska „
Klasa specjalna” (2014). Wydawałoby się więc, że wątek przemocy seksualnej w szkole jest całkiem nieźle przedstawiony przez kinematografię. Problem w tym, że to jednak nie filmowcy są w stanie go rozwiązać; to zadanie należy przede wszystkim do pedagogów i psychologów, a może i – w skrajnych przypadkach – psychiatrów.

Aż dziwi ciągły brak recenzji Interstellar