Wydawałoby się, że już na starcie wyczekiwana „Gra tajemnic” miała wszystko, czego potrzeba do osiągnięcia sukcesu: scenariusz oparty na interesującej historii z dużym potencjałem dramaturgicznym, zgromadzoną doskonałą obsadę i odtwórcę głównej roli, który z pewnością przyciągnie do kin wielu widzów. Dlaczego zatem film o złamaniu szyfrów Enigmy jest, delikatnie mówiąc, średni?
Imitacja
[Morten Tyldum „Gra tajemnic” - recenzja]
Wydawałoby się, że już na starcie wyczekiwana „Gra tajemnic” miała wszystko, czego potrzeba do osiągnięcia sukcesu: scenariusz oparty na interesującej historii z dużym potencjałem dramaturgicznym, zgromadzoną doskonałą obsadę i odtwórcę głównej roli, który z pewnością przyciągnie do kin wielu widzów. Dlaczego zatem film o złamaniu szyfrów Enigmy jest, delikatnie mówiąc, średni?
Morten Tyldum
‹Gra tajemnic›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Gra tajemnic |
Tytuł oryginalny | The Imitation Game |
Dystrybutor | Forum Film |
Data premiery | 16 stycznia 2015 |
Reżyseria | Morten Tyldum |
Zdjęcia | Óscar Faura |
Scenariusz | Andrew Hodges, Graham Moore |
Obsada | Benedict Cumberbatch, Keira Knightley, Matthew Goode, Rory Kinnear, Allen Leech, Matthew Beard, Charles Dance, Michael Caine |
Muzyka | Alexandre Desplat |
Rok produkcji | 2014 |
Kraj produkcji | USA, Wielka Brytania |
Czas trwania | 114 min |
Gatunek | biograficzny, dramat, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W zeszłym roku nominację do Oscara w kategorii najlepszy film dostała brytyjska „Tajemnica Filomeny”. Film nie był bardzo dobry, za to napisany pod tezę, z mało wycieniowanymi bohaterami, broniła się za to doskonała Judi Dench. W tym roku brytyjskim desantem oscarowym może być „Gra tajemnic”, odznaczająca się właściwie bardzo podobnymi właściwościami: nie jest to film wybitny, postaci są za to wybitnie papierowe i właściwie jeśli go oglądać, to dla dobrej roli Benedicta Cumberbatcha, który jednak – z ręką na sercu – gra aż za dobrze jak na tak przeciętny obraz.
Twórcy nie mogli się do końca zdecydować, w jaki sposób opowiedzieć historię genialnego matematyka Alana Turinga, wybrali więc trzy płaszczyzny czasowe, na których możemy śledzić losy bohatera. Pierwsza to lata 20. i szkolna młodość Turinga, druga to lata 40. i jego praca w czasie wojny dla MI6, a trzecia to lata 50., kiedy to włamanie do domu bohatera rozpoczyna proces niefortunnych dla niego zdarzeń. Problem polega na tym, że wszystkie trzy płaszczyzny nie uzupełniają się harmonijnie ani nie prowadzą do interesujących rozwiązań natury formalnej. Służą raczej do łopatologicznego domykania wątków (najbardziej znamiennym przykładem jest bodaj kwestia imienia maszyny deszyfrującej). Klamrę kompozycyjną teoretycznie stanowi rozmowa Turinga z policjantem prowadzącym śledztwo w sprawie włamania, ale tak jak w przypadku kilku innych problemów, tak i tutaj twórcy nie są konsekwentni – po rozmowie następuje ciąg dalszy akcji, przez co interesujący meta-problem, który zostaje w tej rozmowie wprowadzony, znika w natłoku innych i, co gorsza, tak naprawdę traci sens. Chodzi o tytułową „Imitation game”, czyli test mający na celu stwierdzenie, czy rozmówca jest człowiekiem, czy maszyną. W kontekście całego filmu jednak, łapiącego zbyt wiele srok za ogon, nie ma on zbyt wiele sensu. Tym bardziej szkoda, że rozmowa odgrywana przez Turinga-Cumberbatcha i policjanta-Rory’ego Kinneara jest zagrana nadzwyczaj dobrze: pełna niedopowiedzeń, zawartych właściwie jedynie w tonie głosu rozmówców i ich spojrzeniach.
Oprócz Benedicta Cumberbatcha, który do roli Turinga nie tylko zmienił sposób mówienia – nie przechodząc przy tym w karykaturę – i sposób poruszania się, na uwagę zasługuje grający młodego Turinga Alex Lawther. Młody aktor gra tak, że odwzorowuje siatkę tików i dziwactw bohatera granego przez Cumberbatcha, jednocześnie nie kopiując gry starszego kolegi, ale pokazując, w czym różniło się nastoletnie wcielenie Turinga od jego późniejszego „ja”. Tych dwóch aktorów sprawdza się na ekranie znakomicie. Lawther, nie obdarzony dodatkowo – będącą w tym wypadku atutem – tak specyficzną powierzchownością jak Cumberbatch, umie przez mowę ciała pokazać społeczne niedostosowanie swojego bohatera. Poza tą dwójką film właściwie pozbawiony jest aktorskich kreacji, za co winą trudno właściwie obarczać aktorów. To scenariusz każe im odgrywać pewne typy. Widać to doskonale na przykładzie zespołu deszyfrantów, zatrudnionych do prac nad złamaniem kodu Enigmy: inne postaci właściwie „podpierają” pierwszoplanowego Turinga, nie mając przy tym swojej osobowości. Keira Knightley jest „Kobietą w drużynie”, Matthew Goode to „Przystojny Dręczyciel, który przekonuje się do głównego bohatera”, Matthew Beard to „Najmłodszy w zespole” i tak dalej. Prowadzi to nie tylko do tego, że postacie zachowują się nieprawdopodobnie (casus przemiany Hugh Alexandre’a granego przez Goode’a) lub ich rozwój jest zaburzony (zwłaszcza w przypadku Joan Clarke, granej przez Knightley). Aktorzy się marnują, bo problemy, poruszane w filmie, zostały wykastrowane: zaszkodził „Grze tajemnic” zdecydowanie zbyt niski rating.
Dotyczy to zwłaszcza kwestii homoseksualizmu Alana Turinga. Problem widać już w tym, że z jednej strony jest to wątek dominujący w kompozycji, bo pojawia się w scenach z lat 50. i jest tam motywem dominującym. Niestety jednak, twórcy nie odważyli się pokazać bohatera-homoseksualisty. Homoseksualizm Turinga jest zatem głównie „mówiony”. Nie widzimy go w żadnym porywie emocji czy uczucia związanym z jego orientacją. Przedstawienie tego wątku przypomina czytanie akapitu w notce na Wikipedii – to kłopot do odhaczenia w scenariuszu, bo jak inaczej nakręcić film biograficzny z takim finiszem, jak w przypadku życiorysu tej postaci. Widać to szczególnie w kuriozalnej scenie wyznania w barze: chodzi o to, by poinformować widza (który nie może się domyślić tajemnicy Turinga, bo właściwie nie ma ku temu przesłanek) niż o przemyślaną wartość kompozycyjną. Co zatem otrzymujemy w zamian? W „Grze tajemnic” eksponuje się związek Turinga i Clarke, tworząc zeń coś na kształt obowiązkowego romansu heteroseksualnego. Takie zagranie sprawia, że film jest zachowawczy, choć sugeruje co innego. Nie ma tutaj przełamania tabu: więcej nawet, nie ma oddania sprawiedliwości postaci, która jest bohaterem pierwszoplanowym. Szkoda tym bardziej, że widać w tym wątku duży potencjał: Clarke w drużynie deszyfrantów jest bowiem swego rodzaju mężczyzną – zajmuje typowo męskie stanowisko w środowisku zdominowanym przez mężczyzn – wykluczonym z ogółu jak Turing (jest za mądra jak na ówczesne oczekiwania w stosunku do kobiet). Clarke zostaje z boku „męskiego świata” przez wzgląd na swoją płeć, tak samo jak z boku jest Turing ze względu na swoją orientację. Twórcy jednak zbywają to kilkoma słowami. Wątek romansowy jest dodany na siłę i poprowadzony niekonsekwentnie: w tym kontekście warto zwrócić uwagę na ostatnie sceny bohaterów w miejscu ich wojennej pracy w świetle całej dynamiki ich relacji (innym przykładem rażących niekonsekwencji i naiwnego prowadzenia fabuły jest wątek sowieckiego szpiega i jego rozwiązanie). „Jak najmniej prawdopodobieństwa psychologicznego” jest chyba zresztą mottem twórców „Gry tajemnic”.
Film wydaje się być złożony ze schematów i figur jak, nie przymierzając, maszyna licząca Turinga: nawet figura policjanta, który przesłuchuje bohatera, jest sztampowa, bo po prostu musi znaleźć się jakaś postać, która to robi. I chociaż, jak pisałam, Kinnear stara się z tej roli wyciągnąć, co tylko możliwe, jest sabotowany przez słaby scenariusz. Figura sowieckiego szpiega jest z kolei niewiarygodnie głupia – bo pozostaje właściwie wyłącznie figurą, pewnym typem, przesyconym zresztą bardzo kolonialnym obrazem świata. Tak samo zmarnowany jest efekt testu Turinga: bo w filmie jest i – potraktowany zupełnie marginalnie – dylemat człowiek-maszyna i ukrywanie swojej prawdziwej tożsamości, i los homoseksualistów, i problemy naukowe. Swoją drogą, nauka nie działa w ten sposób, ale oczywiście można by to złożyć na karb filmowego skrótu. Jak jednak wyjaśnić sceny, w których widzimy Turinga uruchamiającego maszynę, ale bez żadnych danych czy podania jej jakichkolwiek wstępnych założeń? Napisy jeszcze potęgują wrażenie chaosu: o co właściwie chodziło twórcom? O stworzenie pierwszego komputera? O penalizację homoseksualizmu w Wielkiej Brytanii? O coś jeszcze innego? Pełnią zresztą te napisy dodatkowo także rolę greckiego decorum, zasłaniającego przed nami to, czego twórcy nie chcą pokazać w zachowawczej narracji.
Również pod względem realizacji „Gra tajemnic” pozostawia wiele do życzenia. Morten Tyldum stracił gdzieś swój skandynawski pazur i nakręcił film poprawny i zupełnie niecharakterystyczny. Nasycenie kadrów kolorem sprawia wrażenie, jakbyśmy oglądali popołudniową produkcję telewizyjną raczej niż wysokobudżetowy film historyczny. Pozostaje także pytanie, po co sięgnięto po zdjęcia archiwalne i zastosowano przebitki na akcję wojenną? Zmarnowano bowiem, może poza jedną sceną, dylematy kryptografów, związane ze szczególną pracą, którą wykonują. Sztampowe zdjęcia archiwalne nie wnoszą do filmu nic ponad kolejne łopatologiczne przypomnienie widzom, że oglądają produkcję dziejącą się w czasie II wojny światowej.
Kończąc, nie wypada nie wspomnieć o jedynym z największych grzechów „Gry tajemnic”, czyli wiązance nietrafionych puent. W zalewie banałów i sloganów, powtarzanych po kilka razy, ten, że pokonaliśmy Niemcy miłością, jest chyba najmniej bolesny.

" ten, że pokonaliśmy Niemcy miłością, jest chyba najmniej bolesny"
O matko! To ja nie chcę wiedzieć, jakie były te gorsze...