Dziś w „Esensja ogląda” dwie polskie propozycje DVD i na deser kino świata.
Dziś w „Esensja ogląda” dwie polskie propozycje DVD i na deser kino świata.
Miasto 44(2014, reż. Jan Komasa)
Sebastian Chosiński [40%]
Wychodzi na to, że w ostatnich latach to Jan Komasa ma monopol na pokazywanie w filmie powstania warszawskiego. Najpierw na podstawie zachowanych kronik z czasów zrywu mieszkańców stolicy przeciwko okupantowi niemieckiemu zrealizował „fabularyzowany dokument” „Powstanie warszawskie”, a następnie zrobił kolejny krok, kręcąc pełnometrażową fabułę „Miasto 44”. Drugi z filmów, bardzo nowoczesny w formie, miał przede wszystkim trafić do młodych widzów – i to rzeczywiście mogło się udać. Komasa sięgnął bowiem po zagrywki typowe dla współczesnego kina akcji (spowolnienie kadrów, tak zwany „bullet-time”), a nawet horroru (deszcz krwi lejącej się z nieba i zombiastyczne wyobrażenia powstańców przedzierających się kanałami z jednej dzielnicy miasta do drugiej). Wizualnie jest to – bez dwóch zdań – atrakcyjne. Szkoda tylko, że skrywa kompletną niemoc scenariuszową, w efekcie czego film przypomina wydmuszkę. Owszem, ładnie pomalowaną na zewnątrz, ale w środku wypełnioną powietrzem, a nie fabularnym farszem. To wizja historii bliższa sztucznemu do bólu i przyprawiającemu o zgrzytanie zębów „Czasowi honoru” aniżeli „Kanałowi” (1956) Andrzeja Wajdy czy „Kolumbom” (1970) i „Godzinie W” (1979) Janusza Morgensterna.
Fasadowe jest tutaj niemal wszystko. Począwszy od obrazu okupacyjnej, jeszcze przedpowstaniowej, codzienności (mieszkańcy kamienicy w centrum Warszawy, mimo godziny policyjnej, organizują sobie na podwórzu mocno zakrapianą imprezkę z ogniskiem i śpiewami przy gitarze), aż po pierwsze dni niepodległościowego zrywu (kiedy to, organizując zbiórki poszczególnych oddziałów, młodzi bojownicy zachowują się tak, jakby gremialnie przygotowywali się do wyjazdu na biwak, a rygory konspiracji były im całkowicie obce). Jakby tego było mało, pierwszy dzień powstania – według Komasy – ograniczył się do zdobywania przez bohaterów filmu jednej jedynej klatki schodowej. Później już tylko, pełni euforii, odpoczywali sobie po dobrze wypełnionym obowiązku. Możemy się domyślać, że odpoczywali też wszyscy inni żołnierze Armii Krajowej w całym mieście, ponieważ aż do następnego dnia walk w „zasięgu” słuchu widza nie padł ani jeden strzał – czy to ze strony Polaków, czy też Niemców. Zapadająca w pamięć scena deszczu krwi i spadających z nieba kawałków ludzkiego mięsa, będąca efektem wybuchu na zatłoczonej ulicy czołgu pułapki – też skrywa bzdurę. Jeśli miałyby to być rozerwane szczątki ludzi, kawałki rąk, nóg czy tułowia, powinny być zawinięte w strzępy ubrań, po których jednak jakimś cudem nie pozostał najmniejszy ślad.
Od strony fabularnej „Miasto 44” to katastrofa. Komasa, będący także scenarzystą filmu, być może obmyślał to sobie tak: „Wybiorę jako bohaterów młodych bojowników – niech będzie to jeden chłopak i dwie rywalizujące o niego dziewczyny, aby mogło między nimi poważnie zaiskrzyć – a potem rzucę ich perypetie miłosne na obraz walczącej stolicy. I dalej samo będzie się kręcić”. Otóż nie kręci się! Stefan (Józef Pawłowski), Biedronka (Zofia Wichłacz) i Kama (Anna Próchniak) miotają się po mieście bez ładu i składu. Najbardziej irytujący jest Stefan, o którym do samego końca trudno powiedzieć – walczy czy tylko pozoruje udział w powstaniu? Znacznie więcej charyzmy wykazują dziewczyny, ale i dla nich autor fabuły nie wymyślił niczego atrakcyjnego, co skutkuje tym, że do pokazania mają niewiele więcej ponad swoje wdzięki. Szwankuje też strona techniczna dzieła. Mimo że wizualnie „Miasto 44” przyprawia o „ochy” i „achy”, to – jak w większości polskich filmów – często trudno zrozumieć, co mówią bohaterowie. Zwłaszcza grani przez aktorów młodego pokolenia, bo gdy na przykład matka Stefana (w tej roli Monika Kwiatkowska) wpada w histerię i piszczy nielitościwie, zrozumieć można każde słowo. I jest jeszcze finał. A raczej gwóźdź do trumny tej narodowej katastrofy.
Płynące wieżowce(2013, reż. Tomasz Wasilewski)
Bez serc, bez ducha, to szkieletów płynące wieżowce, gumiaste i nieapetyczne. Aktorzy przeżywają udrękę gdzieś tam w czesiu, marszczą czoła i udają, że kochają/nienawidzą, a w tym czasie obojętny na bezosobowo, niepokojąco mechanicznie podaną fabułę widz ziewa, coraz tęskniej wyczekując głębszego sensu, a potem już tylko napisów końcowych. Tak sobie myślę, że tok rozumowania reżysera (i zarazem scenarzysty) musiał na samym starcie biec mniej więcej następującym torem: hej, zróbmy film o gejach, bo to modne, najlepiej z jakąś dłuższą sceną rżnięcia (wiadomo – bez sapania nie ma kina „Made in Poland”), do tego dorzućmy mnóstwo scen bez dialogów, z bohaterami patrzącymi, myślącymi i dumającymi ponad miarę, i będzie git, wyjdzie z tego hajart. No i chyba rzeczywiście wyszedł, skoro produkt dostał sporo nagród. Nie zmienia to jednak faktu, iż rzecz jest pustą, pretensjonalną wydmuszką, z bezsensownym dodatkiem golizny, aczkolwiek – trzeba to przyznać – posiadającą nietypowo filmowaną Warszawę, interesująco melancholijną muzykę i garść zachwycających plastycznie ujęć. Minusy jednak zdecydowanie przeważają nad plusami i świadczą o tym, że reżyser – podobnie jak w przypadku poprzedniego filmu, „
W sypialni” – bardziej dba o gusta nieco znudzonych klasycznym kinem festiwalowych krytyków niż zwyczajnych zjadaczy chleba.
Salvo. Ocalony(2013, reż. Fabio Grassadonia, Antonio Piazza)
Sebastian Chosiński [60%]
O fabularnym debiucie pary włoskich (a mówiąc konkretniej: sycylijskich) scenarzystów Fabia Grassadonii i Antonia Piazzy napisano w ubiegłym roku wiele dobrego (także na łamach „Esensji”), przyrównując go do westernów Sergia Leone czy kryminałów
Jean-Pierre’a Melville’a. I choć „Ocalony” nie jest filmem złym, to jednak wszystkie te peany są raczej przejawem myślenia życzeniowego, próby przekonania siebie samego, czym ten obraz mógłby być, gdyby za kamerą stali nie debiutanci, ale stary wyjadacz, który na kręceniu filmów zęby zjadł. To opowieść o pracującym na zlecenie mafii gangsterze, tytułowym Salvo (w którego wcielił się palestyński aktor Saleh Bakri, znany z komediodramatu „Przyjeżdża orkiestra” i melodramatu „Sól tej ziemi”), który pewnego dnia otrzymuje zlecenie, jakich wcześniej zapewne wykonał już wiele – ma pozbyć się niewygodnego dla przestępców człowieka. Włamuje się więc do jego domu, gdzie oprócz skazanego na śmierć, znajduje również jego niewidomą siostrę Ritę (gra ją debiutująca wówczas na ekranie piękna Sara Serraiocco), która staje się przypadkowym świadkiem egzekucji.
Salvo nie ma wyboru i – gdy musi nagle ewakuować się z zagrożonego terytorium – zabiera kobietę ze sobą. Tym samym naraża się swoim zleceniodawcom, którzy uważają, że Rita również powinna wyzionąć ducha. Problemem jednak staje się fakt, że zawodowy killer nie ma sumienia – a jakże! – pozbawiać życia niewinną osobę. Cała ta historia rozegrana jest w tak powolnym rytmie (to ją wiąże z rozgrywającymi się na Dzikim Zachodzie opowieściami Leone), że gdyby można było na taśmie filmowej przeprowadzić badanie elektrokardiogramem, lekarze zajmujący się „pacjentem” mogliby mieć poważne wątpliwości, czy on jeszcze w ogóle żyje. Ale też nie w tym tkwi główny problem „Ocalonego”, bo gdyby za tym wyborem reżyserów kryło się jakieś głębsze przesłanie, można by im wybaczyć pewne potknięcia i fragmenty ewidentnej nudy, tymczasem przez większość filmu karmieni jesteśmy – na wiarę – przekonaniem, że Salvo przeżywa jakieś wewnętrzne katusze moralne. I każe nam się wierzyć, że jest kimś innym niż zwykłym rzezimieszkiem. Choć tak naprawdę dowiadujemy się o nim tylko jednego – że nie jest obojętny na kobiece wdzięki. Tylko po co od razu kręcić o tym stuminutowy film?!
