W ósmej i ostatniej relacji z tegorocznego Transatlantyku przeczytacie recenzje „Gościa”, „Wolnego strzelca” oraz „Rock’n’rolla i Czerwonych Khmerów”
Transatlantyk 2015: Dzień 8
[Adam Wingard „Gość”, Dan Gilroy „Wolny strzelec”, John Pirozzi „Rock’n’roll i Czerwoni Khmerzy” - recenzja]
W ósmej i ostatniej relacji z tegorocznego Transatlantyku przeczytacie recenzje „Gościa”, „Wolnego strzelca” oraz „Rock’n’rolla i Czerwonych Khmerów”
Gość(2014, reż. Adam Wingard)
W tym filmie nie ma za grosz oryginalności. Cały poskładany jest z klisz i schematów. A jednak przez półtorej godziny ogląda się go z niekłamaną przyjemnością. Szczególną radość z seansu czerpać zaś będą przede wszystkim wielbiciele kinematografii amerykańskiej z lat 80. i początku 90. ubiegłego wieku. Niemal wszystko jest tu bowiem stylizowane na tamtą epokę, choć nigdzie nie ma nawet cienia sugestii, że akcja „Gościa” rozgrywa się właśnie w czasach „panowania” prezydentów Ronalda Reagana i George’a Busha seniora. Reżyser obrazu, Adam Wingard, wcześniej dał się poznać z wielu krótkometrażówek oraz paru horrorów, spośród których najwyżej oceniony został „Następny jesteś ty” (2011). Scenariusz wyszedł natomiast spod ręki stałego współpracownika Wingarda, Simona Barretta. Po ich kolejnej wspólnej produkcji nie można mieć wątpliwości co do tego, że panowie doskonale się rozumieją i uzupełniają. Wiedzą, kiedy należy mrugnąć okiem do widza, a którą scenę rozegrać na poważnie; kiedy można sobie pozwolić na szarżowanie, a kiedy należy zrezygnować z rozmachu i sprowadzić historię do kameralnej opowieści. „Gość” jest tym samym postmodernistycznym patchworkiem: mieszanką thrillera szpiegowskiego z horrorem gore i szczyptą – naprawdę malutką – fantastyki (obecnej w pomyśle wyjściowym, nie zaś w sferze wizualnej).
Akcja rozgrywa się na amerykańskiej prowincji. Mniej więcej pięćdziesięcioletnia Laura Peterson (w tej roli Sheila Kelley, znana z serialu „Prawnicy z Miasta Aniołów” i „Plotkara”) wciąż nie może dojść do siebie po tragicznej śmierci syna, Caleba, którego nieszczęście spotkało podczas odbywania służby wojskowej. Choć od tamtego zdarzenia minął już pewien czas, kobieta wciąż pielęgnuje w sobie pamięć o nim, co zaczyna nawet trochę niepokoić pozostałych członków rodziny: jej męża Spencera (Leland Orser, grający u boku Liama Neesona w trzech częściach „Uprowadzonej”) i córkę Annę (śliczna Maika Monroe, gwiazda horroru „Coś za mną chodzi”); najszybciej z utratą brata pogodził się, a przynajmniej takie sprawia wrażenie, młodszy syn Petersonów, nastoletni Luke (Brendan Meyer). Kiedy wydaje się, że pozostali pójdą w jego ślady, w domu Laury i Spencera pojawia się młody mężczyzna, David, podający się za przyjaciela ich syna z wojska (gra go Brytyjczyk Dan Stevens, mający na koncie między innymi występy w serialach „Rozważna i romantyczna” oraz „Downtown Abbey”). Jego niespodziewany przyjazd sprawia, że niezagojone jeszcze rany zaczynają krwawić na nowo. David bez trudu zyskuje sympatię rodziców, którzy proponują mu, aby zamieszkał u nich do czasu, aż zdecyduje, co chce robić dalej ze swoim życiem. On zaś nie tylko zgadza się, ale na dodatek szybko zaczyna angażować w życie rodziny.
Najgorsze jest to, że z czasem przybiera to dość nieoczekiwane rozmiary. Nagle dokoła Petersonów zaczynają dziać się bowiem rzeczy zaskakujące i niepokojące. Pierwsza wątpliwości co do rzeczywistych intencji gościa nabiera Anna, która rozpoczyna prywatne śledztwo. I to ono staje się zarzewiem dalszych dramatycznych wydarzeń, które doprowadzają do ogromnego zamieszania w całym miasteczku. Oglądając „Gościa”, bez trudu odnaleźć można nawiązania do klasycznych dzieł kina rozrywkowego sprzed lat – do „Uniwersalnego żołnierza” (1992) Rolanda Emmericha i zapoczątkowanej przez Johna Carpentera serii „Halloween”. Z twórczością Amerykanina wiąże zresztą dzieło Adama Wingarda jeszcze jeden bardzo istotny element – oparta na syntezatorowych brzmieniach sprzed ponad trzech dekad ścieżka dźwiękowa (notabene idealnie wkomponowana w obraz). Mimo schematyczności fabuły, reżyserowi i scenarzyście udała się rzecz trudna – widz praktycznie do samego końca jest zwodzony w swoich sympatiach, kibicując tej stronie, która nieszczególnie na to zasługuje.
Dan Gilroy
‹Wolny strzelec›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Wolny strzelec |
Tytuł oryginalny | Nightcrawler |
Dystrybutor | Monolith |
Data premiery | 21 listopada 2014 |
Reżyseria | Dan Gilroy |
Zdjęcia | Robert Elswit |
Scenariusz | Dan Gilroy |
Obsada | Jake Gyllenhaal, Michael Papajohn, Marco Rodríguez, Bill Paxton, James Huang, Kent Shocknek, Pat Harvey, Sharon Tay |
Muzyka | James Newton Howard |
Rok produkcji | 2014 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 117 min |
Gatunek | dramat, thriller |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Wolny strzelec(2014, reż. Dan Gilroy)
Widzowie Transatlantyku mieli okazję podczas tegorocznej edycji festiwalu zobaczyć Jake’a Gyllenhaala w dwóch skrajnie różniących się poziomem filmach: kiepściutkim „Wrogu” (2013) oraz późniejszym o rok znakomitym „Wolnym strzelcu”, który na głowę pobił przekombinowane dzieło Denisa Villeneuve’a. Trochę może to zaskakiwać, ponieważ „Wolny strzelec” wyszedł spod ręki reżyserskiego debiutanta. Chociaż należy pamiętać o tym, że Dan Gilroy (rocznik 1959) wcale nie jest żółtodziobem. W kinematografii „dłubie” już od prawie ćwierćwiecza, choć przez wiele lat był jedynie (współ)scenarzystą; w takiej roli pracował między innymi przy „Freejack” (1992) Geoffa Murphy’ego, „Eskorcie” (1994) Dennisa Hoppera czy „Dziedzictwie Bourne’a” (2012) swego starszego brata Tony’ego. Miał więc sporo czasu, aby przyjrzeć się pracy na planie. A jeśli dodać do tego jeszcze doświadczenie w wymyślaniu atrakcyjnych fabuł, trudno się dziwić, że wystartował od razu z wielkim przytupem. Na tyle dużym, że – jako scenarzysta – za opowieść o początkach kariery reportera Louisa Blooma Gilroy otrzymał w tym roku nominację do Oscara w kategorii najlepszego tekstu oryginalnego.
Louisa Blooma (Jake Gyllenhaal) poznajemy jako drobnego złodziejaszka, który nocami przemierza przedmieścia Los Angeles, aby kraść wszystko, co daje się później sprzedać jako złom – nie gardzi ani siatkami z płotów, ani włazami kanalizacyjnymi. Gdy czuje się zagrożony, potrafi użyć pięści. Już pierwsza scena filmu przekonuje, że mamy do czynienia z człowiekiem podstępnym i bezwzględnym. Tym większym zaskoczeniem dla widza może być to, w jaki sposób Lou – choć on sam zdecydowanie bardziej woli przedstawiać się pełnym brzmieniem imienia – zostaje zaprezentowany w dalszej części. Jako człowiek elokwentny i dobrze wychowany, chętny do pracy, której jednak… nikt nie chce mu dać. Pomocną dłoń wyciąga w końcu do niego… przypadek. Jest świadkiem kolizji samochodowej i widzi przy pracy Joego Lodera (doskonale znany z „Tombstone” czy „Apollo 13” Bill Paxton) – niezależnego reportera, który kręci zdjęcia, by potem sprzedać swój materiał jednej z goniących za sensacjami stacji telewizyjnych. Bloom dochodzi do wniosku, że skoro i tak „pracuje” nocami, mógłby spróbować szczęścia w tym właśnie fachu. Zaczyna skromnie; za zdobyte w nieuczciwy sposób pieniądze kupuje kiepską kamerę cyfrową i skaner policyjny, aby być na bieżąco informowanym o wypadkach czy naruszeniach prawa. Wydaje się, że w starciu ze starymi wyjadaczami – takimi chociażby jak Loder – Lou nie powinien mieć najmniejszych szans, ale szybko okazuje się, że w sukurs przychodzi mu jego ogromna ambicja i determinacja, aby do cel dojść choćby po trupach.
I właśnie po nich Bloom idzie drogą kariery. Film Gilroya to znakomity portret człowieka, który – mimo braku formalnego wykształcenia – posiada tyle wrodzonej inteligencji i sprytu połączonego z brakiem zahamowań, że jest w stanie wybić się ponad innych. Bo nigdy nie ma wątpliwości. Bo potrafi poświęcić wszystko i wszystkich. Bo idealnie wykorzystuje moment. Bo, jeśli jest taka konieczność, potrafi posunąć się do szantażu. Bo – co nie mniej istotne – wzbudza jednocześnie fascynację i strach. Takie przynajmniej uczucia żywi wobec niego Nina Romina (gra ją Rene Russo, bohaterka blockbusterów sprzed lat: „Na linii ognia”, „Epidemii”, „Okupu”), dziennikarka telewizyjna, której Bloom zaczyna sprzedawać swoje materiały. „Wolny strzelec” nie oszczędza świata mediów; daje mu potężnego kopniaka, podkreślając to, co i tak jest powszechnie wiadome – że większość tabloidowych stacji czy gazet w pogoni za krwawym newsem gotowych jest przekroczyć wszelkie granice przyzwoitości. I nie jest to jedynie wina samego Blooma; on jest, co prawda, bezwzględną hieną, ale jego krwiożerczy instynkt jest podsycany przez Ninę, która widzi w Louisie szansę odbicia się od dna. Harmonijna współpraca takiego duetu musi zakończyć się dramatycznie. I tak właśnie się dzieje. Pytanie czy którykolwiek z bohaterów wyciąga z tego wnioski?
John Pirozzi
‹Rock’n’roll i Czerwoni Khmerzy›
Na poziom filmów dokumentalnych prezentowanych na tegorocznym Transatlantyku na pewno nie można narzekać. Znakomita „Iracka odyseja” Samira Dżamala Aldina czy „Wirunga” Orlanda von Einsiedela wysoko zawiesiły poprzeczkę; pokazywany ostatniego dnia – i tylko raz – „Rock and roll i Czerwoni Khmerzy” również nie zawiódł. Kiedy dzisiaj słyszy się nazwę Kambodża, większości osób kojarzy się ona tylko z jednym – dokonanym w tym kraju w latach 1975-1978 ludobójstwem, za którym stali kierowani przez bezwzględnego komunistycznego dyktatora
Pol Pota Czerwoni Khmerzy. Krótki – na szczęście – okres ich rządów doprowadził państwo do ruiny gospodarczej, kulturalnej i społecznej; szacuje się, że z rąk oprawców śmierć poniosło w tym czasie ponad dwa miliony ludzi (co mogło stanowić nawet jedną czwartą społeczeństwa). Pol Pot wypowiedział wojnę przede wszystkim inteligentom, widział w nich bowiem tę klasę, która była najbardziej podatna na otwarcie się na wpływy Zachodu. Masowo mordowano więc nauczycieli, lekarzy, artystów, mnichów; posiadanie jakiegokolwiek wykształcenia było wyrokiem śmierci. Wszyscy Kambodżańczycy mieli zostać zamienieni w niewolnych chłopów; dlatego też ludność miast wygnano na wieś i umieszczono w kolektywnych gospodarstwach rolnych, które nie były niczym innym, jak obozami pracy przymusowej. Los ten spotkał także większość muzyków zajmujących się graniem popu czy rocka.
John Pirozzi – amerykański operator, pracujący przy wielu filmach dokumentalnych i fabularnych – postanowił przyjrzeć się najbardziej krwawemu epizodowi w historii Kambodży właśnie przez pryzmat losów artystów zajmujących się muzyką popularną. W tym celu sięga aż do lat 50. XX wieku, kiedy to po okresie rządów francuskich kraj – na drodze pokojowego porozumienia – odzyskał niepodległość, a na tronie zasiadł król (a w niektórych okresach książę) Norodom Sihanouk. Był on władcą bardzo chwiejnym, który swymi często nieprzemyślanymi decyzjami od pewnego momentu znacznie pogłębiał chaos w kraju. I to w sytuacji, gdy za wschodnią granicą, czyli w Wietnamie, toczyła się krwawa wojna domowa. Monarcha raz stał po stronie Stanów Zjednoczonych, to znów sprzymierzał się z Chinami; raz wspierał lewicę, to znów wydawał rozkazy rozprawienia się z koalicjantami z tej strony sceny politycznej; raz wyrażał zgodę na zaopatrywanie w żywność i broń wojsk Wietkongu, to znów sprzeciwiał się tworzeniu baz wojskowych przez wietnamskich komunistów na terenie Kambodży. Nic więc dziwnego, że w 1970 roku został obalony przez, cieszącego się poparciem Amerykanów, generał Lon Nola. Wtedy Sihanouk popełnił swój najpoważniejszy błąd – po udaniu się na przymusową emigrację do Pekinu postanowił zawrzeć sojusz z Czerwonymi Khmerami, co sprawiło, że komuniści zaczęli zyskiwać coraz większe poparcie społeczne.
Okres rządów króla Pirozzi przedstawia niemal jako „złoty wiek” Kambodży. Co oczywiście jest pewnym przerysowaniem, choć w porównaniu z tym, co nastąpiło w 1975 roku z perspektywy czasu tak właśnie może się wydawać. W latach 50. i w pierwszej połowie następnej dekady Sihanouk – lubujący się w muzyce – w dużym stopniu wspierał rozwój tej gałęzi kultury. Nie przeszkadzało mu w najmniejszym stopniu to, że kambodżańscy artyści czerpali wzorce najpierw z wykonawców francuskich, później amerykańskich, tym bardziej że nawet wykonując muzykę zachodnią, nasycali ją azjatyckim folklorem. To wtedy nastąpił prawdziwy wysyp gwiazd, które cieszyły się uwielbieniem rodaków, jak chociażby Sinn Sisamouth czy Ros Serey Sothea, Pen Ran czy Sieng Vannthy. Powstały zespoły Baksey Cham Krong (nawiązujące do stylu The Shadows) i Drakkar (starający się zaszczepić w Kambodży wpływy hard rocka); najbardziej niepokornym artystą – skrzyżowaniem Boba Dylana i Iggy’ego Popa – był zaś Yol Aularong. Dla nich wszystkich świat skończył się w kwietniu 1975 roku, kiedy do Phnom Penh wkroczyli Czerwoni Khmerzy. Niewielu muzyków przeżyło ich rządy; ci, którym było to dane (często tylko dlatego, że zdołali uciec z kraju), stanęli przed kamerą, aby opowiedzieć Pirozziemu najpierw o czasie wspaniałego rozwoju ich sztuki, a potem hekatombie, która cofnęła Kambodżę o parę wieków wstecz. Zaczynają swe wspomnienia z uśmiechami na twarzy, cofając się do lat swojej młodości; z czasem ich oblicza stają się coraz bardziej marsowe, na koniec zaś niejeden z nich roni łzy. Co udziela się także widzom.
