Ulisses: Fantasmagorie na ekranie, czyli ekranizacja Josepha Stricka [Joseph Strick „Ulysses” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl „Ulisses” to powieść imponująca awangardowym rozmachem, przez wielu krytyków uznawana za niefilmową tak kiedyś, jak i obecnie. Można by stwierdzić, że amerykański reżyser Joseph Strick, zainspirowany obchodami słynnego Bloomsday w Dublinie, porwał się na karkołomne przedsięwzięcie, ekranizując ją w 1967 roku.
Ulisses: Fantasmagorie na ekranie, czyli ekranizacja Josepha Stricka [Joseph Strick „Ulysses” - recenzja]„Ulisses” to powieść imponująca awangardowym rozmachem, przez wielu krytyków uznawana za niefilmową tak kiedyś, jak i obecnie. Można by stwierdzić, że amerykański reżyser Joseph Strick, zainspirowany obchodami słynnego Bloomsday w Dublinie, porwał się na karkołomne przedsięwzięcie, ekranizując ją w 1967 roku.
Joseph Strick ‹Ulysses›WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Ulysses | Reżyseria | Joseph Strick | Zdjęcia | Wolfgang Suschitzky | Scenariusz | Fred Haines, James Joyce, Joseph Strick | Obsada | Milo O'Shea, Barbara Jefford, Maurice Roëves, T.P. McKenna, Anna Manahan, Chris Curran, Fionnula Flanagan, Geoffrey Golden | Muzyka | Stanley Myers | Rok produkcji | 1967 | Kraj produkcji | USA, Wielka Brytania | Czas trwania | 123 min | Gatunek | dramat | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Lektura „Ulissesa” zapewne wielu czytelnikom wydaje się trudnym przedsięwzięciem, niemałym wyzwaniem erudycyjnym. James Joyce, pisząc to monumentalne dzieło, odrzucił wszak rygory tradycyjnie epickiej, linearnej akcji. W miejsce zgrabnej, przejrzystej i spójnej fabuły zaoferował odbiorcy rozedrganą, fabularną materię, wiązkę zdarzeń rozparcelowanych w strumieniu świadomości kolejnych bohaterów. Poza tym omawiana powieść obfituje w rozliczne, intertekstualne nawiązania i historyczne aluzje, których odkrycie wymaga przynajmniej dwukrotnej lektury i znajomości wielu innych, nie tylko beletrystycznych utworów. Warto zauważyć, że Strick zdecydował się nakręcić „Ulissesa” po latach mało owocnej twórczości. Nie był on bowiem reżyserem szczególnie cenionym za wielką wodą. W 1976 roku zdecydował się jednak przenieść na ekran powieść, której sam tytuł zapewnił mu zainteresowanie ze strony krytyków i widzów. Zainteresowanie to było wszak podsycone atmosferą skandalu. Wskutek nacisków organizatorów Festiwalu Filmowego w Cannes Strick ostatecznie usunął ze swojego dzieła wiele kwestii zabarwionych emocjonalnie, by nie powiedzieć wprost – wulgarnych. Z kolei w Irlandii jego film był okrzyknięty jako skandaliczny, odbiegający od standardów powszechnej, społecznej moralności. Dopiero głośna premiera „Mechanicznej pomarańczy” w reżyserii Stanleya Kubricka sprawiła, że filmowe dzieło Josepha Stricka mogło spotkać się z bardziej życzliwym przyjęciem. Publiczność była już bowiem zaprawiona w odbiorze dzieł poruszających nieobyczajną tematykę. Zastanawiające jest to, że film Josepha Stricka spotkał się z podobną reakcją, z jaką na początku XX wieku spotkała się powieść samego Joyce’a, początkowo publikowana w odcinkach na łamach „The Little Review”. Można by odnieść wrażenie, że półwiecze dzielące oba (arte)fakty nie wystarczyło, by w mentalności zwyczajnych konsumentów sztuki zaszły istotne zmiany. Dyskusje wokół wartości literackiego i filmowego „Ulissesa” sprowadzały się bowiem do spraw obyczajowych, nie zaś stricte artystycznych. Być może stąd początkowe, surowe, a powierzchowne oceny utworu Josepha Stricka. Stwierdzenie, iż oto zdecydował się on przetransponować na ekran wybitnie niefilmowe dzieło, wydaje się wręcz przejawem niekompetencji, tak literackiej, jak i filmowej. „Ulisses” Jamesa Joyce’a odznacza się wszak kinematograficznym potencjałem. Akcja rozparcelowana na odrębne, niesekwencjonowane epizody przypomina bowiem technikę montażu, a fokalizacja wewnętrzna, sprowadzenie narracji do punktu widzenia Blooma czy Dedalusa, wydaje się literackim konceptem mocno zbliżonym do specyficznie filmowego chwytu, jakim jest wędrujące oko kamery.  Fot. za fotoloncho.com Milo O’Shea jako Leopold Bloom imponuje warsztatem aktorskim. Regularne, melodyczne kadencje, jakie wygłasza, oddają nie tylko literackie wartości monologów wewnętrznych zawartych w „Ulissesie”, ale także pulsujący w nich podskórnie erotyzm. Okazuje się, że chaotyczne, zwichrowane wizje zawarte w solilokwiach tego właśnie bohatera doskonale oddaje technika filmowa, dzięki której jego wyobrażenia, niekiedy wręcz orgiastyczne fantazje, zostają niemal zmaterializowane. Montaż skojarzeniowy oraz polifoniczny służą wizualizacji obrazów, które w kalejdoskopowym polirytmie pojawiają się i znikają w umyśle żydowskiego akwizytora. W niezwykle ciekawy sposób Strick potraktował też postać Stefana Dedalusa, odgrywanego przez Maurice’a Roëvesa, który w pewnym momencie filmu, dzięki zdjęciom trickowym, co chwila zmienia fizyczny anturaż. Bohater zyskuje i traci brodę, jego owalne rysy twarzy ustępują nagle podłużnym kształtom. W ten sposób reżyser wyeksploatował techniczne możliwości sztuki filmowej, by udanie przenieść na ekran proteuszowy charakter tej postaci, zasygnalizowany przecież w III epizodzie „Ulissesa”. Nie sposób pominąć także Molly Bloom, której wdzięki podkreśla oko kamery. Ujęcia powabnej Barbary Jefford opalizują subtelnym erotyzmem, mają też w sobie coś z rzymsko-verlaine’owskiego dekadentyzmu. Molly, tak w powieści Joyce’a, jak i w filmie Stricka, sprowadza się do idei estetyzowanego okrucieństwa. Jej filmowe odsłony przykuwają wzrok, jednakże w każdej z nich zawarte jest swoiste miejsce ukłucia, iście Barthes’owskie punctum. Piękne, zadbane ujęcia niepokoją grymasem filmowej bohaterki bądź jej wyzywającym gestem przypominającym widzowi, iż oto ma on przed oczami femme fatale, niewierną żonę, która niczym Asztarte emanuje wszechpotężnym erotyzmem.  Fot. za fotoloncho.com Należałoby wszak podkreślić, że nie skryte życie wewnętrzne bohaterów jest najbardziej wyeksponowane w filmie Stricka. Dzieło tego reżysera urzeka przede wszystkim obrazami spowitymi w czarno-białej kolorystyce, ukazującymi piętrzący się moloch. Strick najwyraźniej odczuwał ducha wczesnej moderny, dekadencką mentalność, która przemawia z każdego ujęcia, z jednej strony ponurego, z drugiej – przepojonego bliżej nieokreśloną nostalgią. Niezwykle nośna semantycznie jest też muzyka, która sygnalizuje najważniejsze wątki problemowe zarysowane w powieści Joyce’a. Klezmerski motyw towarzyszący filmowej postaci Blooma rzuca światło na jego status w ksenofobicznej, dublińskiej społeczności i wyjaśnia szereg wypadków z nim związanych, wiele jego klęsk i trawestujących cokolwiek zwycięstw. Momenty, w których wybrzmiewają choćby krótkie muzyczne motywy, aktywizują pokłady odbiorczej energii, służą wzmocnieniu uwagi widza. Należałoby wszakże podkreślić, że muzyka w filmie Stricka nie występuje często. Reżyser postawił raczej na magmę szmerów i odgłosów ilustrujących niejako realia wielkomiejskiego życia. Jeżeli więc z ekranu wydobywa się melodia, z reguły towarzyszy ona zekranizowanym, zmaterializowanym fantazjom Blooma, z reguły podkreślając ich sentymentalno-dekadencki nastrój.  Fot. za fotoloncho.com Należałoby przyznać, że rozliczne fantasmagorie Blooma ukazane są w sposób możliwie realistyczny. Wizja sądu, przed którym ów Bloom staje nagle w XV epizodzie, jest stylizowana na autentyczną rozprawę. Nie ma tu lewitacji, chóru oskarżycielskich głosów i gilotyny, niemniej całość utrzymana jest dzięki temu w surowym, sprawozdawczym, a przez to równie niepokojącym tonie. Oczywiście nie brakuje też wizji przeniesionych na ekran w taki sposób, iż nabierają one surrealistycznego charakteru. Dom publiczny Belli Cohen ukazany jest bowiem niczym biblijna Sodoma, zaś kobiety bawiące i uwodzące Blooma jawią się tu niczym niewolnice babilońskie. Niewątpliwym walorem omawianego filmu jest fakt, iż Strick umiejętnie balansuje na granicy między konkretem dublińskiego życia a procesami mentalnymi zachodzącymi w głowie głównego bohatera. Cenię jego dzieło także za dopracowane, niezwykle przemyślane ujęcia oddające atmosferę literackiego „Ulissesa”. Nie sposób pominąć faktu, iż Strick pozwala sobie na intelektualnie wyrafinowaną przygodę intertekstualną, w miarę możliwości czyniąc kolejne aluzje do Homeryckiego wzorca, „Odysei”. W jego filmie nie brakuje wszak rzeźb, tchnących patosem monumentów, a wiele domów ukazanych jest w taki sposób, iż fokalizacji ulegają kolumny, ewokujące cały antyczny świat i antyczną tradycję. Wartość filmu Josepha Stricka polega więc na tym, iż starał się on przetransponować wielkie, epickie dzieło, sygnalizując wiele wymiarów jego filmowego odczytania, różnorodność wątków problemowych w nim zawartych. Problematyka literackiego „Ulissesa” jest oczywiście przepastna, toteż reżyserowi z całą pewnością należy się uznanie. 
|