Przyzwoita porcja krótkich recenzji filmowych. Dziś piszemy o „Legendzie” Briana Helgelanda z podwójną rolą Toma Hardy’ego, o „Sypiając z innymi”, kontynuacji „Więźnia labiryntu” i płytowego wydania „Annabelle”.
Esensja ogląda: Październik 2015 (1)
[ - recenzja]
Przyzwoita porcja krótkich recenzji filmowych. Dziś piszemy o „Legendzie” Briana Helgelanda z podwójną rolą Toma Hardy’ego, o „Sypiając z innymi”, kontynuacji „Więźnia labiryntu” i płytowego wydania „Annabelle”.
Legend(2015, reż. Brian Helgeland)
Trochę trudno uwierzyć, że Brian Helgeland, odpowiadający za scenariusze do „Tajemnic Los Angeles” i „Rzeki tajemnic”, podpisał się pod czymś takim jak „Legend”. Gdyby nie to, że zdarza mi się czasami w przypływie masochizmu pójść na nowy film Allena, to nie pamiętałbym, kiedy ostatnio widziałem w kinie tak koszmarnie napisaną narrację z offu – nie dość, że niepotrzebną (bo opowiadającą o tym, co widzimy na ekranie), to jeszcze prowadzoną przez najmniej ciekawą postać w filmie.
„Legend” na zmianę próbuje być romantycznym filmem gangsterskim w starym stylu, czarną komedią Guya Ritchiego i zadłużoną u Martina Scorsesego brutalną opowieścią o sile więzów krwi. Ostatecznie przy każdej z tych prób wykłada się w taki sam sposób, więc po dwóch godzinach zostajemy ze zlepkiem tropów, które ani przez chwilę nie starały się ulepić konkretnej wizji. Tymczasem Helgeland, zamiast jakoś to wszystko uporządkować, na każdy scenariuszowy problem stosuje dokładnie ten sam lek – Toma Hardy′ego.
Co najzabawniejsze, przez pierwszą godzinę to się rzeczywiście sprawdza, bo Hardy, wcielający się w podwójną rolę bliźniaków Kray, daje fabule kopniaki dokładnie wtedy, kiedy „Legend” tego potrzebuje. W końcu film Helgelanda i tak się rozpada, staje się męczący i nudny, ale talent Hardy′ego nie przestaje imponować. Do tego stopnia, że gdyby ktoś nakręcił remake „Boyhood”, w którym wszystkie role odgrywałby nowy Mad Max, to obejrzałbym go bez wahania.
Sypiając z innymi(2015, reż. Leslye Headland)
Przespali się z sobą jeden jedyny raz. Był to ich pierwszy raz. Po raz kolejny spotykają się wiele lat później, po wypłynięciu na erotyczne szerokie wody – bo na zgrupowaniu seksoholików. Żadne z nich nie wytrzymuje do końca. Oboje wychodzą w trakcie spotkania. On (Jason Sudeikis) to nałogowy kobieciarz; ona (Alison Brie) – uzależniona od niewłaściwego faceta pięknotka o niewinnych oczach. Tyle starcza im gorliwości w dążeniu do poprawy, by nie iść z sobą ponownie do łóżka, by pożegnać się i wrócić grzecznie do domów. Przeznaczenie jednak już ich dopada, porozumienie dusz prędzej czy później musi nastąpić. Oglądamy przecież komedię romantyczną. Jak przewrotny to romans, niech zaświadczy fakt, że mamy do czynienia z porozumieniem promiskuitycznych dusz, dokonywanym jednak nie za pomocą języka miłości, a za pomocą, po prostu!, szczerych rozmów. Choć to przypadek niespotykany, może właśnie przez swoją wyjątkowość okazuje się zaskakująco wiarygodny.
Rzeczone spotkanie powinno zaspokoić widzów spragnionych strawy pokrzepiającej, według przepisu eskapistycznego gatunku, a przy tym pikantnie doprawionej – jak przystało na owoc wykwitły w rozerotyzowanym Nowym Jorku, w którym rzecz się dzieje, tym pocztówkowym mieście małych grzeszków i wielkich namiętności. W „Sypiając z innymi” otwartym rozmowom o łóżkowych wyskokach towarzyszy rzadko spotykana czułość; bezpruderyjne dialogi noszą znamiona flirciarskich gierek. Humor i autoironia w wydaniu świadomych swoich zalet i wad bohaterów w odpowiednich momentach rozładowują sentymentalne emocje, błyskotliwie dublując pozbawionych tego dystansu filmowych konkurentów w wyścigu o serce widza.
Agnieszka ‘Achika’ Szady [60%]
Całkiem dobry film nakręcony na podstawie marnej książki. Oczywiście ocenę „dobry” należy skalibrować według odbiorcy: widz podatny na atmosferę zagrożenia oraz tak zwany „efekt hyc” będzie się emocjonował, podczas gdy inny się wynudzi. Tak czy siak, całość jest nieźle zagrana, scenografia w większości wygląda przekonująco, zaś muzyka zarazem wtapia się w tło i podkręca napięcie. Główny bohater, Thomas, który w poprzedniej części wypadł nieco blado, tu wyrasta na przywódcę i prawdziwego bohatera. Twórcom doskonale udało się wykreować nastrój wszechobecnego zagrożenia, podejrzeń i lęku. Każda osoba może znienacka okazać się zdrajcą, a każde zdarzenie – jak widzieliśmy w finale „Więźnia labiryntu” – zaaranżowane. Sytuacji nie ułatwia fakt, że istniejąca w tym świecie technika umożliwia dowolne kasowanie i przywracanie wspomnień.
Wszystko razem byłoby niezłą receptą na film przygodowy. Niestety, cykl książkowy, który stał się inspiracją, oparty jest na bzdurnym pomyśle. Coś jakby szukać szczepionki przeciwko AIDS za pomocą budowania stacji orbitalnej z dodatkowym wymogiem trzymania się prawą ręką za lewe ucho. Mamy otóż grupę ludzi, których krew to klucz do uratowania ludzkości. Co robimy: chronimy ich jak skarb? Próbujemy rozmnażać? Nie! Poddajemy jakimś nie wiadomo czemu służącym „eksperymentom”, w czasie których większość ginie. Do tego irytować mogą chwyty typowe dla gatunku post-apo: mimo zdegradowania Ziemi i upadku cywilizacji (dziesiątki lat wcześniej, jeżeli osądzać po stanie ruin miast) nie ma żadnego problemu z dostępem do paliwa, żywności, skomplikowanych urządzeń oraz energii elektrycznej w ilości nieograniczonej – patrz poruszanie gigantycznych, betonowych bloków w „Więźniu labiryntu”. Konwencja konwencją, ale utwór pozujący na boleśnie wręcz realistyczny mógłby się trzymać przynajmniej pozorów logiki. W filmie występują też istoty podobne do zombie, które w marszu poruszają się niczym popsute marionetki, za to w biegu i wspinaniu się są niezwykle sprawne. Charakteryzatorzy zresztą niepotrzebnie spotęgowali ich obrzydliwy wygląd: i tak największą grozę wzbudziły we mnie dwie osoby, które niemal bez przerwy przyjaźnie się uśmiechały.
Annabelle(2014, reż. John R. Leonetti)
Film bardzo piękny wizualnie, choć nie wolny od kilku dość poważnych potknięć, jak na przykład szeregu scen kręconych niezbyt dobrą cyfrową kamerą, dającą obraz gryzący się tak z realiami (lata 1970.), jak i ogólnym wysokim poziomem realizacji. Cóż jednak po świetnych zdjęciach i ładnej scenografii, skoro historia wyraźnie się dłuży, straszaki – rzadkie i wrzucone trochę na pół gwizdka – są dość prymitywne i oklepane, a aktorzy niezupełnie przemęczają się swoimi rolami, przeważnie starając się odgrywać ciepłe, wyrozumiałe małżeńskie stadło, wręcz tonące w melasie wzajemnego zrozumienia. I gdy w końcu wydaje się, że coś zaczyna w tym wszystkim drgać, że te wszystkie podchody doprowadzą wreszcie do bardziej spektakularnej konfrontacji, film – dotąd nieporadnie usiłujący grać klimatem – jednym ruchem przeradza się w śmiechu warte jasełka. Bo oto na ekranie pojawia się… Szatan we własnej osobie. Czarny, pazurzasty demon, okrutnie łasy na duszyczkę przypadkowego człowieka. No bez tej duszyczki ani rusz.
Później jest jeszcze bardziej głupio, bo okazuje się, że w kraju, w którym blisko 60% społeczeństwa wierzy w osobowe Zło, demoniczne opętania i skuteczność egzorcyzmów, istnieje ktoś, kto – chodząc regularnie do kościoła! – nie za bardzo wie, kim tak naprawdę jest Szatan. I aż musi sięgać po odpowiednią literaturę fachową, by poznać na przykład takie pojęcie, jak pentagram.
Na tle „Obecności”, z którą „Annabelle” w pewien sposób koresponduje, film z demoniczną lalką wypada więc bladziutko, wręcz ordynarnie. Broni się w nim tylko warstwa wizualna, powodująca, że nawet gdy akcja ucina sobie kolejną drzemkę, opowieść nie morduje jakoś specjalnie. Tylko czy dla paru kwadransów oglądania cudzych mieszkań i cudzego życia rodzinnego naprawdę jest warto sięgać po płytę z „Annabelle"…?
