Artur Długosz, Konrad Wągrowski
Nowości: Sierpień 2003
[ - recenzja]
„Kto pierwszy, ten lepszy!”, „Formuła”, „Łzy Słońca”, „Kuloodporny”
Sitcom
Joe Tyler ma nietypowy zawód – dostarcza pozwy sądowe. W tym celu nierzadko musi bardzo wysilić się, ryzykując zdrowie, aby dotrzeć do osób, które wcale nie mają chęci i zamiaru wezwań odebrać. Po trudnym zleceniu obsłużenia szefa mafii, otrzymuje kolejne, wydawałoby się proste zadanie – dostarczenia pozwu rozwodowego Sarze Moore, żonie znanego przemysłowca. Ona zdaje jednak sobie sprawę z tego, jakie znaczenie ma fakt, kto komu taki pozew dostarczy. Od tego jest zależy miejsce, w którym odbędzie się proces, a co za tym idzie, szansa na wynegocjowanie lepszych warunków finansowych. Przekonuje więc Tylera, aby pozew dostarczył jej mężowi.
„Kto pierwszy, ten lepszy”, komedia z Matthew Perrym (znanym z serialu „Przyjaciele”) i Elisabeth Hurley, została na zachodzie kompletnie zmieszana z błotem przez krytykę. Podkreślano bzdurność fabuły, fakt, że Perry właściwie kopiuje swoją rolę z „Przyjaciół” i drewnianą grę Elisabeth Hurley. Okej, może to i prawda. Perry gra jedną miną, Hurley przypomina androida. Wątek romansowy wygląda na wciśnięty na siłę, niektóre dowcipy wydają się być nietrafione. Film składa się z sitcomowych skeczy, a formuła bardziej pasuje do komedii lat siedemdziesiątych. Ale nie zmienia to jednej podstawowej rzeczy, decydującej o przewadze tego filmu nad „Nawrotem depresji gangstera”, „Showtime” i kilkoma innymi nieudanymi komediami ostatnich miesięcy – „Kto pierwszy, ten lepszy” śmieszy. Nie jest to śmiech wymuszony, nie jest też sporadyczny, wiele skeczy i dowcipów po prostu bawi. Nie spodziewajmy się tu inteligentnego humoru, wyszukanych żartów, większość z nich to humor sytuacyjny, biorący swe źródło w serialach komediowych, które ukształtowały karierę Perry′ego. Jeśli jednak widz nie będzie oczekiwał więcej, będzie bawił się dobrze. A Elisabeth Hurley wygląda ładnie. W przypadku niektórych filmów to wystarcza w zupełności.
Ich troje
Co może robić zawiedzione Dziecko Kwiatów kilkadziesiąt lat później? A jeśli jest nim utalentowany chemik, którego owocem życia jest opracowanie narkotyku, jakiego nigdy wcześniej nie znano? Który wszystko co dotąd wynaleziono przewyższa 51 razy? W skorumpowanych Stanach Zjednoczonych taki człowiek będzie wykonywał niewolniczą pracę dla jakiegoś mafijnego gnojka, wydaje się mówić film. Ale w 51 stanie, jakim jest Wielka Brytania, otwierają się przed nim zupełnie nowe możliwości… I ten właśnie wątek wydaje się rozwijać film.
„Formuła” wpisuje się w ciągle ciekawą i systematycznie zaskakującą konwencję filmów takich reżyserów jak Tarantino czy Ritchie, których produkcje często określa się mianem komedii kryminalnych. Jest w tej nazwie coś przewrotnego, coś wręcz niepokojącego i faktycznie trzeba wykazać się określonym poczuciem humoru i dystansem do tematu, aby wyciągnąć z absurdów i gagów „Formuły” powody do zdrowego śmiechu.
A jest ich niemało. Pierwsza sprawa to naprawdę przyzwoity scenariusz, ciekawy ze względu na skonfrontowanie na jednej płaszczyźnie gangsterskich światów, w których choć obowiązuje ten sam język, to jednak zasady prowadzenia nie do końca legalnych interesów są zupełnie odmienne. Zupełnie odmienny jest też styl bycia w obu światach, a i poczucie humoru w żaden sposób nie przystaje, ale scenarzyście nie przeszkadza to w niczym, a wręcz służy, jako fundament, budowie naprawdę zabawnych sytuacji. Ten mix dwóch światów stanowi prawdopodobnie o połowie sukcesu filmu. Dopełnia go trójka aktorów. Samuel L. Jackson, którego przedstawiać nie trzeba. Jego nazwisko jest samo w sobie gwarantem określonego poziomu, może niekoniecznie samego filmu, ale aktorskiej gry przynajmniej. Tu wypełnia powierzoną mu rolę wyśmienicie. Drugi aktor to Robert Carlyle, którego nie sposób nie zapamiętać obejrzawszy choćby „Goło i wesoło”, charakterystyczny mały Anglik o przykuwającym ucho akcencie udowadnia, że stać go na rozbawienie widza także w ubraniu. Wreszcie Emily Mortimer, tutaj w roli bardzo niebezpiecznej i bardzo seksownej kobiety, doskonale dobranej ze względu na jej typ urody. Ta trójka dopełnia ten film czyniąc go zarówno zabawnym, jak i interesującym.
Do pełnego cieszenia się seansem, trzeba oczywiście dysponować owym specyficznym poczuciem humoru. Tutaj co raz ktoś ginie, tematem filmu są piętnowane wszędzie narkotyki, a w sumie główny bohater przecież jest człowiekiem, który ma do sprzedania hipernarkotyk, a widz kibicuje mu przez cały film z oczywistych przyczyn. Lecz w absurdzie tej sytuacji także można dopatrzyć się powodów do śmiechu, do zdystansowania się do pewnych mitów wytworzonych przez dziesiątki innych gangsterskich i kryminalnych tytułów.
„Formuła” to bardzo dobry film, który musiał przezimować aż dwa sezony, aby trafić na ekrany polskich kin. I chwała Best Filmowi, że ostatecznie zdecydował się go (s)wprowadzić, bo na wakacyjną posuchę to tytuł w sam raz. Nie ma lepszego odpoczynku niż szczery śmiech.
Nieodwracalne
Antoine Fugua, reżyser wchodzącego wkrótce do polskich kin filmu „Łzy Słońca”, zwrócił moją uwagę już parę lat temu, przy okazji „The Replacement Killers” z Mirą Sorvino i Yun-Fat Chowem. Ten prosty w sumie film o hitmanie kipiał bowiem energią sporadycznie spotykaną we wtórnych zwykle filmach akcji. Podobny odcisk oryginalności nosił zresztą „Dzień próby” z Denzelem Washingtonem, ale nowy film, w którym pierwsze skrzypce grają Bruce Willis i debiutującą prowadzącą rolą w Hollywood Monica Bellucci nosi niestety piętno stagnacji rozwoju reżysera.
Zaplecze fabularne filmu jest nieskomplikowane, ale to w produkcjach Fugui raczej zasada. Miejscem akcji jest Czarny Ląd, gdzie w Nigerii dochodzi do zabójstwa rodziny i samego prezydenta. Wybucha krwawa i okrutna wojna domowa. Oddział pułkownika Waltersa (Bruce Willis) otrzymuje rozkaz uratowania amerykańskiej lekarki dr Lenę Kendricks (Monica Bellucci), która działa w jednej z misji położonych na terenie Nigerii, niedaleko granicy z Kamerunem. Wszystko idzie jak po maśle do momentu dotarcia oddziału Waltersa na miejsce, gdzie sprawy komplikują się, gdyż piękna pani doktor zgadza się opuścić misję tylko pod warunkiem zabrania wszystkich kilkudziesięciu przebywających tam uchodźców. Pułkownik Walters, weteran wielu podobnych akcji, zawsze jednak postępuje zgodnie z rozkazami…
„Łzy Słońca” zapowiadają się dobrze. Może nie wyśmienicie, ale co najmniej poprawnie, a pojawienie się na ekranie ucharakteryzowanego Willisa robi i wrażenie, i nadzieje, że oto wielki twardziel tym razem zagra kogoś innego. Widać zresztą, że stara się, ale jeszcze przed połową filmu wysiłki niweczy scenariusz, który zapędza aktora w dobrze znany mu róg aktorskiej zagrody (niemniej ogólnie wypada znacznie lepiej niż w „Wojnie Harta”). Rozczarowuje piękna Bellucci. Niestety, ale w roli histerycznej pani doktor nie sprawdza się. Trudno do końca określić, czy winę ponosi sztampowy scenariusz i drętwe dialogi czy też warsztatowe braki aktorki, choć biorąc pod uwagę jej europejskie role należałoby jej samej nie winić. Tutaj wypada bowiem nieprzekonywująco i blado, choć może być to też efekt uboczny gwiazdy formatu Willisa.
Można by się spodziewać, że ze względu na tematykę (misja ratownicza amerykańskich chłopców) film powinien być podobny do „Helikoptera w ogniu”. Nie jest tak. Zabrakło nowemu filmowi Fugui życia, które zastąpiła patriotyczna papka, częsta w hollywoodzkich produkcjach metoda na oczyszczenie amerykańskich serc ze wszelkich wątpliwości wzbudzanych raz po raz interwencjami ich wojsk za granicami własnego kraju. Pompatyczne słowa padają od pewnego momentu zbyt często, częściej niż trup wroga demokracji, a reżyserowi nie udaje się zbalansować między dramatem opowieści a banalnością przesłania. Udaje mu się za to stworzyć kilka scen, które przyszpilają wręcz do ekranu uwagę widza, powodując przyspieszone bicie serca, ale z drugiej strony kilka innych scen uderza oczywistą głupotą. Także mit zgranego zespołu amerykańskich żołnierzy oddziałów specjalnych zyskuje jeszcze jedno wcielenie, wcielenie idealne; grupy mężczyzn rozumiejących się bez słowa. Niemniej biorąc pod uwagę, że fabuła filmu to zasadniczo przemarsz kilkudziesięciu osób przez kawał dżungli, należą się reżyserowi umiarkowane słowa uznania. A na dodatek polski widz z pewnością skojarzy ten film z „Demonami wojny” i będzie mógł dokonać prostego porównaniu hollywoodzkiej i łódzkiej szkoły opowiadania tej samej w zasadzie historii.
Ogląda się film całkiem dobrze, mimo wszystkich powyższych uwag. Kierunek w którym zmierza film da się co prawda określić po kwadransie, ale pamiętając, że nie ku uciesze umysłu on powstał, ale ku pokrzepieniu serc strapionych Amerykanów, to łatwo wybaczyć mu ową nieodwracalną przewidywalność. Trzeba też dostroić odbiór emocji do poziomów charakterystycznych dla prostych hollywoodzkich produkcji, a wtedy prawdopodobnie da się film obejrzeć dla czystej przyjemności. Mimo, że tematycznie zakorzeniony jest na bolesnym gruncie, jakim nadal jest Afryka.
Świat hot-dogiem stoi
W 1943 roku pewien młody mnich w tybetańskim klasztorze, po przejściu wszystkich niezbędnych prób i utraceniu imienia, otrzymuje od swojego mistrza zadanie na kolejne 60 lat: strzec starożytnego zwoju, w którym zapisane są słowa, których przeczytanie niesie ogromną władzę. Przez ten okres czas nie ma na niego wpływu, chory wyzdrowieje, ranny zostanie wyleczony, ale jednocześnie spoczywa na jego barkach ogromna odpowiedzialność za uchronienie świata przed wpadnięciem zwoju w ręce kogoś niepowołanego… Oczywiście taki ktoś się znajduje, jest nim niemiecki żołnierz Strucker, który przez kolejne 60 lat tropi bezimiennego mnicha, a kiedy sam zostaje przykuty do wózka inwalidzkiego, wysyła w pościg swoją wnuczkę, niebezpieczną blondynkę. Mnich bezustannie ucieka, szukając jednocześnie godnego następcy do przekazania zadania, aż przypadkowo trafia pewnego dnia na drobnego złodziejaszka Kara, który kung-fu nauczył się oglądając filmy…
Mimo naiwności fabuły film ogląda się bardzo miło. To zdecydowanie dobra pozycja na letnie miesiące, bardzo lekka, optymistyczna i całkiem śmieszna. Nieskomplikowana treść, tak bardzo podobna do wielu innych historii typu „ocal świat”, została tu podana w umiarkowanie poważnym tonie, przez co śledzi się perypetie bohaterów z zainteresowaniem. Brak zasadniczo pompatycznych haseł, jakie zwykle wypowiadają postacie z takich opowieści, a te, które są, można jeszcze przełknąć. Zaskakujące, ale scena kiedy Kar trenuje kung-fu na tle lecącego na ekranie filmu śmieszy, ale w zamierzony, pozytywny sposób. Bo jest to oczywiście także film-kopanina, ale tu aranżacje scen są bardzo widowiskowe i zarówno Chow, jak i Scott wypadają w nich dobrze. Miejscami dostrzec można nawiązania do innych filmów (choćby „Replacement Killers”, także z Chowem). „Kuloodporny”, mimo odmiennego rodowodu (w końcu to film amerykański, a nie chiński czy z Hongkongu), mocno wpisuje się w konwencję filmów typu „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, gdzie unoszenie się w powietrzu, nieprawdopodobne akrobatyczne figury czy skakanie na spore dystanse nie jest niczym dziwnym. Korzenie starych filmów kung-fu czuć też we wprowadzeniu, które zresztą może kojarzyć się z jednym z „Indiana Jonesów”.
Nie bez znaczenia jest komiksowość opowieści (powstała zresztą na takiej kanwie) i proste przesłanie, jakie skrywa cała ta kopanina. Lekko zaskakujące zakończenie zdecydowanie podnosi noty filmu – i tak zresztą niezłe.
