Propaganda ery Quake’a
[Ridley Scott „Helikopter w ogniu” - recenzja]
„Helikopter w ogniu” (Black Hawk Down) – polemika
Ridley Scott
‹Helikopter w ogniu›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Helikopter w ogniu |
Tytuł oryginalny | Black Hawk Down |
Dystrybutor | Warner Bros |
Data premiery | 22 marca 2002 |
Reżyseria | Ridley Scott |
Zdjęcia | Sławomir Idziak |
Scenariusz | Ken Nolan |
Obsada | Orlando Bloom, Josh Hartnett, Tom Sizemore, Ewan McGregor, Johnny Strong, Sam Shepard, Jason Isaacs, William Fichtner, Eric Bana, Ewen Bremner, Brian Van Holt, Gabriel Casseus, Jeremy Piven, Tom Hardy, Ron Eldard, Charlie Hofheimer, Hugh Dancy, Tom Guiry |
Muzyka | Hans Zimmer |
Rok produkcji | 2002 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 143 min |
WWW | Strona |
Gatunek | dramat, wojenny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Na początek kilka zdań o tym, co do czego ani Dominik, ani ja nie mamy wątpliwości – film jest zrealizowany fenomenalnie. To ten poziom amerykańskiego widowiska, na które nikogo innego po prostu nie byłoby stać (no, może z drobnym wyjątkiem Francuzów, choć prawie na pewno nie w przypadku dramatu wojennego) – nie tylko finansowo, ale również koncepcyjnie. To co wyczarowali na ekranie Sławomir Idziak ze swoim oddziałem operatorów (zespół zdjęciowców składał się z kilkudziesięciu osób; niektóre ujęcia kręcono jednocześnie z kilkunastu kamer) oraz montażysta Pietro Scalia zasługuje bez wątpienia na wszelkie nagrody. Brak mi słów na opisanie poziomu technicznej doskonałości tej inscenizacji – realizacyjnie film chwilami dosłownie zapiera dech w piersiach (stąd moja wysoka ocena). Połączenie zdjęć, montażu, muzyki i efektów dźwiękowych jest w filmie doskonałe, co oczywiście dla znawców filmografii Ridley’a Scotta i Jerry’ego Bruckheimera nie jest zaskoczeniem.
Ale na tym kończą się moje bezkrytyczne pochwały dla filmu. Poza tą doskonałością realizacyjną „Helikopter w ogniu” wydał mi się filmem rozbitym wewnętrznie i próbującym na kilka sposobów podkreślić kilka niedopasowanych kwestii. Na długo przed premierą zapowiadano film jako gorzki obraz klęski amerykańskich wojsk. Dokładnie tak samo przedstawia go mój przedmówca. Nie ma wątpliwości, że historycznie interwencja Amerykanów w Somalii w tych tragicznych dniach w październiku 1993 roku była klęską. W źle zaplanowanej i źle przygotowanej akcji zginęło kilkunastu amerykańskich żołnierzy, kilkudziesięciu zostało rannych; sytuacja na terenie, na którym interweniowali Amerykanie, radykalnie pogorszyła się właśnie z powodu ich interwencji. Później to m.in. właśnie porażka w Mog spowodowała, że administracja Clintona nie podjęła decyzji o akcji zbrojnej w Ruandzie. Kto zawinił w Mogadiszu? Bez wątpienia dowództwo amerykańskich sił. Problem w tym, że film próbuje pokazać tragiczną sytuację żołnierzy walczących na ulicach Mog i z odległości dowodzących akcją, podkreślając jednocześnie ich bohaterstwo i, w moim odczuciu, usprawiedliwiając popełnione błędy „nagłą, nieprzewidzianą sytuacją”. Ridley Scott już po premierze wyraźnie podkreślał w wywiadach, że jego film jest hołdem złożonym amerykańskim żołnierzom, „którzy robią dla nas tak wiele w różnych miejscach świata”. Mamy zatem konflikt interesów – jak pokazać tragiczną klęskę militarną, pełną błędów koncepcyjnych i operacyjnych, robiąc jednocześnie z jej uczestników i pomysłodawców bohaterów, oddających życie za słuszną sprawę? Ta dychotomia doprowadziła niestety Scotta do uproszczeń, które w moim odczuciu zmieniają jego film w bardzo zgrabnie podany propagandowy poster.

...armia przerzucała swoje oddziały wszędzie tam, gdzie pojawiło się samo nawet tylko podejrzenie o sprzedaż płyt Celiny Dion...
Głównym bolesnym uproszczeniem filmu jest prezentacja wszystkich lokalnych uczestników starcia z Amerykanami jako jednej rozwrzeszczanej, wrogiej, barbarzyńskiej masy. Amerykańscy żołnierze mają twarze, cierpią, boją się i walczą o życie swoje i kolegów. Po przeciwnej stronie barykady mamy odhumanizowane mięso armatnie, które zachowuje się jak armia zombie – bezdusznie, bez uczuć prze naprzód, żądna krwi. Innym uproszczeniem jest prezentacja amerykańskich żołnierzy w jednolicie pozytywny sposób. Za wyjątkiem dwóch dziwacznych przypadków sprzed samej akcji (padaczka i astma wśród elitarnych jednostek wojskowych?!) mamy na ekranie profesjonalistów, którzy po prostu realizują swoje zadanie, nie kwestionując nawet sensowności decyzji swoich dowódców. Oczywiście zrozumiały jest dla mnie argument, że film prezentuje punkt widzenia amerykańskiego żołnierza, toteż nie musi wdawać się w rozważania, czy po przeciwnej stronie są ludzie, czy nie. Jak to podczas bitwy – po drugiej stronie mamy cel, który należy położyć jak najmniejszą ilością strzałów. Rozumiem, że to arbitralny wybór reżysera – i właśnie przeciwko temu wyborowi argumentuję, nazywając go chwytem propagandowym. Przekrojowa prezentacja wszystkich poziomów tej akcji, od dowództwa, przez pilotów śmigłowców, do sił naziemnych, wyraźnie podkreśla, że mamy bohatera zbiorowego – jest nim amerykański żołnierz (z jednym trzecioplanowym wyjątkiem – zawsze biały żołnierz). To podejście podkreśla generyczne ujęcie tematu przez Scotta i z propagandowego punktu widzenia jest niezwykle sprytne. Mamy konflikt, w którym widz doskonale wie po której stronie należy stanąć – „nasze chłopaki” kontra oni – kolorowa, wroga masa. Tak się przypadkowo składa, że dziś, w momencie w którym lada chwila możemy oglądać kolejną amerykańską interwencję poza granicami USA, podejście to jest z amerykańskiego punktu widzenia szalenie przydatne i „na czasie”. Znowu mamy tu zatem konflikt interesów. Teoretycznie film opowiada o klęsce, teoretycznie powinien mieć gorzki wydźwięk. Równocześnie Scott nazywa go hołdem dla armii, prezentuje całość na poziomie konfrontacji „nasi chłopcy” oddający życie w dobrej sprawie w walce przeciw wrogo nastawionym barbarzyńcom. Do tego współproducent i współpomysłodawca ekranizacji „Helikoptera w ogniu”, Joe Roth, mówi o filmie wprost: „Nie wiem, czy wyszło nam z filmu to, co planował na początku Ridley. Moim zdaniem film pokazuje, że taka wojna jest złem koniecznym. Jakkolwiek straszna może się okazać, jeśli nie stawimy czoła tego typu ludziom, wynikiem będzie terror”. Czyli znowu mamy to generyczne ujęcie i demagogiczne argumenty, odwołujące się dodatkowo do świeżych wydarzeń – musimy interweniować, bo inaczej „tego typu ludzie” zafundują nam „terror”.

...niestety nie wszyscy żołnierze byli odpowiednio zabezpieczeni. Na zdjęciu wynik wpływu 6-sekundowego fragmentu płyty na żywotnego niegdyś marines - obojętność połączona z niedowierzaniem...
Zatem historycznie wiemy, że interwencja w Somalii była klęską, ale z wypowiedzi twórców filmu trudno byłoby się tego dopatrzyć. Wbrew opinii mojego przedmówcy, na ekranie również trudno było mi zauważyć te elementy w sposób tak jednoznaczny. 75% ekranowego czasu zabiera fenomenalnie zainscenizowana jedna długa sekwencja starć, podawanych w sposób jaki opisałem powyżej. We fragmencie, który zgodnie uważamy z Dominikiem za najsłabszy moment filmu – w końcówce – słyszymy banalne deklaracje, że „wojna polega na pomaganiu kolegom w tarapatach” – oczywiście bez rozważania kwestii przyczyn jakiegokolwiek konfliktu. Dalej mamy też smutne świadectwo jednostronnego ujęcia tematu w filmie przez Scotta – pojawia się informacja, że w walkach zginęło około 1000 Somalijczyków i 19 Amerykanów. Pierwsza wiadomość znika bezpowrotnie, zaś na ekranie oglądamy wszystkie nazwiska poległych amerykańskich bohaterów. Dodam, że w pierwotnych założeniach film miał się kończyć informacją, iż w związku z klęską w Somalii wojska amerykańskie wstrzymały się od interwencji w Ruandzie i na Bałkanach. Jednak producenci wraz ze Scottem, przyspieszając premierę filmu po wydarzeniach z 11 września ub.r., uznali, że taka plansza w zbyt negatywnym świetle ujmuje wydarzenia. Zastąpili ją informacją, z której wynika, że człowiek współodpowiedzialny za całość klęski – generał William F. Garrison – najpierw po męsku wziął na siebie całą odpowiedzialność za wydarzenia, a trzy lata później odszedł na emeryturę dopiero dzień po likwidacji głównego celu akcji w Somalii – Mohameda Farrah Aidida. Podtekst tej wypowiedzi był dla mnie oczywisty – nie udało się w 1993 roku, ale amerykański żołnierz nie poddaje się, dopóki zadanie nie zostanie rozwiązane. Znowu – niby mamy klęskę, ale sposób opowiadania o niej wydaje mi się wzięty raczej z podręcznika propagandy.

...tych, którzy usłyszeli całe utwory, nie dało się już odratować...
Mój przedmówca wspomina, że film prezentuje na ekranie wersję wydarzeń opisaną w książce Marka Bowdena, dodając jednak, że pewne fragmenty zostały pominięte. To oczywiście znowu mój subiektywny odbiór i filmu, i materiału Bowdena, ale mam wrażenie, że w filmie pominięto dokładnie te fragmenty, które były nie na rękę w pro-militarystycznym, pro-amerykańskim ujęciu. Przede wszystkim sceny prezentujące, że po przeciwnej stronie również walczyli ludzie (u Bowdena jest takich fragmentów dużo). Zaznaczam, że nie chodzi mi przecież o ujęcie na ekranie racji Aidida, a jedynie o choćby minimalną próbę pokazania, dlaczego w pewnym momencie z Amerykanami walczyło całe miasto pełne cywili, a nie tylko bojówki Aidida (amerykańscy żołnierze nie są chyba w skali globalnej takimi idiotami, żeby przez kilkanaście godzin nikomu nie przyszło do głowy zadać tak oczywistego pytania?). W książce Bowdena jest szereg wypowiedzi osób, które stały po przeciwnej stronie barykady, a jednak wymykały się temu jednolicie nieprzyjaznemu ujęciu Scotta. Scott pominął również sceny sugerujące wyraźne błędy i nieudolność Amerykanów – np. fakt, że zabili w Mog wielu zwykłych cywili, a m.in. właśnie ten fakt stał się przyczyną, dla której zaatakowało ich całe miasto, nie tylko zbrojne bojówki (Bowden opisuje np. przypadek mężczyzny niezwiązanego z bojówkami Aidida, któremu Amerykanie zamordowali niewinnego krewnego – w rezultacie, nieszczególnie zadowolony z metod działania „sił pokojowych”, chwyta za pożyczony od sąsiada AK47). Scott zadowala się chwytami, które czasami niestety rażą swoim uproszczeniem – pokazuje, że kobieta podnosi AK47 i zaczyna mierzyć w amerykańskich żołnierzy, jeden z nich prosi ją szeptem, żeby tego nie robiła, po czym strzela i zabija kobietę. To wszystko. Żadnych pytań. Bowden znajduje w swojej książce miejsce na wyjaśnienie tego typu sytuacji w sposób nie stawiający Amerykanów w najlepszym świetle. U Scotta scena taka ma miejsce bez wprowadzenia i bez wyjaśnienia – kobieta jest po prostu po drugiej stronie barykady, czyli jest takim samym barbarzyńcą jak reszta wrogów, żądnych niewinnej krwi amerykańskich żołnierzy. To znowu kwestia osobistego odbioru, ale moje wrażenie jest takie, że skomplikowany, trudny kawałek historii opisany przez Bowdena stał się na ekranie bardzo czarno-białym wydarzeniem, w którym w większości zignorowano faktyczne przyczyny prezentowanych sytuacji i sprowadzono całość konfliktu do prostej wymiany ognia. Czy tak to widzi zwykły żołnierz? Być może. Jednym widzom takie ujęcie może przeszkadzać, innym nie. Mnie przeszkadzało.

…zarządzający akcją pod kryptonimem „De-Celina” generał KwarcKopf (od ulubionego zajęcia podczas pracy, prezentowanego właśnie na zdjęciu) zdał sobie sprawę, że zadanie przewyższa jego siły…
Zatem podsumowując, rozumiem oczywiście, że Scott świadomie wybrał perspektywę amerykańską do przedstawienia wybranego fragmentu zdarzeń z Somalii. Jego prawo. Dla mnie perspektywa ta jest chwilami boleśnie rasistowska, chwilami zbyt mocno uproszczona. Nie potrafię tego uproszczenia wyjaśnić decyzją zaprezentowania punktu widzenia amerykańskiego żołnierza, bo nie wierzę, że kilka tuzinów prezentowanych na ekranie ludzi, od generała, przez oficerów, do zwykłych szeregowców, prezentuje tak jednolity, prosty punkt widzenia (a jeśli nawet prezentuje – przyznaję wprost, że zwyczajnie nie chcę zaakceptować podsumowania tak tragicznych wydarzeń w tak prymitywny sposób). W całości „Helikopter w ogniu” jest dla mnie po prostu bardzo zgrabnie podaną, fenomenalnie zrealizowaną amerykańską propagandą. Od tego prymitywnego amerykańskiego ujęcia, do którego jesteśmy przyzwyczajeni – czyli machania flagą przy patriotycznych przemowach – dzieli Scotta oczywiście wielka przepaść. Być może zadziałało tutaj pochodzenie reżysera, a być może jest on po prostu zbyt inteligentny na takie prostackie chwyty. Propaganda w „Helikopterze w ogniu” jest naprawdę najwyższej próby. Ale to dla mnie jednak nadal propaganda. I to mnie w tym filmie bolało. Niemniej pomijając mało wiarygodne wprowadzenie i patetyczne zakończenie, cała środkowa część seansu dostarczała mi w kinie niezwykłych wrażeń audio-wizualnych. Miałem wręcz wrażenie, że Scott zafundował nam ten krótki wstęp i szybkie, dziwnie doklejone zakończenie po prostu dla usprawiedliwienia świetnej militarystycznej „zabawy” w całej środkowej części filmu. To pewnie z tego powodu część krytyków traktuje „Helikopter w ogniu” bardziej jak ekranizację sieciowej partii Quake’a, niż poważny film o historycznym wydarzeniu. Jestem być może nieco przeczulony na punkcie ekranowej manipulacji, toteż na sali kinowej z czasem coraz bardziej trafiało do mnie, że jednostronność ujęcia Scotta przestaje mi pasować. Wreszcie po zakończeniu seansu film wywołał to, co zwykle wywołuje we mnie propaganda – lekki niesmak (którego nie czułbym zapewne przy faktycznej ekranizacji Quake’a, nie zgłaszającej pretensji do żadnych wydarzeń historycznych).

...i wraz z ostatnimi niedobitkami cywilizacji odleciał w rejony nieskażone głosem divy, z nadzieją, że kiedyś, gdzieś rodzaj ludzki odrodzi się jeszcze ze zgliszczy. His Heart Will Go On.
Oczywiście ponownie podkreślę, że to wrażenie subiektywne. Jak widać z głosu Dominika, można ten film odebrać dokładnie odwrotnie. Najwyraźniej różni nas ten jeden drobiazg w postrzeganiu filmu – jednemu nie przeszkadza jednostronność ujęcia tematu, drugiego drażni. Dalej wszystko już wynika z tego faktu. I może w tym jest jakiś niezaprzeczalny sukces Scotta – nakręcił film, który do tego stopnia potrafi spolaryzować poglądy widzów. Polecam każdemu obejrzenie tego filmu choćby po to, żeby sprawdzić jak zareaguje się na niego osobiście. Niezadowolonym z seansu proponuję przynajmniej przyjrzeć się mechanizmom nowoczesnej propagandy, jakie wykorzystał w filmie reżyser.
