To jest całkiem niezły film, ale na pewno nie – jak słychać z różnych stron – genialny. Przejmujący, choć w niektórych momentach prześlizgujący się po najdramatyczniejszych epizodach z życia Beksińskich, a przede wszystkim Tomasza. Wreszcie zaskakująco mało miejsca poświęcono w nim karierze radiowej „młodego” Beksińskiego. Dużo tej krytyki, prawda? Ale mimo wszystko warto wybrać się do kina na „Ostatnią rodzinę”.
Umieranie
[Jan P. Matuszyński „Ostatnia Rodzina” - recenzja]
To jest całkiem niezły film, ale na pewno nie – jak słychać z różnych stron – genialny. Przejmujący, choć w niektórych momentach prześlizgujący się po najdramatyczniejszych epizodach z życia Beksińskich, a przede wszystkim Tomasza. Wreszcie zaskakująco mało miejsca poświęcono w nim karierze radiowej „młodego” Beksińskiego. Dużo tej krytyki, prawda? Ale mimo wszystko warto wybrać się do kina na „Ostatnią rodzinę”.
Jan P. Matuszyński
‹Ostatnia Rodzina›
Najpierw były zachwyty nad pełnometrażowym debiutem Jana P. Matuszyńskiego. Grad nagród na festiwalu w Gdyni (oprócz tej najważniejszej, czyli Złotych Lwów, również za najlepsze role żeńską i męską, publiczności i dziennikarzy) oraz wyróżnienie dla Andrzeja Seweryna w Locarno. Potem pojawiła się druzgocąca ocena Wiesława Weissa, cenionego dziennikarza muzycznego (redaktora naczelnego „Tylko…” i „Teraz Rocka”), autora wydanej w tym roku biografii „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”, który określił „Ostatnią rodzinę” mianem filmu „nieuczciwego” i „nikczemnego”. W kontrze do Weissa pojawiły się głosy, że uderzając w obraz Matuszyńskiego, chce wypromować własną książkę. Nie można jednak zapominać o tym, że panowie – Wiesław i Tomasz – znali się dwadzieścia lat. W ciągu dwóch dekad da się poznać człowieka, jego dobre i złe strony; z drugiej strony – przez tak długi czas trudno ukryć (nawet jeżeli bardzo się chce) swoje prawdziwe oblicze.
Weissowi w „Ostatniej rodzinie” najbardziej przeszkadzał właśnie sposób, w jaki reżyser pokazał Tomasza – jako, jego zdaniem, „świra” i „półgłówka”, którego Dawid Ogrodnik (aktor znany między innymi z „Jesteś bogiem”, „Chce się żyć”, „Obietnicy”, „Disco polo” i nade wszystko „
Idy”) „zmałpował”, „przerysował jego gesty, tworząc żałosną karykaturę”. I coś w tym jest. Głosu Weissa na pewno nie można całkowicie zignorować, nawet jeśli sam film uznamy za doskonały. Choć takim wcale nie jest. Że Ogrodnik miał na planie skłonności do przesady, widać najwyraźniej w odwzorowanej scenie prowadzonego przez Wojciecha Jagielskiego programu „Wywiad z Wampirem”, który w latach 90. XX wieku był wielkim hitem wśród polskich talk-shows. Na Youtube dostępna jest zresztą jego oryginalna wersja; kiedy porównamy ją z filmową – natychmiast dostrzeżemy zasadniczą różnicę.
W rozmowie z Jagielskim Tomasz zachowuje się najzupełniej naturalnie, opowiada o sobie, mając wielki dystans (zarówno do siebie, jak i do swojego ojca); w obrazie Matuszyńskiego natomiast jest on – delikatnie mówiąc – niepoukładanym neurotykiem, który na dodatek mówi jakoś dziwnie. Skąd twórcy zaczerpnęli ten głos? Prawdopodobnie z radiowych audycji Beksińskiego. Tyle że jego przeniesienie (czy, jak chce Weiss, „zmałpowanie”) do tej konkretnej sceny jest nieuprawnione. Prowadząc nocne programy (zwłaszcza te w Programie 3 Polskiego Radia), Tomasz „wchodził w rolę”, dopasowywał się do tematyki konkretnego programu, tym samym kreował siebie i nierzadko stawał się dużo bardziej natchniony, niż był w rzeczywistości. To „natchnienie” i emocjonalne rozgorączkowanie reżyser przypisał mu jako stan permanentny. Można to wprawdzie uznać za licentia poetica, ale nie zmieni to faktu, że w „Ostatniej rodzinie” postać „młodego” (cudzysłów jest o tyle usprawiedliwiony, że w chwili śmierci miał on czterdzieści jeden lat) Beksińskiego została nieco wypaczona.
Ale nie zapominajmy, że dzieło Matuszyńskiego ma bohatera zbiorowego – postaciami tak samo ważnymi są w nim rodzice Tomasza, słynny malarz Zdzisław Beksiński i jego żona Zofia. Wszyscy pochodzili z prowincjonalnego Sanoka, do Warszawy przenieśli się dopiero w lecie 1977 roku – i właśnie w tym momencie rozpoczyna się akcja filmu. Zdzisław i Zofia (wraz ze swoimi matkami) zamieszkują w blokowisku przy ulicy Sonaty; na to samo osiedle, kilka bloków dalej, wprowadza się ich dziewiętnastoletni syn. Nadwrażliwy młodzieniec, który miał już wtedy za sobą próbę samobójczą, ewidentnie boi się samodzielnego życia, choć – mogłoby się wydawać – powinien być przeszczęśliwy. Otrzymał przecież od rodziców to, o czym dziewięćdziesiąt dziewięć procent jego rówieśników w tamtym czasie mogła tylko pomarzyć – własne mieszkanie. Ale to taki typ człowieka, który nigdy nie powinien pozostawać sam. Rodzice liczą wprawdzie na to, że Tomasz znajdzie sobie dziewczynę, lecz jemu niezwykle trudno jest otworzyć się przed drugą osobą; jeśli byłby w stanie w ogóle kogoś pokochać, to tylko wyobrażenie ideału.
Miejscem akcji jest głównie mieszkanie „starych” Beksińskich. Mimo przestronności – wszak powstało ono z połączenia dwóch sąsiadujących ze sobą lokali – przez cały czas odczuwa się w nim duszną, klaustrofobiczną atmosferę, podkreślaną dodatkowo „patrzącymi” na widza ze ścian mrocznymi obrazami Zdzisława. Zdają się one być lustrzanym odbiciem naznaczonego tragedią losu rodziny. Śmierć nie daje im bowiem o sobie zapomnieć nawet przez chwilę. Mimo to w mieszkaniu panuje zadziwiający spokój (to głównie zasługa Zofii Beksińskiej), przerywany jedynie od czasu do czasu wizytami syna, którego nadekspresyjność nierzadko przeradza się w furię. I tu wracamy poniekąd do punktu wyjścia, ponieważ nie da się nie zadać pytania: Na ile jest to prawdziwe? Filmowy Zdzisław patrzy na szał syna jak na swój kolejny obraz, widzi w nim materię, która nie daje się okiełznać, ale której – z drugiej strony – należy dać się „wyszaleć”, bo dopiero gdy, jak lawa, ostygnie, zamieni się w dzieło sztuki. Zupełnie inaczej reaguje matka, kobieta wrażliwa, w której bezgraniczna miłość do Tomka idzie w parze z troską o niego. Oboje są w stanie wybaczyć mu wszystko. W przeciwieństwie do niego, który w nich widzi przyczynę swych neuroz.
Matuszyński pokazuje Beksińskich na przestrzeni prawie trzydziestu lat (od 1977 do 2005 roku). W tym czasie zmienia się świat, co na ekranie przedstawione jest głównie przez pryzmat sprzętów wykorzystywanych przez Zdzisława (kolejno pojawiają się kamera, dyktafon, telefon bezprzewodowy, w końcu komórkowy). I o ile w życiu ojca nie zachodzą jakieś szczególne zmiany (w momencie przeprowadzki do Warszawy był już uznanym artystą), o tyle Tomek przeżywa wielki wzlot – trafia do radia, zostaje kultowym prezenterem, daje się poznać jako wyśmienity tłumacz filmów. To wszystko Matuszyński akcentuje, ale właśnie – zaledwie akcentuje. Nie dowiadujemy się, jak kolejne pola aktywności „młodego” Beksińskiego wpływały na jego osobowość. Nie dowiadujemy się nawet, jak na sukcesy syna reagowali rodzice (jedno zdanie wypowiedziane przez ojca w momencie, gdy radio nadaje pierwszą audycję nagraną z udziałem Tomka, na pewno nie wyczerpuje tematu). Dowiadujemy się natomiast, jak wszyscy po kolei – włącznie z matkami Zdzisława i Zofii – umierali.
Bo to jest głównie film o umieraniu. Nie o genialnym artyście-malarzu (jeśli ktoś liczy na to, że dowie się czegoś na temat tego, jak powstawały obrazy Zdzisława – zawiedzie się). Nie o ekscentrycznym prezenterze radiowym i tłumaczu (jeśli ktoś liczy na to, że dowie się czegoś na temat tego, jak Tomasz odkrywał muzykę i konstruował swoje niezapomniane audycje radiowe – zawiedzie się). Nie o subtelnej gospodyni domowej (jeśli ktoś liczy na to, że dowie się czegoś na temat tego, jak Zofia starała się organizować codzienne życie w domu – zawiedzie się). Nie jest to również film o Polsce Ludowej i III Rzeczypospolitej; zachodzące w kraju zmiany polityczne – vide upadek Gierka, wprowadzenie stanu wojennego, „okrągły stół” i narodziny wolnorynkowego kapitalizmu – są w „Ostatniej rodzinie” nieobecne. Scenarzysta Robert Bolesto „wypreparował” Beksińskich z epok, w jakich żyli. Ba! można wręcz odnieść wrażenie, że najmniej interesuje go właśnie to, jak żyli, a dużo bardziej, jak umierali. Czy to źle? Zależy czego oczekujemy.
Podsumowując: Film rzeczywiście jest – o czym świadczyły laury przyznawane mu w Gdyni i Locarno – świetnie zagrany. Pochwały należą się zresztą całej trójce głównych aktorów: Aleksandrze Koniecznej, Dawidowi Ogrodnikowi (choć z pewnymi, wcześniej już wyartykułowanymi, wątpliwościami) i nade wszystko Andrzejowi Sewerynowi. Najwięcej zastrzeżeń można z kolei mieć do scenarzysty, nieco mniej do reżysera, który – jak na debiutanta – i tak poradził sobie nadzwyczaj dobrze. Warto jeszcze parę słów poświęcić ścieżce dźwiękowej, w której muzyka klasyczna (słuchana przez Zdzisława) konkuruje z rockiem progresywnym, new romantic i – w końcowej fazie – gotykiem (w których gustował Tomasz). W przypadku dwóch kompozycji – „Nights in White Satin” The Moody Blues i „Pressure Points” Camela – na pewno była szansa, aby „wygrać” je dramaturgicznie dużo mocniej. Z jakiegoś powodu reżyser tego nie zrobił. Wspaniałej muzyki nie ubrał w odpowiednio przejmujące sceny. Jeśli była to jego świadoma decyzja, dobrze byłoby usłyszeć, co nim kierowało; jeżeli nieświadoma, oznacza tyle, że ma jeszcze czego się uczyć. A gdy się już nauczy, pewnie nakręci niejeden świetny film.
