7 edycja American Film Festival spoczęła już w annałach filmowych historyków. Ameryka A.D. 2016 to kraina nieustannie przecinana paradoksem. Równie dzika, co oswojona. Gdzie siąpi deszcz, grzeje słońce, lecz po wszystkim nie zawsze wychodzi tęcza. Zatem czego jak czego, ale całej gamy ekranowych emocji i tym razem z pewnością nie zabrakło. Dobrych filmów także.
7 edycja American Film Festival spoczęła już w annałach filmowych historyków. Ameryka A.D. 2016 to kraina nieustannie przecinana paradoksem. Równie dzika, co oswojona. Gdzie siąpi deszcz, grzeje słońce, lecz po wszystkim nie zawsze wychodzi tęcza. Zatem czego jak czego, ale całej gamy ekranowych emocji i tym razem z pewnością nie zabrakło. Dobrych filmów także.

Jedynie z kronikarskiego obowiązku wspomnę zwycięzcę w postaci „Hunky Dory”, bo cały tegoroczny konkurs fabuł cierpiał na dolegliwość, która powinna być najzdrowszym elementem kina niezależnego: treściową miałkość. Zresztą sam się sobie dziwię, że na minionej edycji łatwiej mnie było szczerze rozbawić niż mocno poruszyć. Taki stan rzeczy to wciąż dla mnie spora niewiadoma. Dwadzieścia kilka festiwalowych seansów nie dało do końca pełnej odpowiedzi na pytanie, czy aby najnowsza odsłona dramatycznej Ameryki po prostu zaliczyła zadyszkę, czy stała się dla mnie – parafrazując słowa Colina Firtha ze „Szpiega” – filmowo wyjątkowo brzydka. Dość powiedzieć, że w teorii solidny zestaw złożony z najnowszych filmów Olivera Assayasa, Andrei Arnold, Kelly Reichardt czy Jeffa Nicholsa, okazał się być zlepkiem co najmniej niespełnionych dzieł. Szanowany wrocławski krytyk Michał Hernes po każdej festiwalowej dyspucie, wątpiąc w moje kinofilstwo, zwykł mawiać, że jestem osobą nienawidzącą filmy. Lecz nie tylko po to aby zadać temu kłam przedstawiam siedem filmów, które z ostatniej edycji American Film Festival mogę szczerze polecić. Jeżeli będziecie mięli okazję – koniecznie musicie je złapać!
7. Joshy (reż. Jeff Baena)
Streszczenie filmu brzmi jak klasyczny bromance. Grupka znajomych wybiera się na weekend na prowincję. W zamierzeniach – wieczór kawalerski, lecz każdy kto spodziewa się powtórki z „Kac Vegas” srogo się zawiedzie. Tytułowy Joshy przeżywa właśnie osobistą tragedię: jego narzeczona kilka miesięcy wcześniej popełniła samobójstwo. Wyjazd ma być nie tyle katharsis, co po prostu sposobem na spędzenie czasu w otoczeniu znajomych twarzy z dala od przyziemności i problemów. Pomóc mają w tym alkohol, narkotyki i kobiety – czyli obowiązkowy zestaw dla zbolałej problemami męskiej duszy. Przewrotność polega na tym, że choć każdy z uczestników weekendu będzie starał się z Joshym i jego nadszarpniętymi uczuciami obchodzić jak z jajkiem, to swoje obróci w drobny mak. Żonaty maniak trawki trafi na kobietę swojego życia, outsiderski introwertyk rozstanie się z dziewczyną a imprezowy wesołek zaliczy załamanie nerwowe. Okazuje się bowiem, że czasem najlepszą odskocznią i lekarstwem na własne problemy jest zauważenie, iż inni także nie są na nie stuprocentowo odporni.
Ekstrakt: 70%
6. Sully (reż. Clint Eastwood)
Hanks w metodzie aktorskiej nie stosuje ekspresyjnych emocji, bo takie też nie odzwierciedlałyby odtwarzanego oryginału. Dramat kapitana portretuje w sposób uczciwy, dając występ stonowany i skromny, lecz w pełni godny niespodziewanego narodowego bohatera. Bo rolą filmu Eastwooda jest nie szukanie sensacji wokół pamiętnego lotu, tylko wierne odtworzenie krzepiących uczuć, jakie ówcześnie wywołał dowodzący lotem 1549. Kapitan Sully wraz z załogą i służbami ratunkowymi swym wyczynem nie podzielił, lecz podniósł na duchu amerykańskie społeczeństwo, żyjące w drżącej obawie o kolejne dramaty związane z katastrofą lotniczą.
Ekstrakt: 70%
5. Człowiek-scyzoryk (reż. Dan Kwan, Daniel Scheinert)
„Człowiekowi-scyzorykowi” aura najdziwniejszego filmu festiwalu towarzyszyła jeszcze sporo przed jego rozpoczęciem. Lecz nie spodziewajcie się wizualnego szpagatu, bo formalnie jest tu bez błyskotek. Prawdziwy skarb stanowią natomiast dwie główne role. Paul Dano chyba już na stałe zagościł w kinie indy, zresztą w kreacji zagubionego na pustkowiu Hanka czuje się znakomicie. Co ciekawe, Daniel Radcliffe w roli nieboszczyka paradoksalnie ma tu więcej „do zagrania”. W byciu intrygującym Mannym zdaje się chwilami na przerysowanie i zbytnią szarżę, dlatego też przez większość filmu zastanawiamy się czy nie jest tylko wymysłem wyobraźni popadającego w szaleństwo samotnika. Ten komediodramat na dwa głosy może wydawać się utartą bazą do spojrzenia Hanka w głąb siebie, ale bądźcie czujni. Moje krążenie ledwie po powierzchni filmu nie jest zupełnie przypadkowe. Tym bardziej, kiedy nie chce się użyć mocnego i psującego oglądanie spoilera. W każdym razie, jeśli ktoś stawiał na swoiste spotkanie „Robinsona Crusoe” z „Weekendem u Berniego”, zdecydowanie stracił swoje pieniądze.
Ekstrakt: 70%
4. Życie animowane (reż. Roger Ross Williams)
W ambicjach reżysera „Życia animowanego” nie ma jednowymiarowego i sztampowego dokumentu o batalii z chorobą. Choć gros kadrów służy ukazaniu korelacji filmów z terapią, to jednocześnie z historii Owena wyłania się nietypowa opowieść z gatunku coming-of-age. Chłopak bowiem właśnie kończy studia. Stoi na progu namiastki dorosłości, wyprowadzki z domu, i początku samodzielnego życia. Gdy na moment zapomnimy o jego przypadłości, jawi się jako zwyczajny młody dorosły. Taki jak każdy inny. Z podobnymi rozterkami i wątpliwościami. Zarazem podekscytowany i poddenerwowany tym, co nowe i nieznane w kolejnym etapie życia. Prawdziwa siła filmu leży w urzeczywistnieniu marzeń rodziców każdego dziecka dotkniętego jakąkolwiek przypadłością. Udowodnieniu sobie i wszystkim wokół, że ich największy skarb nie różni się od reszty. Na swój sposób jest i zawsze będzie wyjątkowy. Dlatego „Życiu animowanemu” nie można odmówić mocy pobudzającej autentyczne wzruszenie.
Ekstrakt: 70%
3. Wystrzałowe krewetki (reż. Brent Hodge)
Duże rozczarowanie to i tak najłagodniejsze określenie, jakim przyjąłem werdykt konkursu American Docs(gdzie wygrał „Udław się tym pytaniem. Frank Zappa własnymi słowami”). „Wystrzałowe krewetki” to bowiem film, który posiadł mą duszę od pierwszej do ostatniej minuty. Dokument podąża za żeńską drużyną koszykówki z amatorskiej ligi w Los Angeles. Na parkiecie możemy zobaczyć modelki, matki, piosenkarki, prawniczki i… Aubrey Plazę. Co więcej, zawodniczki podkreślają, że nie do końca orientują się w zasadach gry, a zajęcia taktyczne to dla nich niezrozumiała kombinacja rozrysowanych linii i iksów. Uśmiech wywołują już nazwy rywalizujących zespołów: „The Princess Layups”, „Shecago Bulls” czy „Space Glams”, a to tylko kilka drużyn z rozrastającej się roku na rok ligi. Prześmiewczy ton dokumentu sprawia, że musi minąć wiele minut, aby uwierzyć w przedstawiane nam realia. Nie pomagają w tym podawane fakty. By zdobyć sponsora, drużyna „Krewetek” zrealizowała w Burger Kingu własną, lecz fake’ową reklamę w stylu lat 90. Gwiazdą drużyny jest „Han Ma Boogie”, a ich każdy mecz relacjonuje dwójka internetowych podcasterów, którzy znają się na wszystkim tylko nie na…koszykówce. Co z tego, skoro sezon i występy „Krewetek” śledzi się z wypiekami podobnymi do dreszczowców polskich piłkarzy ręcznych. Dokument to zresztą gotowa recepta dla każdego dotkniętego chorobą Los Angeles. Pot, walka i zmęczenie to autentyczne uczucia i czasem jedyne, których można doznać w tej krainie wiecznej sztuczności. Zatem nie ważne ile w „Wystrzałowych krewetkach” jest dokumentalnej prawdy. Odświeżenie skostniałej formy to nadzieja, że ten jeden z najstarszych filmowych gatunków ma jeszcze wiele do zaoferowania. A także zachęta dla wszystkich by wyjść na dwór, do hali czy gdziekolwiek indziej, by – ze znajomymi lub nie – trochę się poruszać.
Ekstrakt: 80%
2. Manchester by the Sea (reż. Kenneth Lonergan)
Pięknie powolny, lecz wyrazisty i nienużący dramat. Casey Affleck gra tu niejakiego Lee, pozornie cichego, lecz wybuchowego dozorcę w jednym z bostońskich budynków. Nie jest to jednak opowieść o żywocie złotej rączki wśród amerykańskiego blokowiska. Lee zmuszony jest wrócić do rodzinnego Manchesteru z powodu śmierci brata. Zorganizować pogrzeb, dopełnić formalności. A także zmierzyć się z duchami przeszłości, które kiedyś wypędziły go z rodzinnych stron. Mrucząca i zamknięta w sobie postać Afflecka na każdym kroku cierpi. Jego wypalenie życiem bije przez ekran. Każdy dzień smakuje tak samo: słowa są wypowiadane od niechcenia, codzienność to sączone samotnie piwo i towarzyszący mu oglądany z otępieniem mecz. Świetnie dopasowana do emploi aktora rola wybrzmiewa tu z podwójną siłą. Tym bardziej, że reżyser Kenneth Lonergan fabularne wątki rozbija na dwie ścieżki. W retrospekcjach poznajemy diametralnie innego Lee – mężczyznę cieszącego się życiem i rodzinną duszę towarzystwa. Odkrycie zdarzeń sprzed lat nie będzie w „Manchester by the Sea" jednak celem samym w sobie. To raczej obrazek złamanego człowieka z przeszłością ciągnącą się za nim w nieskończoność. Bo wśród rodzajów bólu i wyrzutów sumienia są też takie, które niczym i nigdy nie da się uciszyć.
Ekstrakt: 80%
1.Każdy by chciał!! (reż. Richard Linklater)
Richard Linklater i jego dwie pasje: baseball i dorastanie. Najnowszy film autora oscarowego „Boyhooda” nazwano duchową kontynuacją „Uczniowskiej balangi”, lecz porównywanie obu obrazów to jak próba zmierzenia wiedzy licealisty i studenta wyższej uczelni. Linklater swoich bohaterów zostawił w beztroskich latach 70., czasach pierwszych porywów serca, imprez bez wiedzy rodziców i ukradkowych pocałunków w krzakach. „Każdy by chciał!!” to już wyższa półka. Ożywają lata 80. Wraz z nimi sentyment do całej epoki, naznaczonej kasetami wideo, przykrótkimi szortami i pstrokatymi barwami. Jednego dnia jesteś królem disco, by następnego przeobrazić się w podrygującego mistrza country lub krzykliwego fana mocnego brzmienia. Nie ma bowiem rzeczy, której członkowie uniwersyteckiego zespołu baseballowego nie zrobią, aby zdobyć wymarzone panny. Linklater nie tworzy skomplikowanego psychologicznie pejzażu postaci zanurzonych w problematyce studenckiej dorosłości. Lecz jego przezabawna i klimatyczna podróż do własnej młodości niesie ze sobą cechy niedostępne w większości przegadanych dramatów. Daje szansę na zrobieniu kilka kroków wstecz, spojrzenia z dystansem na nudnawe sprawy przyziemności jak pieniądze, kariera czy dobrobyt, które w statecznym życiu nabierają przewartościowanego znaczenia. Przypomina o pięknie czasów gdzie każde uczucie jest dziewicze, zmartwienia nie istnieją, a nadchodzącej przyszłości nie można się wręcz doczekać. Zatem gdy okazuje się, że jeden z bohaterów od wielu lat fałszuje dokumenty i zmienia co roku szkoły by wciąż czuć niepowtarzalną atmosferę lat studenckich, nikt nie wątpi w podłoża jego motywacji. Dla benefitów obracania się w świecie z filmu Linklatera, każdy by tak chciał!!
Ekstrakt: 90%

Paterson, gdzie Paterson?