„Piękna i Bestia” w reżyserii Billa Condona to kolejna adaptacja francuskiej opowieści ludowej, a przy okazji przepiękna rewitalizacja jednej z najbardziej znanych baśni w dorobku Disneya. Najbardziej znana wytwórnia świata po raz kolejny udowadnia, że to nie nabyta niedawno marka „Gwiezdnych wojen” ani bijące rekordy popularności ekranizacje komiksów Marvela są jej najcenniejszym skarbem, lecz animowany diament z czasów największych sukcesów Spółki Myszki Mickey.
O pozorach, raz jeszcze
[Bill Condon „Piękna i Bestia” - recenzja]
„Piękna i Bestia” w reżyserii Billa Condona to kolejna adaptacja francuskiej opowieści ludowej, a przy okazji przepiękna rewitalizacja jednej z najbardziej znanych baśni w dorobku Disneya. Najbardziej znana wytwórnia świata po raz kolejny udowadnia, że to nie nabyta niedawno marka „Gwiezdnych wojen” ani bijące rekordy popularności ekranizacje komiksów Marvela są jej najcenniejszym skarbem, lecz animowany diament z czasów największych sukcesów Spółki Myszki Mickey.
Recenzja nadesłana na konkurs Esensji.
Bill Condon
‹Piękna i Bestia›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Piękna i Bestia |
Tytuł oryginalny | Beauty and the Beast |
Dystrybutor | Disney |
Data premiery | 17 marca 2017 |
Reżyseria | Bill Condon |
Zdjęcia | Tobias A. Schliessler |
Scenariusz | Evan Spiliotopoulos, Stephen Chbosky, Bill Condon |
Obsada | Emma Watson, Ewan McGregor, Dan Stevens, Luke Evans, Emma Thompson, Gugu Mbatha-Raw, Josh Gad, Ian McKellen |
Muzyka | Alan Menken |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | USA |
Gatunek | familijny, fantasy, musical, muzyczny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Z animacją z 1991 roku o tym samym tytule (bo to jej odświeżeniem jest film z 2017 roku) miałem zawsze problem. Kompletnie nie kupowałem postaci Belli głęboko zakorzenionej w tradycji czasów, gdy księżniczki były damami w opałach. Sam fakt, iż była księżniczką wynikał zresztą z tego, że poślubiła księcia, sama zaś była zwyczajną dziewuchą ze wsi, która lubi marzyć podczas czytania książek. Przede wszystkim jednak nie wierzyłem w uczucie, które pozwoliło wspiąć się Pięknej na salony. Za dużo w tym uczuciu było interesowności – on chciał zdjąć urok, ona uwolnić ojca i żyć długo i szczęśliwie. Magia i miłość tak przy okazji, wyczarowana z tego, z czego Disney słynie: przepięknych piosenek, scen tanecznych oraz wizualnych fajerwerków. Dlatego jakież było moje zdziwienie, gdy w filmie Condona Bella w jednej ze scen pochwyciła suchą gałąź by stanąć do walki, a nie jedynie odganiać, wilki, które ją zaatakowały.
Historia, którą ponownie odświeżyli scenarzyści Evan Spiliotopoulos oraz Stephen Chbosky na pierwszy rzut oka praktycznie niczym nie różni się od animowanego pierwowzoru. Piękna z twarzą Emmy Watson znów biega z głową w chmurach po francuskim miasteczku i śpiewa, Gaston (Luke Evans) ponownie urządza spektakl samouwielbienia i pychy w karczmie ze swym przydupasem Le Fou (Josh Gad), lekko zbzikowany Maurycy (Kevin Kline) nadal próbuje ubić interes życia na sprzedaży pozytywek, a gdzieś głęboko w lesie, w mrocznym zamczysku swe grzechy odpokutowuje Bestia (Dan Stevens) wraz ze służbą. Brzmi to wszystko jak przepis na remake bez duszy, robiony od linijki, nie dający nic od siebie, a jedynie próbujący jechać na jakże modnym ostatnio sentymentalizmie. Jednak to, co najlepsze w tym filmie, ukryte jest w szczegółach. Oto prolog filmu – bal u Księcia w niestandardowej inscenizacji. Wypudrowane towarzystwo z doczepianymi pieprzykami, światło tysiąca świec, wydobywające z mroku znudzoną twarz księcia, dekadencja tańcząca pod ramię z pychą. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek „Barry Lyndon” Kubricka zawita na dworze Disneya.
A potem jest już tylko lepiej. Okazuje się, że Bellę wychował samotnie ojciec z dala od miejsca jej narodzin, gdyż musieli oni w pośpiechu opuścić dom, gdy w progu ich domu stanęła dżumą, wyciągając swe straszliwe szpony po matkę. Gaston, bawidamek i najprzystojniejszy z przystojnych okazuje się nie tylko gogusiem z ekstraklasy, lecz również znużony życiem żołnierzem, który odnajdywał jedynie sens życia w ułańskim „pić, palić, gwałcić!”. Bestia, groźny i niecywilizowany stwór, którego widzowie znają z animacji, to tak naprawdę wykształcony artysta o duszy poety, rozpuszczony bachor, ale również skrzywdzone przez ojca dziecko, które jedynie zostało skazane na wygląd szkarady.
Te biograficzne ułamki powodują, że postacie stają się na tyle zniuansowane, że wierzy się w nie bardziej, kibicuje się im częściej, a wiele motywów może wybrzmieć lepiej. To właśnie dzięki wypchnięciu Belli poza margines lokalnego społeczeństwa miasteczka czy przypisaniu fałszywej choroby psychicznej ojcu przez tłuszczę oraz nie rezygnowaniu z pierwiastka arystokratycznego w postaci Bestii uczucie dwójki outsiderów może wybrzmieć tak mocno. Nareszcie czuć pomiędzy dwójką głównych bohaterów więź serc, a morał o spoglądaniu przez powierzchowność nie jest fałszywy przez pryzmat interesowności. Jest w filmie taka scena, w której Płomyk (Ewan McGregor) wraz z Trybikiem (Ian McKellen) opowiadają Belli o klątwie jaka ciąży nad zamkiem i jego mieszkańcami. Zapytany przez dziewczynę, dlaczego nie opuścił swojego pana odpowiada, że to oni poniekąd są winni za to jaki stał się Książę jak bardzo zaczął przypominać swojego ojca. Nie odeszli, bo czują się winni, bo go kochają, bo muszą go ocalić. I jak wspaniale ta scena wraca, gdy w ostatnich minutach zaklęcia, które zyskuje pełną moc, kolejni służący zaklęci w przedmioty zastygają bez ruchu. Aktorzy mieli w tym przypadku do dyspozycji jedynie głos, ale ileż w tym chórze było tęsknoty, ileż smutku!
Prawdopodobnie to właśnie bez aktorskiej śmietanki ten film nie byłby barokową ucztą, a jedynie ucztą na barokowym zamku. Po ogłoszeniu, że to Emma Watson zagra Bellę miałem wiele wątpliwości przede wszystkim co do jej podobieństwa do Pięknej, ale również angielskiego akcentu czy maniery przemądrzałej dziewczyny, której nauczyła się na planie wszystkich części „Harry’ego Pottera”. Na szczęście po kilku minutach seansu i po kilku linijkach scenariusza okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Wtóruje jej równie świetny Dan Stevens, znany dotychczas najbardziej z występu w „Gościu” („The Guest”) z 2014 roku. Być może design samej Bestii w stylu Krampusa nie może się równać z kapitalnym potworem z animacji, lecz Stevens nadaje swojemu bohaterowi odpowiedniej gracji i klasy, dzięki czemu Bestia staje się ukrwiona, prawdziwa, a przez to jej ryk nie przeraża, gdyż słychać w nim ból. W cieniu pierwszoplanowych postaci i paradoksalnie ponad nim – służba z zamku Księcia. O ile stary, dobry McKellen w roli Trybika brzmi po prostu jak Gandalf i z tym samym fantastycznym akcentem wyraża swoje zdenerwowanie lub zmęczenie, o tyle Płomyk w interpretacji McGregora to wulkan energii i prawdopodobnie jeden z najlepszych udawanych francuskich akcentów w historii kina. To dzięki niemu (i oczywiście dzięki muzyce Alana Menke oraz zdjęciom Tobiasa A. Schliesslera) sekwencja tańca i śpiewu w jadalni jest pandemonium dźwięków, kolorów i faktur. Takiego konferansjera, dbającego o wygodę, fajerwerki i napitek nie było od czasów występu Ralpha Fiennesa w Grand Budapest Hotel.
Jednak wszyscy oni muszą ustąpić pola Evansowi, który urodził się po to, aby zagrać Gastona. Niełatwo zaszufladkować Evansa, gdyż często wybiera on role dość nietypowe, jeśli chodzi o hollywoodzkie standardy („Nikt nie przeżył"/"No One Lives”, 2012), jednak nigdy nie trafił on do aktorskiej ligi mistrzów. Od dawien dawna błąka się na drugim planie jako twardziel i synonim męskości, jednak w „Pięknej i Bestii” nareszcie może udowodnić, co oznacza słowo „samiec”. Jednocześnie szalony i przebiegły, arogancki i bezwzględny, odważny i pozbawiony skrupułów. Postać Gastona łączy w sobie multum różnych cech, lecz dopiero Luke sprawia, że da się nareszcie lubić mięśniaka-cwaniaka i można mu wręcz kibicować. Każde wejście Casanovy z prowincji ma w sobie tyle energii, tyle testosteronu, że po obejrzeniu filmu naprawdę bałem się, że Gaston może wygryźć Księcia i Bestię z tej baśni. Dosłownie! W tle postaci granej przez Evansa przewija się Le Fou – zapalnik dyskusji o wplatanie wątków homoseksualnych do filmów celujących w widownię obejmującą również dzieci. Josh Gad wspaniale wygrywa uwielbienie Gastona na najwyższych tonach i owszem, czuć tam nieco podtekstów seksualnych, lecz jest to na tyle subtelne, że jedynie dorośli powinni wysnuć coś więcej po scenie tańca dwóch mężczyzn, dzieci zaniosą się jedynie ze śmiechu.
Disney niesamowicie dba o swoją spuściznę, a dostępu do niej udziela nielicznym. Poczciwym i prostym (Jon Favreau), arystokratom (Kenneth Branagh), laikom (Robert Stromberg). Condonowi również zaufano, mimo iż jego referencje z ostatnich lat nie brzmiały zbyt obiecująco (zakończenie sagi „Zmierzch”) i opłaciło się. Nie obawiam się o kolejne aktorskie remaki znanych animacji Disneya. Tam nadal pracują ludzie z serduchem po odpowiedniej stronie, którzy prędzej odejdą z pracy niż pozwolą zniszczyć legendę dzieciństwa milionów z nas.
