Wielkopostne podpłomyki [Martin Scorsese „Milczenie” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Po latach strzelanin, pościgów, biografii większych niż życie i formalnego uniesienia i energii, Scorsese ponownie wraca do swojej samotni, gdzie przyklęka i rozpoczyna modlitwę z Bogiem. Nie krzyczy jednak, nie unosi się pychą ani nie drwi. W skupieniu kontempluje i milczy.
Wielkopostne podpłomyki [Martin Scorsese „Milczenie” - recenzja]Po latach strzelanin, pościgów, biografii większych niż życie i formalnego uniesienia i energii, Scorsese ponownie wraca do swojej samotni, gdzie przyklęka i rozpoczyna modlitwę z Bogiem. Nie krzyczy jednak, nie unosi się pychą ani nie drwi. W skupieniu kontempluje i milczy.
Recenzja nadesłana na konkurs Esensji. Martin Scorsese ‹Milczenie›EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 90,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Milczenie | Tytuł oryginalny | Silence | Dystrybutor | Gutek Film | Data premiery | 17 lutego 2017 | Reżyseria | Martin Scorsese | Zdjęcia | Rodrigo Prieto | Scenariusz | Jay Cocks, Martin Scorsese | Obsada | Andrew Garfield, Adam Driver, Liam Neeson, Tadanobu Asano, Ciarán Hinds, Issei Ogata, Shin'ya Tsukamoto, Yoshi Oida | Muzyka | Kathryn Kluge, Kim Allen Kluge | Rok produkcji | 2016 | Kraj produkcji | USA | Czas trwania | 161 min | WWW | Polska strona | Gatunek | dramat, historyczny | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Filmografia Martina Scorsese’a zatacza krąg. Ten niewysoki nowojorczyk miał zostać księdzem, jednak przez kombinacje przewrotnego psotnika nazywanego życiem został wybrany, aby odcisnąć swoje autorskie piętno na kinematografii, dając jej: wściekłego De Niro, gangsterską klikę kumpli z Nowego Yorku czy watahę wilków z Wall Street na czele z Di Caprio. Wszechstronny i doskonale czujący się w każdym gatunku reżyser już kiedyś rozmyślał nad sensem wiary. Miał wtedy za lekturę kontrowersyjną książkę Kazantzakisa, na podstawie której powstał równie kontrowersyjny film o tym samym tytule – „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Wbrew społecznej burzy i opiniom płynącym z kręgów konserwatywnych film ten utwierdzał ostatecznie w wierze, jednak dochodził do tego przez inny, niekanoniczny dydaktyzm. Płynął on bowiem z zadawania pytań, często niewygodnych, lecz całkowicie ludzkich, które poniekąd świadczyły o dojrzałości intelektualnej i religijnej. Wszakże zwątpienie to istotny element ludzkiej wiary. Po latach strzelanin, pościgów, biografii większych niż życie i formalnego uniesienia i energii, Scorsese ponownie wraca do swojej samotni, gdzie przyklęka i rozpoczyna modlitwę z Bogiem. Nie krzyczy jednak, nie unosi się pychą ani nie drwi. W skupieniu kontempluje i milczy. Najnowszy film Martina to historia dwójki jezuitów, którzy w celu krzewienia chrześcijaństwa udają się na daleki wschód, do Japonii. Kontynuują misję swojego poprzednika oraz byłego mentora, o którym słuch zaginął, wkraczając tym samym do kraju prześladowań, strachu i niewyobrażalnych tortur. To właśnie tam staną przed największą próbą swojej wiary i to właśnie tam zakrzykną do Boga: „Ojcze, jeśli możliwe, oddal ode mnie ten kielich!”. Misja chrystianizacyjna niosąca dobrą nowinę i ukojenie z czasem okazuje się policzkiem wymierzonym w blade, przypudrowane oblicze Japonii, wyznającej kult człowieka doskonalącego się i przywiązującej szczególną wiarę do tradycji. W jednej ze scen japoński tłumacz podczas rozmowy z jezuitą Rodriguesem (Andrew Garfield) oskarża chrześcijan o brak szacunku do ich kultury i o przybycie w celu nawracania ciemnego ludu, który wcale ich wiary nie potrzebuje i wbrew pozorom nie jest ciemny. Tłum nawróconych okazuje się być jedynie motłochem, który w ciężkich czasach feudalnych chciał uwierzyć w cokolwiek, co da im gwarancję, że ich praca nie jest na darmo. Symbolem wykoślawionej wiary staje się postać Kichijiro – Judasza, który raz po raz składa fałszywy pocałunek na oblicze jezuitów, aby chwilę później kornie wyznać wiarę i błagać o przebaczenie. Z czasem zwątpienie spogląda również w oczy misjonarzy, a w ich głowach pojawiają się pytania: Czy jest sens cierpienia tych wszystkich ludzi? Czy jest sens, aby Bóg przyszedł do ich serc?”. Martin nie odpowiada wprost, milczy, tak jak milczy Bóg, przygląda się, tak jak przygląda się Wszechmocny. Jego najnowszy film to trzygodzinna przypowieść o cenie wiary, wygłaszana po łacinie w mocno konserwatywnym kościele, ascetyczna i surowa w formie, wręcz monotonna i jednostajna. Reżyser nie staje po żadnej stronie konfliktu, nie stara się przedstawić swoje punktu widzenia, po prostu rzuca pytaniem i zaprasza do dyskusji. A pytanie to jest kontrowersyjne z racji kontrowersyjności tematyki, wszakże nic tak nie rozgrzewa ust i serc jak rozmowy o kwestiach wyznania. W pewnym momencie jednak jedna z wielu prób – deptanie wizerunku Jezusa Chrystusa – staje się równoznaczna z apostazją. W ten sposób wiara zostaje sprowadzona do poziomu ikonografii, symboli, co w połączeniu z jezuitami, głoszącymi wiarę za pomocą wręcz średniowiecznych metod cytowania i chwalenia Pana znajomością Pisma Świętego, sprawia, że jedna ze stron konfliktu staje się reliktem przeszłości i traci uniwersalizm. Głoszący wiarę w Jedynego okazują się doskonale znać „teorię” chrześcijaństwa, jednak zapominają, że najważniejszą kwestią wiarą jest przekuwanie symboli, przypowieści i słów na czyny i bycie po prostu dobrym człowiekiem. W opozycji do nich stają buddyści – hipokryci, wielbiący człowieka, a jednocześnie mordujący, żądający szacunku, a sami go pozbawieni. W ogniu ich dysput rodzą się ciekawe teorie dotyczące postrzegania najważniejszych założeń buddyzmu i chrześcijaństwa, jednak sprowadzają się one do semantycznych sprzeczek. W ostatecznym rozrachunku bohaterowie przestają być pomnikami własnych kultur oraz wartości i stają się po prostu ludźmi. Reżyser jednak nie potrafi przekuć tego na język filmu, ponieważ treścią „Milczenia” w dalszym ciągu pozostaje kwestia wiary. Film z takim metrażem i z takimi możliwościami jest na tyle pojemny, że zmieściłby i próby dialogu z kinem azjatyckim, zwłaszcza kinem samurajskim (nawet z wielkim Kurosawą), i mocny obraz społeczeństwa oraz kultury wschodu, i charakterystyczny, nowoczesny azjatycki miks gatunkowy, wywodzący się z Korei, w którym wszystkie chwyty są dozwolone. Dziwią natomiast tak dziwne zabiegi jak np. scena na granicy kiczu, w której jeden z bohaterów w tafli wodnej dostrzega we własnym odbiciu wizerunek Jezusa albo wprowadzenie dodatkowego narratora, w celu przesunięcia wydarzeń w czasie i skomentowania ich „obiektywnym” okiem. Scorsese pomimo drobnych wpadek pozostaje wierny przyjętej stylistyce, nie pozwala aktorom zerwać się w szarży, a natura, którą operator Rodrigo Prieto filmuje z takim pietyzmem, pozostaje surowa i…tylko surowa. Jest niczym Bóg i reżyser – w milczeniu przygląda się bestialskim torturom i pyta widza, człowieka: „Co o tym sądzisz?” Po formalnym żywiole w ostatnim filmie – „Wilku z Wall Street”, zmiana konwencji rodzi jednak inne pytanie: „Ten film na serio wyreżyserował Martin?”. Seans „Milczenia” był dla mnie trudny. Przypominał mi obraz wielkopiątkowej drogi krzyżowej na Filipinach (tamtejsi mieszkańcy słyną z kalwarii obchodzonej w sposób naturalistyczny – z samobiczowaniami, prawdziwymi krzyżowaniami, przyprawiającymi o zawrót głowy nawet fanów „Pasji” Mela Gibsona) – oglądałem to całe okrucieństwo i inne spojrzenie na wiarę, myśląc: „Czy to nie przesada? Czy na pewno oto chodziło Bogu?”. I w ten sposób odbieram film Scorsese’a – jako egzotyczną notkę z historii, dotyczącą spotkania dwóch wielkich kultur i wyznań oraz postaw konserwatywnych. Nie chodzi jednak o to, że „teraz się takiej wiary nie uprawia”, lecz o to, że film jest po prostu kolejną cegiełką do dysputy. Brakuje mu przewrotności „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, tej dawki dydaktyzmu, który może i zatrząsł posadami kanonu wiary kontrowersyjnymi pytaniami, ale skłaniał do refleksji nad męką Jezusa i człowieczeństwem w kontekście cierpienia. Przez historyczną postać Jezusa dydaktyzm stawał się uniwersalny, a prawdy dotyczące wiary nie brzmiały fałszywie. W „Milczeniu” wiara przefiltrowana jest przez epokę, którą cechowały skrajności. Być może, gdyby filmy powstały jeden po drugim, tak jak miał to w planach reżyser, nie czułbym takiego rozdźwięku, który pogłębiają wybitne dzieła w dorobku Martina, które stworzył po „Ostatnim kuszeniu”. By jednak tradycji recenzenckiej stało się zadość – finalna przenośnia gastronomiczna. Martin jawi się w tym filmie jako kucharz, próbujący sił w daniach tradycyjnych i historycznych. Proponuje on widzowi biblijne podpłomyki – danie skromne, aczkolwiek wymagające wprawy w wykonaniu, jarskie, lecz w zależności od przypraw – inaczej smakujące, postne, a równocześnie sycące. Czy jest smakowite? Odpowiem bezpiecznie: jest inne. Osobiście już go nie spróbuję. 
|
Wydaje mi się, że zarzuty autora recenzji pod adresem reżysera są trochę bezpodstawne. Wszelkie minusy filmu należałoby - moim zdaniem - zapisać na konto powieści, która była podstawą scenariusza, a to dlatego, że film jest jej bardzo wierną adaptacją, ze zmianami na tyle subtelnymi, że praktycznie nie mającymi znaczenia. Zaś sama scena z odbiciem twarzy Jezusa w kałuży jest jak dla mnie nie tyle kiczem, co obrazowym przedstawieniem uczuć głównego bohatera, który nieustannie porównuje się z Chrystusem - co w książce jest znacznie częściej podkreślane niż w filmie, więc taki zabieg, dosłownie te uczucia przedstawiający, zapisałbym raczej na plus. Pozostając przy gastronomicznej przenośni, obarczać reżysera winą za minusy filmu to tak, jakby mieć do niego pretensje, że wiernie trzymał się przepisu, zamiast go ulepszyć i stworzyć coś bardziej smacznego i strawnego.