Swoim poprzednim filmem, obsypanym licznymi nagrodami „Rozstaniem” (2011), Asghar Farhadi ustawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czy najnowszemu filmowi reżysera, „Klientowi”, nagrodzonemu w tym roku Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, udało się ją przeskoczyć?
Kiedy irański mężczyzna kocha irańską kobietę
[Asghar Farhadi „Klient” - recenzja]
Swoim poprzednim filmem, obsypanym licznymi nagrodami „Rozstaniem” (2011), Asghar Farhadi ustawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czy najnowszemu filmowi reżysera, „Klientowi”, nagrodzonemu w tym roku Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, udało się ją przeskoczyć?
Recenzja nadesłana na konkurs Esensji.
Podobnie, jak w swoich poprzednich filmach, „Co wiesz o Elly?” (2009) i „Rozstaniu”, tak i w „Kliencie” Farhadi opowiada historię, która bedąc silnie osadzoną w irańskich realiach, jest jednocześnie bardzo uniwersalna. Rana i Emad, przygotowujący się właśnie do premiery „Śmierci komiwojażera”, zmuszeni są opuścić swoje dotychczasowe mieszkanie. Kiedy kolega z teatru oferuje im wynajęcie nowego mieszkania, zgadzają się, nieświadomi złej sławy, jaką cieszy się nowe lokum. Wkrótce po przeprowadzce, Rana zostaje napadnięta w łazience przez tajemniczego napastnika i małżeństwo staje w obliczu poradzenia sobie nie tylko z traumą żony, ale także splamionym honorem męża. Na pierwszy plan wysuwa się zraniona duma Emada, to on, nie Rana, staje się główną ofiarą zdarzenia, to on jest tym upokorzonym i cierpiącym, a jego siłą napędową staje się żądza zemsty.
„Klient” rozgrywa się na dwóch przenikających się płaszczyznach – małżeńskiej i teatralnej. Nieprzypadkowo trupa teatralna Rany i Emada wystawia właśnie sztukę Arthura Millera. „Śmierć komiwojażera” staje się tutaj swoistym odzwierciedleniem radzenia sobie z upokorzeniem oraz dążenia do kulturowych i społecznych ideałów, innych w przypadku Stanów Zjednoczonych i Iranu, wciąż jednak silnie zakorzenionych w bohaterach. Podobnie jak żyjaca w latach 40. XX wieku Linda Loman, Rana także podlega mężowi, jej rolą jest wspieranie go i pozostanie wierną Emadowi, który – tak jaki Millerowy Willy – desperacko próbuje sprostać własnej projekcji siebie. Wraz z rozwojem akcji, wydaje się jednak, że wątek teatralny jest w „Kliencie” coraz bardziej zbędny, trochę zbyt „in yer face”, nadający całości niepotrzebnego zadęcia i zaburzając jednocześnie rytm głównej historii i sprawnie budowanego w niej napięcia.
Pomijając jednak tę komiwojażerową czkawkę, Farhadi w sposób przemyślany odkrywa karty, tak prowadzi fabułę i gra niedopowiedzeniami, że nawet po zakończeniu seansu wciąż zastanawiamy się, co tak naprawdę stało się w tej nieszczęsnej łazience – kwestia tego, czy doszło do gwałtu, czy też nie pozostaje nierozstrzygnięta. Fakt, że czasami trzeba dość mocno „zawiesić niewiarę” w poczynania bohaterów nie przeszkadza w zaangażowaniu się w historię i ogromna w tym zasługa aktorów umiejętnie prowadzonych przez reżysera – emocje jakie przeżywają postaci odegrane są subtelnie, pod powierzchnią, nikt nie szarżuje, przemiany są wiarygodne. Farhadi świertnie wykorzystuje też przestrzeń w filmie – jasne, przestronne pomieszczenia jednocześnie pełne są schowków, ten sam punkt w budynku można obserwować z różnych perspektyw, budynek się wali, a zarazem wciąż stoi, największe uszkodzenia dotknęły sypialnię – miejsce, gdzie czujemy się bezbronnie i intymnie, szyby i okna zapewniają dużą ilość światła, ale jednocześnie narażają na spojrzenia niezliczonych oczu.
Najciekawszym jednak jest to, jak przez skupienie się na postaci mężczyzny Farhadi tak naprawdę opowiada historię irańskich kobiet. Rana i to, jak radzi sobie z całą sytuacją tak naprawdę schodzą na dalszy plan, kiedy do głosu dochodzi urażona duma Emada. Jego troska o nią wydaje się być w większości motywowana egoistycznym i patriarchalnym przekonaniem o podmiotowości kobiety wobec irańskiego mężczyzny (choć i w Polsce pewnie znalazłoby się sporo takich Emadów). Rana, kobieta w taksówce i „naga” aktorka okutana od stóp do głów w płaszcz przeciwdeszczowy składają się w „Kliencie” na krytykę realiów, w których kobiety dla zachowania przyzwoitości mają osobne parki, ale prostytucja i obłapianie w taksówce wydają się być czymś względnie akceptowalnym. Farhadi w ogóle wydaje się być reżyserem chętnie udzielającym głosu żeńskiej części irańskiego społeczeństwa – jest to glos nierozerwalnie spleciony z męskim, wciąż jednak wybrzmiewający w jego filmach odrobinę głośniej w kontekście nierówności i uprzedzeń.
Najnowszy film Asghara Farhadiego szczęśliwie nie ugina się pod ciężarem własnego dydaktyzmu, to wciąż w większej mierze historia o relacjach między ludźmi: mężem i żoną, ofiarą i oprawcą, sąsiadami, kolegami. I to właśnie stanowi o największej sile i wspomnianej wyżej uniwersalności „Klienta” – złożoność i nieprzewidywalność naszych reakcji pozostają takie same niezależnie od szerokości geograficznej. Nie jest to film wolny od wad, nie jest też lepszy od „Rozstania”, jest jednak mocnym kinem, na które warto poświęcić te 125 minut.
