Czego się spodziewać po filmie dla dzieci zatytułowanym „Kapitan Majtas”? Na pewno nie przeuroczej ody do kreatywności. A jednak.
Komiksy i klozety, czyli jedna z najmądrzejszych bajek roku
[David Soren „Kapitan Majtas” - recenzja]
Czego się spodziewać po filmie dla dzieci zatytułowanym „Kapitan Majtas”? Na pewno nie przeuroczej ody do kreatywności. A jednak.
David Soren
‹Kapitan Majtas›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Kapitan Majtas |
Tytuł oryginalny | Captain Underpants: The First Epic Movie |
Dystrybutor | Imperial CinePix |
Data premiery | 21 lipca 2017 |
Reżyseria | David Soren |
Scenariusz | Nicholas Stoller, David Soren |
Obsada | Kevin Hart, Ed Helms, Nick Kroll, Thomas Middleditch, Jordan Peele, Kristen Schaal, DeeDee Rescher, Brian Posehn |
Muzyka | Theodore Shapiro |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 89 min |
Gatunek | akcja, animacja, komedia |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Jest taki etap w życiu człowieka, kiedy wszelkie skojarzenia fekalno-gastryczne urastają do rangi najśmieszniejszych rzeczy na świecie. U niektórych ten etap zresztą nigdy się nie kończy, na przykład Adam Sandler zbudował wokół niego całą karierę.
Dav Pilkey jest pozornie takim Sandlerem świata literatury dziecięcej. Pierwszy tom przygód Kapitana Majtasa opublikował dokładnie dwadzieścia lat temu. Od tamtego czasu cykl rozrósł się do tuzina bestsellerowych odcinków przetłumaczonych na ponad dwadzieścia pięć języków, z czego nad Wisłą ukazało się kilka pierwszych części, jak „Inwazja Krwiożerczych Klozetów”, „Przerażający plan profesora Pofajdanka” czy „Wielka bitwa z Zasmarkanym Cyborgiem”. Polski wydawca nie zdecydował się jednak wypuścić tomu, w którym jeden z młodocianych bohaterów ukazany jest w dorosłym życiu jako homo- lub biseksualista (wszystko sprowadza się do jednego niedopowiedzianego rysunku).
Kontrowersje towarzyszą serii Pilkeya nie tylko w aspekcie genderowym; książki o Majtasie regularnie trafiają za oceanem na czarne listy najbardziej niepedagogicznych publikacji, zawierających wulgarne słownictwo, aluzje seksualne bądź wyraziste odniesienia rasowe. Sam „niepoprawny” autor nie wydaje się szczególnie zmartwiony takim obrotem spraw („To poniekąd ekscytujące znaleźć się w jednym towarzystwie z Markiem Twainem, Harper Lee i Mayą Angelou”, mówił w jednym z wywiadów), choć z drugiej strony ubolewa, że owa autorytatywna dezaprobata może a priori zniechęcić niektórych rodziców do zakupu lub wypożyczenia „Majtasa”.
W tym miejscu biję się w pierś: sam tytuł serii sprawiał, że krzywiłem się tak na książki Pilkeya, jak i ich adaptację („Kapitan Majtas: Pierwszy wielki film” czerpie de facto z czterech pierwszych tomów), prewencyjnie chroniąc swe niebożęta przed spodziewanym plugastwem. Traf jednak chciał, że mój czterolatek – na którego skądinąd słowa typu „gacie”, „pupa”, „kupa” i pochodne działają niczym ożywcze zaklęcia – miał wielkie parcie na kino akurat wtedy, gdy nasz prowincjonalny minipleks nie wyświetlał niczego innego w dziecięcej grupie docelowej. Zaryzykowałem zatem. I nie żałuję.
Owszem, w filmie dominuje slapstickowo-klozetowy humor, pojawiają się gigantyczne roboty-sedesy, fajerwerki z papieru toaletowego i Uranus zestawiony ze zwrotem „your anus” (który to żart, choć Uranus pozostaje Uranusem, zamiast Uranem, oczywiście ginie w polskim przekładzie). Ba, jest nawet cała sekwencja musicalowa oparta na pierdach i beknięciach. Jednak – o dziwo – nie ma w tym wszystkim krzty przewidywanej wulgarności, nie ma sytuacji znanej z wielu bajek, gdy jakiś sympatyczny miś lub zajączek nagle puszcza gazy ku uciesze małoletniej widowni, po czym beztrosko przeskakujemy do następnej sceny. Różnica polega na tym, że w „Majtasie” owe gazy i inne wątpliwe rozbawiacze nie stanowią sedna gagu, lecz składową dużo szerszego kontekstu – wydatnie wpływają na świat przedstawiony, modelują charakter protagonistów i działają na poziomie meta.
Bohaterami są George i Harold, czwartoklasiści i najlepsi kumple, a przy okazji podwójne utrapienie grona pedagogicznego. George jest czarny, Harold – biały, choć przynajmniej w filmie ich relacje między sobą i z otoczeniem są całkowicie przezroczyste rasowo, utrzymane w duchu „color blind”. Liczy się co innego: George jest scenarzystą, Harold – rysownikiem, a tytułowy Kapitan Majtas to produkt ich wyobraźni, mało rozgarnięty superbohater wyraźnie nawiązujący do kanonu („To nie ptak, to nie samolot, to nie kanapka z pastą jajeczną”, śpiewa sam Weird Al Yankovic w jednej ze scen). Majtas najpierw funkcjonuje jedynie w komiksach chłopców, a z czasem zyskuje oblicze nielubianego dyrektora szkoły, który pod wpływem hipnozy staje się właśnie głupkowatym herosem; film – podobnie jak książki Pilkeya – często burzy „czwartą ścianę”, bohaterowie zwracają się bezpośrednio do widzów, co bynajmniej nie rzutuje na i tak umowny realizm całości. A że każdy superbohater potrzebuje nemezis, Majtas znajduje go w osobie profesora Pofajdanka, wybitnego naukowca, który został złoczyńcą po tym, gdy podczas uroczystej gali wręczenia mu Nagrody Nobla całe audytorium nie mogło powstrzymać się od śmiechu z jego nazwiska. Teraz Pofajdanek chce zlikwidować poczucie humoru u wszystkich ludzi na świecie – stawka jest więc, o paradoksie, wyjątkowo poważna.
Siłą filmu pozostaje już samo to, jak ujmująco twórcy rozgrywają etos komiksów superbohaterskich; z miejsca wierzy się w dziewiczą, czystą, bezbrzeżną miłość George’a i Harolda do tego medium. Film uwzniośla też naturalnie moc przyjaźni, największym dramatem dla bohaterów jest widmo rozdzielenia ich do innych klas. „Związki na odległość nigdy nie działają”, rozpacza jeden z nich. Dobrym posunięciem studia DreamWorks było powierzenie scenariusza Nicholasowi Stollerowi („Idol z piekła rodem”, „Muppety”, „Sąsiedzi”), który jeszcze uwypuklił książkowy bromans.
Rzekomo „antypedagogiczne” wybryki przyjaciół nie mają przy tym nic z obsceny „Beavisa i Buttheada” czy „South Parku”, lecz bardzo niegłupio sprzedają wartość kwestionowania władzy i arbitralnych zasad. George i Harold to w gruncie rzeczy poczciwcy, którzy potrafią wyhamować swe anarchistyczne zapędy w momencie, gdy we wściekle pryncypialnym dyrektorze dostrzegą zakompleksionego samotnika. Film ładnie ogrywa także znaczenie poczucia humoru, sprytnie wykładając młodemu widzowi różnicę między śmianiem a wyśmiewaniem i istotę autodystansu.
Animacja jest rozkosznie prosta, postacie jawią się jak wypadkowe Fistaszków, Dilberta i Barta Simpsona, ale twórcy co i rusz wplatają w fabułę specjalne atrakcje, np. komiksowe dzielenie ekranu, „zeszytową” sekwencję poklatkową czy kapitalną przebitkę z dorosłymi już bohaterami odgrywanymi przez kukiełkowe skarpety. Forma bezbłędnie koresponduje z treścią, składając się na najlepszą od czasu „Lego Przygody” bajkę o kreatywności i przyjaźni jako naczelnych supermocach. W każdym wieku.
