Kontynuacja każdego filmu staje się obiektem porównań. Kontynuacja ikony kina sci-fi siłą rzeczy musi stać się obiektem wiwisekcji. Poprzeczka dla „Blade Runner 2049” – trzeba to podkreślić – ustawiona została na wysokości rekordu świata. Denis Villeneuve tę wysokość przeskoczył ale kiedy wylądował na zeskoku, poprzeczka zatrzęsła się i spadła. „Łowca Androidów 2049” poszukuje odpowiedzi na pytanie o swoją tożsamość.
W poszukiwaniu samego siebie
[Denis Villeneuve „Blade Runner 2049” - recenzja]
Kontynuacja każdego filmu staje się obiektem porównań. Kontynuacja ikony kina sci-fi siłą rzeczy musi stać się obiektem wiwisekcji. Poprzeczka dla „Blade Runner 2049” – trzeba to podkreślić – ustawiona została na wysokości rekordu świata. Denis Villeneuve tę wysokość przeskoczył ale kiedy wylądował na zeskoku, poprzeczka zatrzęsła się i spadła. „Łowca Androidów 2049” poszukuje odpowiedzi na pytanie o swoją tożsamość.
Denis Villeneuve
‹Blade Runner 2049›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 60,0 (75,0) %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Blade Runner 2049 |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 6 października 2017 |
Reżyseria | Denis Villeneuve |
Zdjęcia | Roger Deakins |
Scenariusz | Hampton Fancher, Michael Green |
Obsada | Ana de Armas, Ryan Gosling, Jared Leto, Mackenzie Davis, Harrison Ford, Robin Wright, Dave Bautista, Lennie James |
Muzyka | Jóhann Jóhannsson |
Rok produkcji | 2017 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Blade Runner |
WWW | Polska strona |
Gatunek | SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Blade Runner 2049” jaki jest, każdy widzi, albo zobaczy. Parafraza pierwszej polskiej encyklopedycznej definicji konia wyjątkowo dobrze pasuje do rozważań recenzenckich o tym filmie, bo dotyczy konia. Jest to zwierzę pojawiające się w kluczowej scenie, kompletnie bez znaczenia dla odbioru całości filmu, a jednak istotne z powodu zażartego sporu jaki toczyli o niego twórcy filmu: reżyser – Denise Villenuve i producent Ridley Scott, będący zarazem reżyserem oryginalnego obrazu z 1982 roku. We fragmencie prawdopodobnej rozmowy odbywającej się zapewne w restauracji „Owl and Friends” brał też udział jeden z autorów muzyki, Hans Zimmer. Treść konwersacji pozwoli zrozumieć relacje pomiędzy twórcami, oraz ich decyzje które kształtują nasz odbiór filmu.
DV: No dobra, Ridley. Zgodziłeś się na moje barwy i moje ujęcia, teraz kwestia narracji i tempa. Konia pokażemy tylko na chwilę, a wyrytego na nim napisu w ogóle nie będziemy pokazywać. W ten sposób utrzymamy tempo sceny, a ludzie i tak się domyślą o co chodzi. RS: Nie David, musisz wydłużyć tę scenę z koniem, pokażesz go z każdej strony bo ludzie się nie domyślą, że to jest ważne.
DV: Ridley, kurna, na ten film nie przychodzą półgłówki, tylko ludzie chcący dać się uwieść opowieści, tacy widzowie nie wyłączają myślenia. Nie trzeba im wywalać kawy na ławę. Koń w oddaleniu i bez epatowania napisem.
RS: Wybacz, David. Ja jestem producentem, ja za to płacę. Nie wiem kto przyjdzie na ten film. Ale nie chcę żeby część ludzi wyszła z kina mówiąc „nie rozumiem tej sceny z koniem”, albo co gorsza „o co chodzi z tym psem?”. Pokażemy pysk, bok i dupę konia a scena będzie trwała minutę, wyryty na nim napis będzie powiększony i podkreślony dwukrotnym przetarciem kciuka głównego bohatera.. Hans, dasz radę do tej sceny zrobić taki kawałek żeby przez ponad minutę utrzymać doniosłość i powagę.
HZ: Jasne, Ridley.
RS: Jak to będzie brzmiało?
HZ: To będzie takie WIELKIE TA-DA-AAAAAAAAAAAAAA-MMMMMMMMMM.
DV: Chrzań się Ridley, gdyby nie ten popaprany system amerykańskiego kina producenckiego to zrobiłbym to po swojemu.
RS: Sam się chrzań. Jeśli film zarobi, to sobie pykniesz swoje „Director’s Cut” i będziesz szczęśliwszy.
Oryginalnego „Blade Runnera” z 1982 r pamiętamy poprzez wizje kolorowych „stylówek” kontrastujących z szarością podtapianego strugami deszczu Miasta Aniołów mieszkańców azjatyckiej dzielnicy, w której podaje się makaron do spółki z origami składanymi przez E.J.Olmosa i maszyną używaną do testów Voighta-Kampfa. Przez nieziemską Sean Young skąpaną w kłębach dymu papierosowego wypowiadającą swoje „I am Rachael”. Do tego pamiętny, mprowizowany monolog Rutgera Hauera z zakończenia filmu, który zdołał porwać serca i umysły widzów, zdobywając swoje miejsce w panteonie klasyków obok „Louis, I think it is the begining of a beautiful friendship” z „Casablanca”, czy „Nobody is perfect” z „Pół żartem, pół serio”.
Wszystkie te elementy, wzrastające na literackim czarnoziemiu, bardzo istotnym pytaniu Philipa K. Dicka o człowieczeństwo nie tylko androidów, dopieszczane wyjątkową muzyką Vangelisa i rozkręcone wizjonerską reżyserią Ridleya Scotta przedostały się do popkulturowej podświadomości i wyczekiwały spokojne na pretendentów do zajęcia ich miejsca.
Wizja Los Angeles a.d. 2019 była przygnębiająca i depresyjna. Oglądana w 1982 roku była niewygodnie możliwa, wyczuwaliśmy realne prawdopodobieństwo tego, że nasza historia potoczy się w takim właśnie kierunku. Tymczasem cywilizacja pognała ku beznadziei innego rodzaju. Świat skręcił w stronę smartfonów, terrorystów, holocaustów na tle religijnym i etnicznym. Samochody wciąż nie latają, a zwierząt jest tak dużo, że je jemy na kolację albo zabijamy, bo są bezwartościowe. Tylko „nuddles” w azjatyckich barach smakują pewnie podobnie, jak w oryginalnym filmie z 1982 roku. Tamten obraz oglądany z dzisiejszej perspektywy nie kreuje już elementów profetyzmu. Dlatego idąc do kina na eskapistyczne dwie i pół godziny ponownego zanurzenia się w świat łowcy androidów, zamiast „możliwej rzeczywistości” doświadczymy już tylko „alternatywną rzeczywistość”.
Akcja „Blade Runner 2049” rozgrywa się 30 lat później. Od samego początku filmu jesteśmy olśnieni wysmakowanymi estetycznie kadrami i doskonale poprowadzoną akcją. Rytm opowieści jest niespieszny a cały film, podobnie jak poprzednik, jest filmem bardziej kontemplacji niż akcji. Gdy mija kilkanaście minut zaczynamy oswajać się z rytmem opowieści i powoli dociera do nas prawda. Obraz ten jest wysmakowanym, pięknym i porywającym widowiskiem sci-fi. Mamy tu jednak do czynienia z substytutem. Olśniewającym substytutem pierwowzoru. Nowy „Łowca androidów” jest trochę jak aspartam. Smakuje podobnie i jest zdrowszy, ale to jednak nie jest cukier i smak „chemii spożywczej” towarzyszącej nam niemal nieustannie.
Ryan Gosling przez większość filmu powłóczy spojrzeniami po miejskich, deszczowo-pustynno-śniegowych krajobrazach w poszukiwaniu tożsamości ale i swojego antagonisty. Ekranowo zamiast niezapomnianego Roya Batty’ego granego przez Hauera znajduje jedynie jego substytut w postaci nachalnie jednowymiarowej tj. cały czas „złej” postaci Luv. Jest to jeden z tych elementów układanki, których nie potrafię zrozumieć. Gigantyczna praca włożona w powstanie filmu jest marnowana przez maksymalne uproszczenie bardzo istotnej postaci. Gdzie są dylematy Luv, gdzie jej „druga natura"?
Autor muzyki Hans Zimmer sprawnie zastępuje Vangelisa, ale po pół godzinie słuchania jego doniosłych wibracji dochodzimy do wniosku, że jest on tylko cieniem poprzednika. Jego megalityczno-bombastyczne konstrukty dźwiękowe brzmią podobnie, ale to tylko brzmienie substytutu. Geniusz Vangelisa objawiał się chociażby w postaci wplecenia w kontraście do jednolitej linii melodycznej neo-archiwalnego kawałka „One more kiss dear”. Hans Zimmer tymczasem to tylko sprawny rzemieślnik, który zamiast oryginalnie brzmiącego Dona Percivala podrzuci nam co najwyżej zgrane fragmenty piosenek Presleya i Sinatry.
Komputerowa wersja Sean Young jest imponująca, ale to tylko substytut Rachael. Uosobieniem miłości głównego bohatera okazuje się kilkaset linijek kodu binarnego, który nie daje się nawet spowić w niezapomniany dym papierosowy. Nasz protagonista zakochuje się w programie komputerowym? Serio? Może to i wizjonerskie i profetyczne, ale do mnie jakoś tak zwyczajnie nie przemawia.
„Substytucja” jako zjawisko występuje tutaj powszechnie i dotyka niemal każdego aspektu widowiska, najdrobniejszych szczegółów. Stary Chińczyk zostaje zastąpiony przez Afroamerykanina, origami przez drewnianego konika, a wąż zastępuje psa. Nie ma antagonisty, nikt nie ma dylematów moralnych, zamiast klusek jest potrawa z mikrofalówki, nie ma dźwięków Vangelisa, nie ma testów Voight-Kampfa, nie ma Sebastiana.
W zamian dostajemy co prawda mnóstwo świetnie zapowiadających się tematów w postaci pszczół, sierocińca, ludzi z wysypiska, czy choćby postaci granej przez Jareda Leto, ale tylko po to by w następnej scenie twórcy je porzucili. Na odbiór filmu składają się ponadto bardziej subtelne aspekty, jak choćby niezapomniane dialogi, których niestety w tym obrazie brakuje. Oczywiście pytanie porucznik Joshi do oficera K: „Co się stanie kiedy opróżnię butelkę do końca?” jest bardzo błyskotliwe, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to tekst rodem z soap opery a nie rasowego filmu sci-fi. Inną niekonsekwencją są skróty myślowe rodem z westernu. Oto stary wyjadacz bije się po mordzie z młodzieniaszkiem, tylko po to żeby chwilę później napić się whisky. Przełknąłbym nawet ten skrót, świadomy potrzeby istnienia takich „wynalazków” jako miejsc pod product placement, ale żeby tak od razu na szkocką w Kaliforni? Do tego blended, a nie straight?
„All those moments will be lost in time like tears in rain”
Satysfakcjonujące aktorstwo, dbałość o detale i zapierające dech kadry wyciągane z mistrzowsko zrealizowanych scenografii to jednak trochę za mało jak na sequel kultowego filmu. W odróżnieniu od poprzednika „BR 2049” nie jest bezpośrednią adaptacją dzieła literackiego, przez co, odnoszę wrażenie, błądzi w poszukiwaniu własnej tożsamości. Nie wiadomo, czy obraz jest sequelem, spin-offem, czy remakiem. To dobry film, spokojny, kontemplacyjny, urzekający obrazem, ale poruszający się dość schematycznie po wykreowanym świecie. Znane nam miejsca i smaki nie spowodują, że otrzymamy niezapomniane przeżycia. Taki mechanizm ujawnia się jedynie w przypadku wizyt w nowych lokacjach i podczas próbowania nowych potraw.
„Blade Runner 2049” jest jak nasze ulubione cordon bleu podane na talerzu w przepięknej restauracji. Biorąc do ust pierwsze kęsy tej udającej wyrafinowaną – a w rzeczywistości będąca po prostu kotletem w wersji deluxe – potrawy, jesteśmy szczęśliwi. Mam jednak wątpliwości czy za 10 lat będziemy jeszcze pamiętać w którym lokalu miało to miejsce i co stanowiło o wyjątkowości tego smaku.
„Time to … go to the cinema”, mimo wszystko.

Hm... skróty z westernu? raczej z Biblii. Ta bójka ma wymiar symboliczny W pewnym momencie K. pozwala bić się po twarzy (czyli "nadstawia drugiego policzka").Zresztą w kilku scenach naśladuje Mesjasza niczym Hauer w oryginalnym Blade Runnerze....
„Co się stanie kiedy opróżnię butelkę do końca?”
A czy to nie jest czasem nawiązanie do "Alicji w Krainie Czarów", kiedy Alicja znajduje buteleczkę z napisem "Wypij mnie?" - a przy okazji nawiązanie do pierwszego "Matrixa" ;-)
Ogólnie rzecz biorąc recenzja bardzo wartościowa.