W drugim spojrzeniu na tegoroczny 9. American Film Festival przeczytacie o westernowo-komediowej „Damulce”. fikcyjnej muzycznej biografii „Her Smell” i intelektualnym kiczu „To właśnie życie”
American Film Festival 2018 (2)
[ - recenzja]
W drugim spojrzeniu na tegoroczny 9. American Film Festival przeczytacie o westernowo-komediowej „Damulce”. fikcyjnej muzycznej biografii „Her Smell” i intelektualnym kiczu „To właśnie życie”
Damulka(2018, reż. David Zellner, Nathan Zellner)
Western braci Davida i Nathana Zellnerów to przykład żartobliwego podejścia do ogranych tropów, idealnie oddający współczesny Zeitgeist. Nie żadna epicka, posępna rewizja mitów Dzikiego Zachodu, ale błyskotliwa komedia z feministycznym serduszkiem: Robert Pattinson gra tu Samuela, zakochanego młodzieńca, który, zaopatrzony w wisiorek z podobizną ukochanej, pierścionek, gitarę, miniaturowego konia i wynajętego pastora „w pewnym sensie”, wyrusza na wyprawę mającą na celu odbicie dziewczyny z rąk bandytów i możliwie najrychlejszy ożenek. O tym, że bohater niezupełnie wpisuje się w galerie legend westernu w rodzaju Johna Wayne’a czy Gary’ego Coopera, dowiadujemy się bardzo szybko: whisky szkodzi mu na żołądek, trubadurze talenty okazują się dyskusyjne, a zdrowy rozsądek zostaje przesłonięty przez uczucia i idealizację wybranki serca. Jeszcze dziwaczniej robi się w chwili, gdy poznajemy ukochaną bohatera, Penelope (świetna jak zwykle Mia Wasikowska). Imię dziewczyny – oczywiście nieprzypadkowe – sugerowałoby, że tytułowa damulka będzie wiernie czekać na odsiecz i mężczyznę, który wyratuje ją z opresji. Ale komedia Zellnerów nie byłaby tak dobra, gdyby i tu nie następował zwrot akcji (którego zdradzać nie wypada: dość powiedzieć, że wynoszona na piedestał przez Samuela bohaterka okazuje się pragmatyczką o niewyparzonym języku). Zellnerowie pokpiwają sobie w „Damulce” z romantycznych, zaprawionych testosteronem fantazji o dzielnych kowbojach i słabych kobietach; oddają głos „słabej”, „pięknej” płci – pokazując przy tym dobitnie niedorzeczność powyższych epitetów; płci, która nie potrzebuje mężczyzn rzekomo wiedzących lepiej, co dla niej najlepsze.
Her Smell(2018, reż. Alex Ross Perry)
O sławie, muzyce i uzależnieniu – ale w zupełnie innym kluczu niż „Narodziny gwiazdy”, nie tylko dlatego, że country i pop zastąpione zostają tu punkiem. „Her Smell”, rozpisane na pięć długich scen kilka lat z życia fikcyjnej wokalistki Becky Something (Elisabeth Moss), to kino bezlitosne i intensywne; tu z każdego kadru bije duchota, a głuche dźwięki dobywające się w tle tylko podkreślają chaos i napięcie. Wreszcie sama bohaterka – wiecznie naćpana, przebywająca w innym świecie, z przerośniętym ego (ale też naiwniacko ulegająca poradom duchowego guru) – jest trudna do zniesienia. Becky wyprowadza z równowagi niemal wszystkich: menedżera, koleżanki z zespołu (znakomite Agyness Deyn i Gayle Rankin), ojca jej dziecka (Dan Stevens), matkę. Sabotuje występy i nagrania, manipuluje, rzuca się innym do gardła. I tylko fani bałwochwalczo skandują jej imię – nie bez kozery jednak reżyser Alex Ross Perry woli zaglądać za kulisy występów. Perry’emu udało się sfilmować kobietę na krawędzi – oglądając „Her Smell” trudno przewidzieć, w jakim kierunku potoczy się historia bohaterki; chwilami trudno się nawet nad tym zastanawiać. Pierwsze sceny są tak sugestywne, niemal nie do wytrzymania, że chciałoby się wyjść z kina i zaczerpnąć powietrza. A jednak szybko uświadamiamy sobie, że jeśli ktoś przechodzi tu największe katusze to właśnie Becky. Umiejętność oddania przez twórców filmu subiektywnego doświadczenia uzależnienia i depresji niesamowicie procentuje w ostatnich dwóch segmentach, gdy napięcie spada tylko pozornie, a fabuła zbliża się nieco do opowieści o comebacku upadłej artystki (ba, bohaterka śpiewa tu nawet balladę Bryana Adamsa!): tyle że gdy wszystko powoli zdaje się układać, jeden fałszywy krok dzieli od upadku w przepaść.
To właśnie życie(2018, reż. Dan Fogelman)
Film Dana Fogelmana bardzo stara się przekonać widza, że z tragedii może z czasem urodzić się coś dobrego i pięknego (a gdybyśmy nie załapali przesłania, nieprzesadnie subtelnie wkłada je w finałowy monolog jednej z postaci). Sypie więc reżyser tragediami mniejszymi i większymi – ktoś wpada pod autobus, ktoś ma depresję, ktoś popełnia samobójstwo, ktoś opuszcza rodzinę, a jeszcze ktoś inny dostaje raka – by w ostatnim akcie spleść wszystkie wątki i pokazać, że życie jest jednak cudem. Puenta nie musiałaby być tu kiczem, gdyby nie telenowelowa finezja, z jaką Fogelman prowadzi film. Niestety, kolejne udręki zsyłane na bohaterów są coraz bardziej absurdalne – gdyby to był film Larsa von Triera, można by przynajmniej chichotać widząc, jak reżyser bezczelnie podpuszcza publiczność. Tyle że u Fogelmana wszystko jest na serio, także finałowe połączenie losów nowojorczyków oraz Hiszpanów z Andaluzji, splot zbiegów okoliczności z gatunku takich, który nawet Alejandro Gonzalez Inarritu mógłby uznać za naciągany i urągający inteligencji widza. Już początek filmu, gdy w kilka minut, jak rękawiczki zmieniani są główni bohaterowie i narrator filmu (przez chwilę jest nim sam Samuel L. Jackson) zapala lampki ostrzegawcze, a kolejne scenariuszowe ekscesy tylko potwierdzają pierwsze wrażenie: „To właśnie życie” okazuje się manipulatorskim kuriozum i intelektualnym kiczem, które przed zupełną katastrofą ratują tylko aktorzy: zwłaszcza Olivia Wilde i Oscar Isaac są tu wspaniali, ale szkoda ich talentów na takie brednie.
