Najwyraźniej niewiele nowego da się powiedzieć w podgatunku horroru, jakim jest slasher. Chyba już do końca świata będziemy skazani na wrzeszczące blondynki, uciekające przed zdeformowanym fizycznie mordercą, który grasuje na obrzeżach ludzkich sadyb. „Lęk”, mimo że ładnie zrobiony, nie odstaje od reszty swoich pobratymców.
Nocna szychta
[Christopher Smith „Lęk” - recenzja]
Najwyraźniej niewiele nowego da się powiedzieć w podgatunku horroru, jakim jest slasher. Chyba już do końca świata będziemy skazani na wrzeszczące blondynki, uciekające przed zdeformowanym fizycznie mordercą, który grasuje na obrzeżach ludzkich sadyb. „Lęk”, mimo że ładnie zrobiony, nie odstaje od reszty swoich pobratymców.
Zacznę może od tego, iż najwyraźniej dystrybutor i ja oglądaliśmy dwa różne filmy. W moim, na przykład, nie było mowy o ulewie stulecia (owszem, deszcz pada, ale bez przesady), ani o tym, że bohaterka wybiera się na inne przyjęcie (chciała tylko zdobyć autograf od George’a Clooneya, który gościł w mieście). Nie było też żadnej kolejki do żadnej kasy (co najwyżej do automatu, a i to nie była kolejka), a już z całą pewnością nie było tam „tłumu innych imprezowiczów”. Dyskutowałbym też nad gatunkową przynależnością filmu – to raczej klasyczny horror niż thriller. Reszta natomiast się zgadza – akcja filmu dzieje się w tunelach metra. Londyńskiego metra, żeby być ścisłym (chyba jeszcze tylko nowojorskie obfituje w taką liczbę tajemniczych pomieszczeń, o których pojęcia nie ma nikt prócz szczurów).
Roztrząsanie jednak, czemu atrakcyjna, pyskata Kate (Franka Potente znana chocby z obu „Anatomii”) trafia do metra i nie może się z niego wydostać, nie ma większego sensu. To jest horror, a nie dramat społeczny czy film psychologiczny. Dziewczyna miała pecha i przysnęła na peronie, a gdy się ocknęła, wyjścia ze stacji były już zakratowane. Ważniejsze jest to, co dzieje się po ustaniu ruchu pociągów. Otóż w tunele wychodzi coś, co morduje wszystkich, których napotka na swej drodze. Po co to robi? Scenarzysta jeden wie. Wiadomo tylko tyle, że Kate musi uciekać, żeby ocalić życie. Czemuż jednak ucieka w mrok tuneli, opuszczając w miarę bezpieczny blask świateł stacji? To tylko pierwsze z wielu popełnionych przez nią tej nocy głupstw. Zresztą – nie ona jedna zachowuje się co najmniej dziwnie. Oczywiście, można zwalać głupotę bohaterów na karb gatunkowej konwencji, ale pewne granice powinny jednak istnieć. Niestety, w „Lęku” nie sposób ich uświadczyć.

Przepraszam - którędy na Kabaty?
Z biegiem fabuły bzdurne zachowania bohaterów coraz mocniej przeszkadzają w oglądaniu filmu. Niemożność bezkarnego istnienia przedstawionego mordercy (znikanie kolejnych maszynistów, ochroniarzy, kanalarzy, potępieńcze wrzaski mordowanych, smugi krwi na podłodze i inne takie wodotryski przez wiele, wiele lat? I nikt się tym nie zainteresował? W Londynie?), oklepane chwyty realizatorskie (przesuwanie się jakichś cieni po obrzeżach pola widzenia, gaśnięcie światła, bryzgi krwi, etc.), a także idiotyczne działania bohaterów (zwłaszcza klasyczny motyw – kopnij zabójcę i w nogi, żeby miał czas dojść do siebie i ponownie przystąpić do pościgu) powodują, że film miast straszyć zaczyna w pewnym momencie irytować. Nie ma tu niczego, co byłoby odkrywcze, czy po prostu świeże w ujęciu. W całym filmie dają się zauważyć tylko dwa elementy, które odstają (bo ja wiem, czy na plus?) od reszty gatunkowych pobratymców – miejsce akcji i wiek bohaterów.
Do tej pory wynaturzone dziwolągi o szpetnych pyskach mordowały pasjami wszystko, co się rusza, w odludnych raczej częściach świata - czy to w lesie, czy w zapomnianych przez Boga i ludzi wioskach, czy - znacznie rzadziej - na peryferiach miast. Tu zaś morderca grasuje w centrum wielkiego, europejskiego miasta. Tyle że pod ziemią (nieznanym mi cudem jego oczy widzą zarówno w kompletnej ciemności, jak i w blasku jarzeniówek). Jego ofiarami padają nie nastolatki, jak przeważnie było do tej pory, a osoby w okolicach trzydziestki, mające już konkretne zajęcie i w teorii posiadające pewien życiowy bagaż, pomagający przeżyć w wielkim, pełnym niebezpieczeństw mieście. Ale tylko w teorii, bo widoczni na ekranie bohaterowie popełniają zupełnie kardynalne błędy i zachowują się dokładnie tak, jak nastoletnie mięso rzeźne w amerykańskich slasherach – głównie wrzeszczą i na oślep gnają mrocznymi korytarzami.

Nie... puszczę... cię..., dopóki... nie... pokażesz... biletu...
Reszta też jest znana - łaknący krwi dziwoląg morduje bez opamiętania kolejne dziesiątki Bogu ducha winnych ludzi, szczególnie chętnie torturuje kobiety, a jedyną osobą, która mu się przeciwstawia (to znaczy ucieka trochę szybciej), jest młoda dziewczyna o atrakcyjnym wyglądzie. Oczywiście, morderca musi być zniekształcony fizycznie i odpychający (bo normalny człowiek po prostu nie mógłby być tak okrutny; nasz pupil z całą pewnością ma też cuchnący oddech, nie nosi bielizny i publicznie puszcza wiatry), ofiary stosunkowo młode (łatwe mięso, które można dopaść w dwa susy, smakuje gorzej – tu nawet bezdomni są młodzi i schludni), a krew koniecznie musi tryskać fontannami. Tego typu schematy zaczynają być już męczące, bo coraz łatwiejsze staje się przewidzenie, kiedy i w jaki sposób wyskoczy coś z mroku, i jak skończą poszczególni bohaterowie (bo że zginą, to raczej pewne – w końcu to slasher). W sumie oryginalność tego typu filmów można mierzyć następującym zestawem pytań: Czy główna bohaterka przeżyje? Czy zabójca jest odhumanizowany (odrażający fizycznie – może też mieć maskę na twarzy, lubi ludzkie mięso, nie potrafi mówić)? Czy zostaje definitywnie zabity? Jeśli odpowiedzi na te pytania są wręcz oczywiste, można uznać, że oglądanie filmu jest stratą czasu.
W przypadku „Lęku” sytuacja przedstawia się o tyle odmiennie, że jest to kolejny w ostatnich latach (po „Drodze bez powrotu” i „Bladym strachu”, mimo że te dwa to zupełnie inna liga) przyzwoicie zrobiony slasher – z czytelną, niezbyt idiotyczną linią fabularną, z zadowalającą grą aktorską, niezłym tempem akcji oraz stojącymi na wysokim poziomie efektami specjalnymi i zdjęciami. Co więcej, jest europejskiej produkcji. To jednak za mało, by uznać „Lęk” za coś więcej, niż przeciętną (choć porządnie zrobioną) rozrywkę. I tylko tak sobie myślę, że niekiedy można się cieszyć z posiadania jednej tylko linii metra – nie ma w niej miejsca na większe niespodzianki.
