„Król” to kolejny film dystrybuowany przez Netflixa, który miał premierę na prestiżowym festiwalu. Po pokazach w Wenecji zebrał w większości pozytywne recenzje, ale warto przekonać się samemu, czy kino historyczne jest jeszcze w stanie czymś zaskoczyć.
Niech żyje Henryk V!
[David Michôd „Król” - recenzja]
„Król” to kolejny film dystrybuowany przez Netflixa, który miał premierę na prestiżowym festiwalu. Po pokazach w Wenecji zebrał w większości pozytywne recenzje, ale warto przekonać się samemu, czy kino historyczne jest jeszcze w stanie czymś zaskoczyć.
David Michôd
‹Król›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Król |
Tytuł oryginalny | The King |
Data premiery | 1 listopada 2019 |
Reżyseria | David Michôd |
Zdjęcia | Adam Arkapaw |
Scenariusz | Joel Edgerton, David Michôd |
Obsada | Tom Glynn-Carney, Gábor Czap, Tom Fisher, Edward Ashley, Steven Elder, Stephen Fewell, Sean Harris, Ivan Kaye, Timothée Chalamet, Joel Edgerton, Ben Mendelsohn |
Muzyka | Nicholas Britell |
Rok produkcji | 2019 |
Kraj produkcji | Australia, Węgry, Wielka Brytania |
Czas trwania | 140 min |
WWW | Polska strona |
Gatunek | dramat, historyczny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
David Michôd i Joel Edgerton wiele zawdzięczają pełnometrażowemu debiutowi reżyserskiemu tego pierwszego. Znakomicie przyjęte „Królestwo zwierząt” z 2010 roku otworzyło im drogę do kariery i umożliwiło realizację kolejnych wspólnych projektów. Panowie współpracowali przy scenariuszu do filmu „Rover” z 2014 roku, a teraz ponownie połączyli siły przy pisaniu skryptu do widowiska historycznego inspirowanego zarówno prawdziwą historią Henryka V, jak i dramatami Williama Szekspira. „Króla” można traktować jako ostatnie ogniwo nieformalnej trylogii, na którą składają się również dwie poprzednie wspomniane produkcje. Od dramatu gangsterskiego przez postapokaliptyczny thriller aż po film kostiumowy – a świat wciąż pełen brudu i pozbawiony nadziei.
Skłócony z ojcem książę Henryk skupiony jest na zabawie i trzyma się z dala od polityki. Tymczasem w Anglii narastają wewnętrzne konflikty spowodowane niechęcią wobec aktualnego króla. Kolejne wydarzenia niespodziewanie wskażą młodego księcia jako jedynego możliwego następcę tronu. Stanie przed trudnym zadaniem – jak zjednoczyć państwo i komu zaufać, aby wciąż pozostać sobą?
Najnowszy film Michôda działa jako interesujący wgląd w ciężar odpowiedzialności, jaki spoczywa na młodym władcy. Co jeśli okaże się zbyt łagodny, a co jeśli zbyt brutalny? Na ile jego decyzje będą samodzielne, a na ile podyktowane podszeptami doradców? Reżyserowi nie zależy na tym, aby przypodobać się widzowi. To wymagający seans wchodzący za kulisy średniowiecznej polityki, eksplorujący mroczną stronę natury ludzkiej i przemoc jako nieodzowny element istnienia społeczeństwa. Władza staje się brzemieniem, a świat polityki labiryntem, w którym łatwo się pogubić. Nawet zwycięstwa mają tutaj gorzki posmak. „Król” jest także filmem o dorastaniu, do odpowiedzialności oraz do funkcji otrzymanej nie tyle w ramach kompetencji co dzięki więzom krwi. Towarzyszymy Henrykowi V od momentu, kiedy jeszcze jako książę budzi się skacowany w łóżku aż do finału, gdy pod wpływem emocji być może podejmuje pierwszą, w pełni autonomiczną decyzję.
XV-wiecznej Anglii w ujęciu reżysera bliżej do antywesternów Sama Peckinpaha niż romantycznych legend o szlachetnych rycerzach. Rozczarują się widzowie liczący na widowiskowe pojedynki i nakręcone z rozmachem sceny bitew. Walki na miecze w ciężkich zbrojach przypominają tu raczej sprzeczki kolegów z klasy, gdzie obie strony przepychają się i okładają pięściami. Natomiast kluczowa sekwencja starcia pod Azincourt skupia się na naturalistycznych ujęciach postaci czołgających się w błocie. W pewnym momencie jeden z bohaterów nie jest nawet w stanie zrobić kroku, ponieważ na polu bitwy panuje tak wielki ścisk. Przecież taka właśnie jest wojna – odrzucająca i bezsensownie zabierająca wiele ludzkich istnień. W tym sensie „Król” wpisuje się w podobną narrację co „Król wyjęty spod prawa” Davida Mackenzie (również dystrybuowany przez Netflixa). W obu produkcjach kamera nie odwraca się podczas egzekucji, a błędne koło przemocy jest trudne do przerwania.
Premiera filmu 1 listopada działa szczególnie w polskim kontekście, kiedy jesteśmy w trakcie przygnębiającego święta zaledwie tydzień po zmianie czasu. Obraz Michôda jest bowiem konsekwentnie utrzymany w ponurych barwach, twarze postaci często są ledwo widoczne w ciemnościach, a przemoc nie ma w sobie nic estetycznego. Posępnego tonu dopełnia podniosła muzyka, pełna delikatnych smyczków, chóralnych zaśpiewów i dźwięków naśladujących dzwony. Gdyby całe 140 minut było wypełnione jedynie smutkiem i patosem, mało kto wytrzymałby taki seans. Dlatego bezcenna jest rubaszna, ale jednocześnie pełna godności kreacja Joela Edgertona jako Johna Falstaffa, którego pragmatyczne komentarze wprowadzają trochę humoru do opowieści. Widownię podzieli zapewne mała rola Roberta Pattinsona, jakby wyjęta z zupełnie innego filmu. Aktor wciela się w delfina Francji z ekscentryzmem godnym Nicolasa Cage’a. Następca tronu Francji to dandysowaty bufon z grzywą jasnych włosów, w jednej scenie rzucający niewybredne żarty dotyczące genitaliów, a w kolejnej z uciechą na twarzy mordujący dzieci. Drugi plan jest znakomicie obsadzony (Sean Harris!), ale sercem filmu pozostaje Timothée Chalamet. To kreacja wbrew dotychczasowemu emploi, w której pokazuje wewnętrzną siłę i charyzmę odpowiednią dla młodego władcy dopiero starającego się o szacunek poddanych. Jednocześnie zachowuje wrażliwą stronę – wybrzmiewa to szczególnie w scenie, kiedy prawie płacze po śmierci przyjaciela, lecz w ostatniej chwili się powstrzymuje, bo przecież jest obserwowany i jako król nie powinien okazywać słabości.
Może to wynikać z moich zerowych oczekiwań wobec produkcji sygnowanych logiem Netflixa, ale na „Królu” siedziałem wpatrzony w ekran przez ponad 2 godziny, całkowicie zaangażowany losami bohaterów i wsłuchujący się w świetnie napisane dialogi. To chyba dobrze świadczy o scenariuszu, jeśli po seansie niechętnie sprawdzałem jak było naprawdę, ponieważ wolałem nadal wierzyć w to, co zobaczyłem. Jeśli współpraca Michôda i Edgertona nadal ma zapewniać filmy na tak wysokim poziomie, to niech panowie biorą się do roboty i przygnębiają nas jeszcze bardziej.
