W cyklu „Na filmowym szlaku” przyglądam się starszym filmom, często zapomnianym lub mocno krytykowanym w momencie premiery. Tym razem na świeczniku znajduje się „Koktajl” z 1988 roku i Tom Cruise serwujący drinki z wprawą godną sztukmistrza.
Na filmowym szlaku: Tam za barem spełniają się marzenia
[Roger Donaldson „Koktajl” - recenzja]
W cyklu „Na filmowym szlaku” przyglądam się starszym filmom, często zapomnianym lub mocno krytykowanym w momencie premiery. Tym razem na świeczniku znajduje się „Koktajl” z 1988 roku i Tom Cruise serwujący drinki z wprawą godną sztukmistrza.
Roger Donaldson
‹Koktajl›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Koktajl |
Tytuł oryginalny | Cocktail |
Reżyseria | Roger Donaldson |
Zdjęcia | Dean Semler |
Scenariusz | Heywood Gould |
Obsada | Tom Cruise, Bryan Brown, Elisabeth Shue, Lisa Banes, Laurence Luckinbill, Kelly Lynch, Gina Gershon, Ron Dean |
Muzyka | J. Peter Robinson |
Rok produkcji | 1988 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 104 min |
Gatunek | dramat, obyczajowy, romans |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Tekst zawiera SPOILERY!
Zawsze myślałem, że barman musi mieć klawe życie. Oczywiście dopóki nie wyrabia codziennie nadgodzin i nie musi sprzątać po klientach, którzy przesadzili z alkoholem. Nawet jeśli sama praca okaże się dla kogoś męką, to i tak jest coś doniosłego w staniu za barem i dostarczaniem klientom napojów zmieniających ich w wygadanych specjalistów od wszystkiego lub w gorszym scenariuszu w agresywne bestie. Kiedy shaker wylatuje w górę, obraca się nad głową i zręcznie ląduje w drugiej ręce, aby za chwilę napełnić się rozgrzewającą cieczą, to chyba każdy przyzna – lepszy taki magik niż ten wyciągający królika z kapelusza. Dlatego zanim jeszcze zacząłem oglądać „Koktajl” z Tomem Cruisem w roli głównej, byłem ciekaw, w jakim stopniu pierwszy perfekcjonista Hollywood zaangażował się w przygotowanie do roli Briana Flanagana. Chłopaka, który w pogoni za marzeniami i pieniędzmi staje za barem, zdobywając serca kobiet, ale tracąc przy okazji cząstkę własnej godności. Otóż młody Cruise dał z siebie wszystko – „Sex on the Beach” od tego uśmiechniętego drania musiał smakować wyjątkowo dobrze.
„Koktajl” to jeden z filmów, które zostały zmiażdżone przez krytykę, a pomimo tego swój budżet odrobiły z nawiązką. Wszystkie najbardziej ironiczne przytyki recenzentów stają się dla producentów nieistotne, gdy 20 milionów dolarów udaje się zamienić w około 170. Gdy aktualnie wejdziemy na stronę Rotten Tomatoes, to zobaczymy, że film Rogera Donaldsona ma zaledwie 5% pozytywnych recenzji. Wielu przestraszyłoby się, ale ja kino lat 80 badam z zacięciem godnym archeologa. I taki „Koktajl”, choć daleki od ideału i nagrodzony Złotą Maliną za najgorszy film roku, ma wiele interesujących elementów, na które chcę zwrócić uwagę.
Po pierwsze, jest to zupełnie pokręcona wersja Kopciuszka, gdzie zamiast bucika są drinki z palemką, a zamiast bogatego księcia – kobiety zaopatrzone w fortunę. Nasz bohater, Flanagan, może i biedny, ale na pewno nie skromny, a już szczególnie, kiedy zaczyna czerpać z nauk starszego kolegi po fachu – Douga Coughlina. Ten cynik o szelmowskim obliczu Bryana Browna weźmie go pod swoje nieco patologiczne skrzydła i zacznie prawić życiowe morały, wedle których miarą męskości jest to, ile możesz wypić, a sensem egzystencji jest zdobycie kobiety z bogatego domu. Bo po co pracować w pocie czoła, skoro gotówkę można wydobyć ze skarbca swojej lubej? Oczywiście wesoły żywot utracjusza okaże się taki jedynie do czasu, a Coughlin z postaci komediowej niespodziewanie zmieni się w tragiczną. Kiedy mężczyzna zorientuje się, że całe życie spędził na udawaniu i nic sobą nie reprezentuje, odbierze sobie życie po wysuszeniu markowej flaszki whisky. Ot, tak właśnie może się kończyć toksyczna męskość i niechęć do przyznania się do błędu.
Ja tu gadu-gadu o drugoplanowym bohaterze, a co z Tomem Cruisem i jego śnieżnobiałym uśmiechem? O tak, amatorzy jego ucieszonej facjaty będą wniebowzięci, bowiem aktor przez znakomitą większość filmu szczerzy się jak Joker po zrobieniu Batmana w balona. Roztacza swój urok, a cuda robi nie tylko za barem, ale również w łóżku. Jak to mówią – mały, ale wariat. Szkoda wpatrzonej w niego maślanymi oczami Jordan (przeurocza Elisabeth Shue), bo zamiast związku rodem z piosenki Zenona Martyniuka będzie łza spływająca po policzku i złamane serce. Naprawdę piękna, choć smutna, jest scena, w której Flanagan odchodzi z inną, a Jordan idzie załamana na plażę. Zostajemy z nią przez chwilę i żadne słowa nie wyrażą tego, co czuje. Nic nie trzeba mówić, wszystko widzimy na ekranie – tak właśnie powinno działać kino.
„Koktajl” to chyba najbardziej charakterystyczny przykład zjawiska „niewidzialnego fryzjera” w historii kina. Długość włosów Flanagana zmienia się wielokrotnie, ale to nie żaden zamierzony dualizm. Proces powstawania filmu opartego na powieści Heywooda Goulda był długi i wyboisty, dlatego źródła dłuższej fryzury upatrywałbym w dokrętkach mających miejsce już w czasie, gdy Cruise miał nieco dłuższe włosy i kręcił „Rain Mana”. Nie mogłem się bowiem pozbyć wrażenia, że oglądam dwa różne filmy. Jeden, wprawiający w dobry nastrój, skupiający się na gościach popisujących się za barem, ale będący jedynie ejtisową fantazją na temat ich pracy. Drugi film to o wiele bardziej gorzka opowieść, zapewne bliższa powieści, stawiająca na pokazanie konsekwencji niewłaściwych wyborów. Jak mojito z ogórkiem kiszonym w środku – doceniam je oddzielnie, ale połączenie staje się problematyczne. Przyznałby to chyba sam Hemingway, nawet gdyby było już mu wszystko jedno.

W czasach, kiedy chodziłem do gimnazjum, szczególnie upodobałem sobie jedną stację radiową, której repertuar skupiał się na starszych zagranicznych przebojach. Teraz czar prysł i dominuje tam disco polo. Elvis Presley, Little Richard, The Beach Boys, Bobby McFerrin, Jimmy Cliff – „Koktajl” to właściwie przegląd dawnych hitów z tej stacji (wtajemniczeni będą wiedzieć, o czym mowa). Gdybym w trakcie oglądania wyłączył obraz, a zostawił sam dźwięk, być może byłoby to o wiele lepsze przeżycie. I ciekaw jestem, czy gdybym zobaczył to w dzieciństwie, to potem wszystkie te piosenki identyfikowałbym z wyrzucanym w górę shakerem i szerokim uśmiechem Toma Cruise’a. W takim wypadku w jednej z szuflad miałbym pewnie wciąż kasetę magnetofonową ze ścieżką dźwiękową. Kasetę zajechaną do granic wytrzymałości. Dopóki jeszcze nikt nie wynalazł wehikułu czasu, to taką funkcję może pełnić właśnie film Donaldsona. Przenosi jednak jedynie do epoki lat 80, do świata kolorowych koszul i drinków z palemką, więc dobrze się zastanówcie, czy właśnie tam chcecie trafić.
Jeśli barman w waszym ulubionym pubie nie żongluje shakerami w rytm utworu „Hippy Hippy Shake”, to może najwyższy czas na zmianę lokalu. Może trzeba będzie jechać aż na Jamajkę, żeby dostać ten idealny koktajl od jakiegoś prawdziwego Briana Flanagana. Tylko skoro nawet on na końcu filmu się ustatkował, a ja od początku roku nie piję, to czas przypomnieć najbardziej sensowne prawo Coughlina – „Cokolwiek innego jest zawsze czymś lepszym”.
